niedziela, 3 maja 2020


Zgodnie z zachodnią wyobraźnią polityczną za wzmocnieniem klasy średniej musi iść koniecznie demokratyzacja całego systemu.

W przypadku Chin to nieprawda. W wydanej jakiś czas temu książce The Dictator’s Dilemma: The Chinese Communist Party’s Strategy for Survival Bruce Dickson wykazał na podstawie sondaży prowadzonych na terenie Chin i analizy tamtejszej klasy średniej, że to właśnie ona jest społeczną ostoją Komunistycznej Partii Chin. Chiny idą swoją drogą i nie patrzą na dogmaty zachodnich politologów.

System może być akceptowany, ale jednocześnie nie jest pozbawiony kontroli społecznej na dużą skalę.

Kiedyś ta kontrola określana była mianem hukou, co oznaczało przywiązanie chłopa do ziemi, ale jednocześnie pewnego rodzaju system zabezpieczenia socjalnego. Numer nadawany przy urodzeniu traciło się dopiero, opuszczając miejsce urodzenia, a wraz z nim świadczenia socjalne. Dzisiaj mamy do czynienia z ogromną liczbą, szacowaną na 260 milionów liudong renkou, czyli ludnością napływową ze wsi do miejskich placów budowy, którzy są pozbawieni hukou i z tego powodu stanowią swego rodzaju podklasę, bez uprawnień i przywilejów społecznych. W 1979 roku 83% chińskiej ludności żyło na wsi. W 2011 roku, po raz pierwszy w chińskiej historii, więcej ludzi mieszkało w miastach niż na wsi. Dzisiaj odsetek ludności miejskiej wynosi 57%, a władze chcą, aby do roku 2030 wzrósł do poziomu 70%. Hukou dopiero z opóźnieniem zaczyna podążać za tymi migracyjnymi procesami.

Drugi ze środków kontroli społecznej to instytucja tzw. komitetu blokowego, zwanego danwei, czyli rodzaj sołtysa, który każdego śledzi i donosi wyższym czynnikom. Za czasów Mao była to kontrola totalitarna, gdzie nie tylko bielizna, ale nawet kobiecy cykl miesiączkowy był własnością kolektywu. Dzisiaj dawny totalitaryzm polityczny zastąpiła kontrola finansowa i ideologia „mamonizmu”. Totalitaryzm polityczny zamienił się w pełną dominację pieniądza: tyle jesteś wart, ile tego pieniądza masz, nic innego się nie liczy. Pieniądz stał się jedyną wartością i miernikiem oceny danego człowieka.

Do tego dochodzi przymus technologiczny, coraz mocniej wkraczający w życie społeczne Chińczyków. Lubimy się przedstawiać jako liderzy w płatnościach bezgotówkowych, ale to Chiny są w tej dziedzinie prawdziwym prymusem. Nie mówiąc już o zaawansowanych systemach kontroli tego przepływu, które są własnością chińską, czyli wszystko zostaje pod kontrolą władzy.

klubjagiellonski.pl

Jakie zmiany zaszły w Chinach, że przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping zdecydował się na odejście od zasad rozproszonego, kolektywnego przywództwa, które wprowadził jeszcze słynny Deng Xiaoping, i postanowił skoncentrować władzę we własnych rękach?

Nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. W gronie obserwatorów chińskiej polityki sformułowano trzy potencjalne wyjaśnienia.

Pierwsza szkoła mówi, że Xi Jinping w czasie swojej pierwszej kadencji prowadził kampanię antykorupcyjną o skali dotychczas w chińskim państwie niespotykanej. W ten sposób naruszył jednak całą masę interesów indywidualnych i grupowych. Wyrzucił ludzi z politycznej wierchuszki, czystką zostało objętych kilkuset wojskowych oraz ważnych polityków, w tym Bo Xilai i Zhou Yongkang, odpowiedzialni w poprzedniej ekipie za służby bezpieczeństwa. Mechanizm miałby więc działać bardzo prosto: teraz oni siedzą, ale gdyby Xi Jinping stracił stołek przewodniczącego, to szybko by się z tymi panami zamienił.

