środa, 2 kwietnia 2025



Michał Niewiadomski: Podsumowując ostatnie miesiące, widzimy, że do Europy napływa kapitał z Wall Street. Jak pan to ocenia?

Marek Rogalski: Wygląda na to, że inwestorzy przenoszą środki z amerykańskiej giełdy, która osiągnęła bardzo dobre wyniki w zeszłym roku, w kierunku innych interesujących rynków. Europa, wcześniej nieco zapomniana, teraz ożywa, zwłaszcza w kontekście rosnących wydatków zbrojeniowych, które będą większe w nadchodzących kwartałach i latach. Dodatkowo sytuacja w Niemczech, gdzie wprowadzono nowy pakiet stymulacyjny, stanowi istotną zmianę w podejściu do kwestii długu. To może być impuls dla ożywienia gospodarki europejskiej, co dostrzegają inwestorzy. Indeks DAX na giełdzie niemieckiej od stycznia notuje znaczny wzrost, a w Polsce również obserwujemy przełom w postrzeganiu naszej giełdy.

A co z walutami? Widzimy osłabienie dolara oraz euro w parze ze złotym. Jakie są pana prognozy?

Dolar osłabł w ostatnich dwóch miesiącach, co jest wynikiem rozczarowania polityką Donalda Trumpa. Wzrost rentowności obligacji niemieckich oraz ożywienie w strefie euro wspierają złotego. Możliwe, że w Polsce stopy procentowe zostaną obniżone, co może wpłynąć na osłabienie złotego.

Jakie są oczekiwania wobec Europejskiego Banku Centralnego?

Rynek oczekuje dwóch obniżek stóp procentowych w strefie euro. Podobne prognozy dotyczą Fedu, gdzie możliwe są obniżki od lipca.

A co z wojną handlową? Czy zapowiedzi Trumpa są preludium do większych konfliktów?

Kwiecień może być kluczowy. Trump zapowiada zmiany w polityce handlowej, ale obawy o negatywne skutki wojny celnej są uzasadnione. W krótkim okresie inflacja w USA może wzrosnąć, ale w dłuższej perspektywie może dojść do recesji.

Złoto zyskuje. Jak pan to interpretuje?

Złoto wróciło do łask, głównie z powodu obaw związanych z sytuacją geopolityczną. Wzrosty notowań złota są bardziej stabilne niż w przypadku bitcoina, który reaguje na sentymenty na Wall Street.

Jakie są prognozy dla europejskiej gospodarki?

Mówi się o skromnym ożywieniu, ale wzrost gospodarczy w Europie pozostaje na niskim poziomie. Niemcy mogą być kluczowe dzięki pakietowi infrastrukturalnemu, ale w dłuższej perspektywie amerykańska gospodarka wydaje się bardziej obiecująca.

bankier.pl


W nowojorskim świecie biznesu lat 80. Donald Trump wypracował sobie wyjątkową metodę komunikacji z mediami. "John Barron" stał się jego najbardziej znanym alter ego — fikcyjnym wiceprezesem Trump Organization i rzecznikiem, który regularnie kontaktował się z dziennikarzami. Pod tą wymyślną maską Trump mógł swobodnie kreować swoją reputację, bronić kontrowersyjnych decyzji i przekazywać informacje, których nie chciał bezpośrednio łączyć ze swoim nazwiskiem.

Pomysł na stosowanie pseudonimu nie był jednak oryginalnym konceptem Donalda Trumpa. Według magazynu "Fortune" jego ojciec, Fred Trump, również stosował tę taktykę, używając pseudonimu "Pan Green". Syn poszedł w ślady ojca, ale rozwinął tę praktykę na znacznie większą skalę, wykorzystując różne nazwiska do lansowania pomysłów, budowania własnego wizerunku i przekazywania mediom informacji na temat swoich rozwodów.

Najsłynniejszym i najdłużej używanym pseudonimem Trumpa był "John Barron", którego pierwszy raz wykorzystał w 1980 r. Jak podaje "The Washington Post", Barron był "stałym pseudonimem, gdy [Trump] znajdował się pod obserwacją, potrzebował twardego przedstawiciela lub chciał przekazać wiadomość bez podpisywania jej własnym nazwiskiem". Barron przedstawiany był jako wiceprezes Trump Organization i występował jako rzecznik swojego szefa.

Pseudonim po raz pierwszy pojawił się w artykule z 7 maja 1980 r., gdzie "John Barron, wiceprezes Trump Organization" przekazywał mediom plotki o potencjalnej transakcji wartej miliard dolarów na zakup World Trade Center. W artykule "New York Times" z 6 czerwca 1980 r., "Barron" bronił kontrowersyjnej decyzji Trumpa o zniszczeniu rzeźb z budynku Bonwit Teller, które obiecał przekazać Metropolitan Museum of Art.

