niedziela, 14 listopada 2021


- Dlaczego ambicje Chin mogą być groźne dla USA? Jak Waszyngton będzie starał się powstrzymywać Pekin?

Stany Zjednoczone próbują zapobiec wzrostowi ChRL przede wszystkim, co oczywiste, ze względu na własne interesy. Pekin wykazał już gotowość do bardzo bezpośredniej interwencji w wewnętrzne sprawy innych krajów. Widzimy więc tylko przedsmak tego, co może nadejść. Chiny zresztą się z tym nie ukrywają. Widać to już teraz w przypadku Australii, widać to było ostatnio w wypadku Tajwanu i kwestii ananasów, w Stanach Zjednoczonych dochodziło do nacisków wywieranych na NBA i Disney’a.

Dzieje się to w czasie, gdy Chiny uważają, że są słabsze od Stanów Zjednoczonych i nie mają tak dominującej pozycji. Możemy więc sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy tę pozycję zdobędą. Przyjrzyjmy się temu, jak Chiny wyglądają wewnętrznie (m.in. brak prawa do prywatności, państwo policyjne). To wizja przyszłości, której chcemy uniknąć.

Kluczem dla Stanów Zjednoczonych jest zablokowanie możliwości Chin do zdominowania Azji w pierwszej kolejności, dlatego też, moim zdaniem, Azja naprawdę musi być naszym priorytetem. Nie chodzi o to, że Europa nie jest ważna, ale jest, po pierwsze, o wiele mniejsza od Azji, a po drugie, zagrożenie dla niej jest o wiele mniej bezpośrednie. Jest tak również dlatego, że chińskie wpływy gospodarcze i siła militarna są skupione w Azji. Jedynie Stany Zjednoczone mogą odgrywać istotną i tak potrzebną dziś rolę równoważenia Chin w Azji.

Jeśli Chiny zostaną pozostawione same sobie, to będą miały bardzo łatwą drogę do realizacji strategii „dziel i rządź” w swoim regionie. Jest to podobna dynamika do tej, z powodu której w latach 40. stworzyliśmy NATO, ponieważ bez Stanów Zjednoczonych istniały obawy, że państwa Europy Zachodniej będą zbyt podzielone. Musimy więc odgrywać tę podstawową rolę w koalicji i na niej się skupić.

Administracja prezydenta Bidena w sposób godny pochwały zajęła jasne stanowisko w sprawie wyzwania, jakim są Chiny. Moje obawy co do ich podejścia są takie, że nie koncentrują się w wystarczającym stopniu na Azji i nie zmniejszają naszej aktywności w teatrach działań, co powoduje rozdźwięk między ich retoryką z jednej strony a wymaganymi zasobami i uwagą z drugiej. Nowa administracja ogłosiła, że nie ograniczy sił w Europie i stanowczo podkreśliła relacje transatlantyckie. Nie ograniczy też sił na Bliskim Wschodzie. Nadal będziemy wszędzie.

- Czy USA będą starały się utrzymać hegemonię, czy już pogodziły się z faktem, że zejdą z tronu na rzecz Chin? Będziemy mieli do czynienia ze światem jednobiegunowym, dwubiegunowym czy wielobiegunowym?

Myślę, że będzie to świat przede wszystkim dwubiegunowy z cechami wielobiegunowości. Samuel Huntington mówił kiedyś o jedno-wielobiegunowości, ale obecnie uważam, że znajdujemy się zasadniczo w środowisku dwubiegunowym, w którym dwoma biegunami będą Stany Zjednoczone i Chiny. Istnieją też ważni aktorzy drugorzędni: Indie, Japonia, Rosja, być może Niemcy lub Unia Europejska, w zależności od tego, w jakim kierunku pójdzie Europa. Jednak zasadniczo świat będzie skupiony wokół problemu Chin.

Biorąc pod uwagę naszą perspektywę, sądzę, że jednobiegunowość i prymat Ameryki nad światem już minęły. Nie odzyskamy ich i tak naprawdę nie potrzebujemy liberalnego imperium. To, czego chcemy, to korzystna równowaga sił, szczególnie w Azji, ponieważ tam znajduje się połowa światowego PKB i przyszłość. To prawdziwe zadanie dla nas.