Druga szkoła myślenia szuka odpowiedzi w procesach historycznych. Zdaniem jej zwolenników już od lat 90. XX wieku rośnie w siłę nurt poszukujący inspiracji w chińskiej tradycji i głoszący hasło powrotu do korzeni chińskiej cywilizacji. Jego entuzjaści uważają za konieczne sięgnięcie po dziedzictwo konfucjanizmu i odejście od czerpania rozwiązań z Zachodu. Skoro więc wracamy do przeszłości, to w końcu na scenie musi pojawić się Tianzi, Syn Niebios, nowy Cesarz.

Trzecie podejście podkreśla znaczenie strategii politycznej. Zdaniem zwolenników tego wyjaśnienia, do którego zaliczam także siebie, Xi Jinping odrzucił dziedzictwo poprzednich przywódców wypracowane przez Deng Xiaopinga. Zamiast kolektywnego kierownictwa i polityki low profile (taoguang yanghui), zakładającej skromne i stopniowe nabieranie sił, dostajemy koncepcję bardziej zdecydowanych i asertywnych rządów, które stawiają sobie nad wyraz ambitne cele. Niektórzy w Chinach twierdzą, że Xi Jinping celuje w nich za wysoko.

(...)

Zakładając, że Xi Jinping nie jest „złym cesarzem”, ale zależy mu na potędze państwa i społecznym dobrobycie, to musiał mieć mocne przesłanki, aby taką, a nie inną decyzję podjąć.

Przesłanki są więcej niż mocne. Chiny od 1991 roku, kiedy rozpadł się ZSRR, realizowały polityczny testament Deng Xiaopinga. Jego podstawą była tzw. doktryna 28 znaków, zakładająca ukrywanie własnych możliwości i zamiarów. Przez 20 lat ta strategia nie była podważana. W tym czasie Chiny nabierały stopniowo wewnętrznej mocy, jednocześnie nie angażując się zbytnio na arenie międzynarodowej. Za ten sukces w dużej mierze odpowiadał prawdziwy geniusz ekonomii politycznej Zhu Rongji – połączenie Balcerowicza i Kołodki, jeśli można tak to ująć, który przez 12 lat kierował chińską gospodarką.

Na czym konkretnie polegał jego geniusz?

Kiedy Zhu Rongji obejmował stery chińskiej gospodarki, to nazywał ją stalinowską. Jego ambicją było nadanie jej bardziej rynkowej struktury. Lista jego osiągnięć robi wielkie wrażenie i nic dziwnego, że dziś na chińskich uniwersytetach powstają katedry poświęcone analizie jego myśli, polityki i osiągnieć. To Zhu Rongji przeprowadził Chiny bez bólu przez tzw. kryzys azjatycki w 1997 r., to on jest architektem wejścia Chin (w grudniu 2001 r.) do Światowej Organizacji Handlu. To on umożliwił chińskim przedsiębiorstwom zwycięską rywalizację na światowych rynkach, uporządkowawszy wcześniej w tym celu sprawy wewnątrz Chin, np. poprzez budowę nowoczesnego systemu podatkowego lub skuteczne zwalczanie inflacji. W konsekwencji możliwa była globalna ekspansja takich marek jak Lenovo czy Huawei.

Po drugie, Chiny miały już wtedy miliard mieszkańców, dysponując jednocześnie rezerwami walutowymi w wysokości ledwie 18 mld dolarów, czyli tyle co nic. Piętnaście lat później rezerwy przekroczyły już poziom biliona dolarów, a w szczytowym momencie, w grudniu 2014 roku, doszły do wysokości 4 bilionów dolarów. To tyle co polski PKB, ale zsumowany z sześciu lat.

Wracając do Xi Jinpinga i jego wizji koncentracji władzy…

W 2009 roku Chiny wyprzedziły Niemców, stając się tym samym największym eksporterem na globie. Pięć lat później zdobyły pierwsze miejsce w kategorii „największe państwo handlujące na świecie”, przeskakując Stany Zjednoczone w wolumenie eksportu i importu. I co najważniejsze, od tego samego 2014 roku, biorąc pod uwagę parytet siły nabywczej, Chiny są już największą gospodarką świata. Od tego czasu ich przewaga nad USA tylko się powiększa. Do tego dochodzi załamanie się konsensusu waszyngtońskiego w wyniku kryzysu finansowego z 2008 roku, który podważył status Stanów Zjednoczonych jako jedynego globalnego supermocarstwa ekonomicznego.