Z biegiem lat "John Barron" stał się coraz bardziej aktywny. W 1984 r., rozmawiając z dziennikarzem "Forbesa" Jonathanem Greenbergiem, "Barron" celowo wprowadził go w błąd na temat majątku i aktywów Trumpa, aby umieścić go na liście Forbesa 400 najbogatszych Amerykanów. "Barron stwierdził, że 'większość aktywów [ojca Donalda, Freda Trumpa] została skonsolidowana przez pana [Donalda] Trumpa'" — pisał później Greenberg. W 2018 r. dziennikarz odnalazł i upublicznił oryginalne nagrania rozmowy z "Barronem" i przyznał, że jest zaskoczony, że nie rozpoznał podstępu: "Chociaż Trump zmienił sposób mówienia i udawał nieco silniejszy nowojorski akcent, wyraźnie to był on".

"Barron" odegrał również kluczową rolę w nagłośnieniu innych biznesów Trumpa. W 1985 r. nakłaniał właścicieli drużyn United States Football League do częściowego zwrotu kosztów, które Trump poniósł na zakup drogiego zawodnika. "Kiedy facet wydaje więcej pieniędzy, niż wart jest zawodnik, spodziewa się częściowego zwrotu kosztów od innych właścicieli" — mówił "Barron" cytowany przez "ProPublicę". Niektórzy dziennikarze z czasem zaczęli podejrzewać, że za Barronem kryje się sam Trump, ale trudno im było udowodnić tę teorię.

Jak zauważa były zastępca redaktora naczelnego agencji UPI David Tucker: "Niektórzy reporterzy zastanawiali się, czy Barron to w rzeczywistości sam Trump". Barbara Res, była wiceprezes Trump Organization, tłumaczyła później w materiale PBS: "Nie sądzę, żeby Donald był koniecznie wymijający wobec prasy, gdy używał swojego alter ego Johna Barrona. Myślę, że dawało mu to możliwość powiedzenia rzeczy, których nie mógł powiedzieć jako Donald Trump". Nowojorscy redaktorzy wspominali, że "telefony od Barrona były w pewnym momencie tak powszechne, że stały się powtarzającym się żartem w redakcji".

Kariera "Johna Barrona" dobiegła końca w 1990 r., gdy Trump został zmuszony do zeznawania pod przysięgą w procesie sądowym. Przyznał wówczas: "Używałem tego nazwiska". "The Washington Post" sugeruje, że Trump mógłby używać pseudonimu dłużej, gdyby nie "proces, w którym zeznał pod przysięgą w 1990 roku". 

onet.pl/Fakt.pl


Politico: - Jeśli nie dostrzegliśmy tego w przemówieniu wiceprezydenta J.D. Vance'a na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, to z pewnością dowiedzieliśmy się z czatu na Signalu, że ma on wiele pogardy dla Europy. Dał jasno do zrozumienia, że jego zdaniem interwencja wobec Hutich to ratowanie Europy. Czy możesz powiedzieć, co kryje się za tą niechęcią J.D. Vance'a do Europy? Oczywiście nie zgadzasz się z tym, prawda?

John Bolton, były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w pierwszej kadencji Donalda Trumpa: Cóż, nie potrafię wyjaśnić, co motywuje Vance'a, ale myślę, że odzwierciedla to bardzo prymitywny pogląd na stosunki międzynarodowe. I tak naprawdę nie różni się tak bardzo od Trumpa, u którego wszystko jest kwestią dolarów i centów. Nie doceniają, czym jest organizacja zbiorowego bezpieczeństwa i zbiorowej obrony, taka jak NATO, ani tego, jakie korzyści przynosi Stanom Zjednoczonym.

Sądzę, że po części cierpimy z powodu 35 lat po zakończeniu zimnej wojny, kiedy to w niewystarczający sposób mówiono nam o tym, dlaczego Ameryka ma strategiczne interesy na całym świecie i dlaczego musimy je chronić, dlaczego dalekowzroczna polityka amerykańska przynosi nam korzyści.

Szczerze mówiąc, zbyt wiele słyszeliśmy od liberałów o tym, że robimy to dla dobra demokracji na całym świecie. W rzeczywistości to nieprawda. Robimy to w znacznej mierze dlatego, że leży to w naszym interesie, że jakakikolwiek minimalny porządek na świecie przynosi nam korzyści. To prawda, że wielu naszych sojuszników nie ponosi sprawiedliwego udziału w obciążeniach, ale nie robimy tego dla nich. Robimy to dla siebie. A jeśli nie zrobimy tego dla siebie, nikt inny nie zrobi tego za nas.

Weźmy na przykład sytuację w Jemenie, gdzie Huti zablokowali Kanał Sueski i przejście morskie przez Morze Czerwone. I choć prawdą jest, że większość handlu, który przez niego przechodzi, odbywa się między Europą a innymi częściami świata, to fundamentalną zasadą amerykańskiej polityki zagranicznej była wiara w wolność mórz. I zdradzę mały sekret tym, którzy o tym nie wiedzą: morza rozciągają się wszędzie. Ostatecznie wszystkie są ze sobą połączone. Kiedy widzieliśmy naruszenie wolności mórz, w całej naszej historii działaliśmy, aby to zakończyć, bez względu na to, jak duży był w tym interes innych.

(...)

- Musimy porozmawiać o Ukrainie i Rosji. Sztuczką Trumpa jest najwyraźniej zwabienie Putina do stołu marchewką i próba przymuszenia Zełenskiego kijem. Czy istnieje pozytywne wyjaśnienie, dlaczego Trump okazuje tak wiele szacunku Rosji i tak surowo traktuje Ukrainę?

Trump postrzega stosunki międzynarodowe przez pryzmat swoich osobistych relacji z zagranicznymi przywódcami. Uważa więc, że jeśli on ma dobre stosunki z Putinem, to Stany Zjednoczone mają dobre stosunki z Rosją. To nieprawda, ale tak właśnie myśli. Uważa, że on i Putin są przyjaciółmi.

Dla kontrastu, nie miał dobrych relacji z Zełenskim od czasu słynnej "doskonałej rozmowy telefonicznej" z 2019 r., która doprowadziła do jego pierwszego impeachmentu. Dlatego uważa, że jeśli da swoim przyjaciołom pewne korzyści, takie jak wszystkie ustępstwa, które już poczynił w sprawie Ukrainy, pomoże to zaprowadzić pokój. Chce mieć tę wojnę za sobą. Uważa, że to wojna [Joego] Bidena. Podczas kampanii powiedział, że nigdy by do niej nie doszło, gdyby to on był prezydentem.

Putin nie uważa go za przyjaciela. Uważa, że Trump jest łatwym celem. I myśli, że można nim manipulować. I manipuluje nim, jak wtedy, gdy powiedział kilka tygodni temu: "Wiecie, Trump miał rację, że gdyby był prezydentem, nie byłoby wojny w Ukrainie". Cóż, może tak, może nie. Ale Trump był zachwycony, słysząc to.

Potem [Rosjanie] uwolnili zakładnika, Marka Foleya. Następnie [Aleksander] Łukaszenko i Białoruś uwolnili kolejnego amerykańskiego zakładnika. Tak działa manipulacja.

Teraz myślę, że Putin musi być bardzo ostrożny, aby nie przesadzić i nie ryzykować utraty niektórych ustępstw poczynionych przez Trumpa. Trump wydał oświadczenie [w środę], które wskazywało, że być może uważa, że Putin działa powoli. Nie jest więc nieuniknione, że Putin dostanie wszystko, czego chce. Może popełnić błąd, ale szanse są teraz na jego korzyść. I myślę, że on chce powoli toczyć sprawy, ponieważ wierzy, że dynamika na polu bitwy płynie w jego kierunku.

(...)

- Byłeś bardzo krytyczny wobec prezydenta Trumpa i jego obecnej polityki zagranicznej, ale zastanawiam się, czy jest coś, co twoim zdaniem robi teraz dobrze na arenie międzynarodowej?

Wydaje mi się, że uszczelnianie południowej granicy [USA] idzie bardzo dobrze. Nie robi tego, co chce, jeśli chodzi o deportację. Być może nigdy mu się to nie uda, ale okazuje się, że był w stanie uszczelnić granicę w pierwszej kadencji i robi to teraz ponownie, ponieważ zasada odstraszania działa również przeciwko nieudokumentowanym imigrantom. Jeśli myślą, że przejdą przez Amerykę Środkową i Meksyk, dotrą do Rio Grande i nie dostaną się do USA, są na tyle rozsądni, by nie opuszczać swoich domów.

Myślę, że większość Amerykanów opowiada się za większą imigracją, ale powinniśmy wybierać, kto przyjeżdża. W tej kwestii odniósł więc zwycięstwo. Myślę, że nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

onet.pl/Politico


Starsi wiekiem Polacy pamiętają zapewne dowcip z czasów PRL o barze mlecznym, w którym "pani z okienka" wykrzykuje w stronę klientów pytanie: "Kto prosił ruskie?". W odpowiedzi któryś z konsumentów stwierdza: "Nikt, same przyszli".