W tych okolicznościach Xi Jinping uznał, że nadszedł czas na odejście od dotychczasowej zachowawczej polityki low profile, że uwarunkowania geopolityczne i ekonomiczne każą mu przekroczyć polityczny testament Deng Xiaopinga. Stąd decyzja o ogłoszeniu koncepcji Nowego Jedwabnego Szlaku. Chiny zaczynają zachowywać się jak globalne mocarstwo, rzucając tym samym wyzwanie dotychczasowemu hegemonowi.

Byłem w Chinach akurat, kiedy wybrano Donalda Trumpa na nowego gospodarza Białego Domu. W chińskiej telewizji publicznej jeden z uznanych ekspertów stwierdził wówczas, że oto pojawił się prezydent, za którego kadencji Chiny staną się numerem jeden na świecie.

klubjagiellonski.pl

Żyjemy dziś w systemie cierpiącym na szczególną odmianę schizofrenii. Z jednej strony eksperci i intelektualiści na usługach neokonserwatywnej hegemonii bombardują nas religijnymi obietnicami postępu technologicznego, który już za chwilę podniesie wydajność na poziom przenoszący nas w domenę powszechnego dostatku rodem ze Star Treka, a zarazem doprowadzi do robotyzacji wszystkich nudnych i nieciekawych prac. Z drugiej strony wciąż dostajemy tę samą, powtarzaną do znudzenia śpiewkę o konieczności pracowania więcej i więcej, o wymogu produktywizacji jak największej części naszej aktywności. Zamiast wykorzystać przyprawiające o zawrót głowy innowacje do wysłania nas na „zieloną trawkę”, używa się ich to tego, byśmy „uwolnili się” od biologicznych ograniczeń naszych ciał, które rzekomo zmuszają nas do szukania odpoczynku i zapadania w sen, a tym samym codziennie przyczyniają się do skandalicznego marnowania miliardów roboczogodzin w skali globalnej. Już nawet fantazmaty kreowane przez kulturę popularną odzwierciedlają tę sprzeczność. O ile ideałem dobrego życia wciąż pozostaje wystawna konsumpcja w rajskich okolicznościach przyrody tropikalnej, to nie ma ona nic wspólnego ze słodkim nieróbstwem – zaludniające reklamowe uniwersum piękne, opalone ciała zawsze są podłączone do globalnej sieci, by za pośrednictwem smartfonów lub innych urządzeń pozostawać w permanentnym i rentownym kontakcie z biurem lub szefem, nie tracąc ani sekundy na urlopie. Tak jakby każda naprawdę wolna chwila była katastrofalną stratą dla gospodarki i zagrożeniem dla prawidłowego funkcjonowania jednostek.

W odróżnieniu od podstarzałych mędrców akademickiej lewicy zaklinających rzeczywistość wizjami kreatywnej gospodarki wiedzy, dostatku z drukarki 3D, sieciowej demokracji i technologii uwalniającej od konieczności pracy, ludzie z agencji reklamowych wiedzą doskonale, że jedyna cyfrowa rewolucja, jaką znamy, dostarcza kapitałowi najlepszych w historii narzędzi kontroli, dozoru i dyscyplinowania siły roboczej, a przyszłość, jaka się w związku z tym rysuje, to nieustająca praca bez etatu i bez granic (przestrzennych oraz czasowych). Obliczono niedawno, że same smartfony wydłużają nasz czas pracy o 11 godzin tygodniowo. Nie jest to niestety tylko aberracja krajów globalnej Północy i nie dotyczy tylko przedstawicieli tzw. zawodów kreatywnych. Ofiarami są w równym stopniu robotnicy(-e) z globalnego Południa. Cyfrowe systemy zatrudnienia, dozoru linii produkcyjnej i kontroli zachowań robotnic w chińskich fabrykach elektroniki lub bengalskich szwalniach są zmorą milionów młodych kobiet, których ciała stanowią poligon doświadczalny nowych form eksploatacji (i stąd tak często sięgają po samobójstwo jako formę protestu).

magazynrtv.com