Kiedyś wszyscy się bawiliśmy, łagodząc sobie w ten sposób bolesne odczuwanie sowieckiego zniewolenia. Dzisiaj jednak wspominając stary kawał, powinniśmy się zadumać nad historycznym gwałtem, którego dokonała potoczna mowa Polaków na ważnym niegdyś i dumnym przymiotniku "ruski". W staropolskim wieku złotym i srebrnym wiązał się on z pojęciem "Ruś", a zatem dotyczył tej części dawnej Rzeczypospolitej, w której zbiorowa pamięć łączyła się ze wspomnieniem o zamierzchłej już wtedy potędze Rusi Kijowskiej i późniejszej, krótkotrwałej co prawda chwale Rusi Halickiej.

"Ruski" zatem był zapisywany cyrylicą język, który zachował status urzędowego w Wielkim Księstwie Litewskim (do 1698 r.) oraz na Wołyniu, Kijowszczyźnie i Bracławszczyźnie (do końca istnienia I Rzeczypospolitej, a nawet trochę dłużej), a używany był także na wielu innych terytoriach państwa. "Ruska" była również wiara, bo tak właśnie najczęściej nazywano w Rzeczypospolitej prawosławie. "Ruska" była wreszcie szlachta, choć ta kombinacja mogła funkcjonować w kilku, nieco odmiennych znaczeniach – "ruska", czyli prawosławna, "ruska", czyli pochodząca z którejkolwiek z ziem niegdyś należących do Rusi Kijowskiej, które znalazły się potem w granicach Rzeczypospolitej, oraz "ruska" w węższym znaczeniu, tzn. mieszkająca w województwie ruskim, zwanym też czasem Rusią Czerwoną.

Co istotne, użycie przymiotnika "ruska" w odniesieniu do szlachty danego terytorium nie wiązało się z poczuciem odrębności etnicznej, a z więzią regionalną, w której uczestniczyli także Polacy z pochodzenia. W dawnej Rzeczypospolitej w odniesieniu do owej szlachty ruskiej używano początkowo wymiennie rzeczowników "Rusacy" i "Rusini". Drugie z tych określeń stopniowo zdobyło sobie zdecydowaną przewagę. Dodajmy, że i przymiotnik "ruski", i rzeczownik "Rusin" służyły zarówno do samookreślenia, jak i do opisu przez nie-ruskich współmieszkańców państwa.

W XVI w. niektórzy pisarze (na przykład Maciej Stryjkowski) włączali do kręgu dziedzictwa wszystkiej Rusi także część moskiewską, ale było to ujęcie czysto historyczne. O współczesnych sobie prawosławnych sąsiadach ze wschodu w Rzeczypospolitej mówiono: "Moskwa", "Moskwicini". W XVI i XVII w. Rusini w Rzeczypospolitej mieli poczucie całkowitej odrębności w stosunku do moskiewskich sąsiadów, a jednocześnie skrystalizowała się świadomość tej odrębności w postrzeganiu ich przez polskich czy litewskich współobywateli. "Chtoż nie wiedajet jako wjelikoje grubjanstwo, upor і zabobony sut w narode Moskowskom" – pisał Rusin unita Hipacy Pociej do Rusina prawosławnego, kniazia Konstantego Ostrogskiego. W państwie polsko-litewskim nie stosowano zatem określeń "Rusin" i "ruski" w odniesieniu do mieszkańców Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, nie zważając na uzurpacje sąsiada do panowania nad terytorium "wsieja Rusi", czyli całą spuścizną po Rusi Kijowskiej, które uwidoczniły się w tytulaturze władców moskiewskich już w 1492 r.

W tej terminologicznej mozaice nowy element pojawił się w drugiej połowie XVII w., kiedy w polszczyźnie zagościło określenie "Moskal". Nie miało ono wówczas charakteru jednoznacznie pejoratywnego, a raczej zwyczajnie opisowy i w tej roli pozostało w użyciu długo, zaś w XIX w. zaczęło dominować. Wyrazistym dowodem na jego wciąż obojętną zawartość emocjonalną może być wiersz Adama Mickiewicza "Do przyjaciół Moskali". Pozostawało w użyciu bardzo długo i jeszcze Maria Dąbrowska w swych pamiętnikach dotyczących okresu II wojny światowej pisała o "Moskalach", kiedy chodziło w istocie o "Sowietów". Zyskiwało stopniowo odcień z lekka pejoratywny wraz z rozpowszechnieniem się oficjalnego terminu "Rosjanin", ale nie stało się obraźliwe. Tę rolę przejęło pojęcie "kacap" zapożyczone – co charakterystyczne – z języka ukraińskiego, oznaczające mniej więcej "wielkiego capa", czyli kogoś z wielką brodą.

onet.pl/new.org.pl