Istnieje błędna ocena tej kwestii przez Rosjan, którzy wyolbrzymiają ilość swobody czy przestrzeni, którą otrzymają w przyszłości. Myślą, że będzie to świat raczej wielobiegunowy, w rzeczywistości Rosjanie będą wciśnięci między te dwie wielkie opozycje. Stawiają bowiem na to, że uda im się nawiązać niezależne relacje z Indiami, Japonią itd. Przytłaczającym, a zarazem najważniejszym, priorytetem Indii i Japonii będzie radzenie sobie z Chinami, co zbliży te kraje do Stanów Zjednoczonych. To już się dzieje. Sprawia to, że pojawia się we mnie nutka optymizmu w myśleniu o Rosji w perspektywie średnio- i długoterminowej, ponieważ wówczas będzie się ona czuła coraz bardziej ograniczona. Obecnie Rosja zwiększa swoje narażenie na presję ze strony Chin, staje się ich młodszym partnerem. Moskwa jest obecnie zastraszana przez Chińczyków, co odbywało się w odwrotnym kierunku w okresie sowieckim.

Uważam, że istnieje również problem z ideą trzeciego bieguna prezydenta Francji, Emmanuela Macrona, czy Josepha Borrella. Prawdopodobnie Europa nie będzie na tyle silna, aby stworzyć odrębny biegun i zostanie wciągnięta w tę międzynarodową burzę.

- Czyli będzie tak, jak w czasach zimnej wojny, gdy każdy kraj musiał twardo opowiedzieć się po którejś ze stron, czy też raczej nowy porządek stworzy przestrzeń do balansowania między dwoma biegunami – Chinami i USA? W ostatnich latach kilka krajów próbowało uprawiać niezależną politykę. Robiła tak m.in. Turcja. Nawet sama Unia Europejska podpisała z Chinami Porozumienie o Inwestycjach (CAI).

Myślę, że będzie rosła presja na dostosowanie się do jednej lub drugiej strony, zwłaszcza w wypadku krajów azjatyckich. Nie sądzę jednak, że będzie to tak samo wyraźne jak w czasach zimnej wojny, ponieważ będziemy prowadzić wymianę handlową i współpracę gospodarczą między blokami.

W istocie wielkie mocarstwa azjatyckie – Japonia, Indie, Australia – są zasadniczo sprzymierzone z Waszyngtonem. Korea Południowa także będzie zmuszona do opowiedzenia się po jednej ze stron, ponieważ leży na linii frontu. Jeśli się znajdujesz na niej i jesteś neutralny, to stajesz się polem bitwy.

Z szerszego punktu widzenia kraje, które są ważne dla równowagi sił, uznają za trudne i niebezpieczne próby pozostawania pośrodku lub tworzenia własnego bieguna. I to jest kluczowy punkt w przypadku sytuacji Europy. Byłoby poważnym jej błędem, gdyby starała się zajmować pozycję neutralną, ponieważ wtedy stanie się polem bitwy konkurencyjnej. Choć, mam nadzieję, mówiąc metaforycznie. Będzie jednak areną, na której zarówno Stany Zjednoczone (wraz z Japonią i Indiami oraz Australią i innymi krajami popierającymi wolny i otwarty Indo-Pacyfik), jak i Chiny będą próbowały konkurować. To nie tylko amerykański szowinizm, obie strony będą próbowały wywierać wpływ. Sądzę więc, że dojdzie do większego jednoczenia się wokół dwóch bloków, ale nie uważam, by było ono tak samo wyraźne jak w czasach zimnej wojny.

klubjagiellonski.pl

Nie trudno się domyślić, że defilady, pikniki, pokazy, minister, błyszczący w słońcu ciężki sprzęt, wypięte piersi generałów i salwy honorowe to tylko fasada. Za nią są stare sypiące się samochody, permanentne niedobory w wyposażeniu i mundurach, użeranie się z zaopatrzeniem o każdy drobiazg i złotówkę, brak strzelnic, brak miejsca na poligonach, a nawet brak amunicji do szkoleń. Na dodatek narastający od lat kryzys szkolnictwa wojskowego, który jest źródłem frustracji jak nic innego, bo choć w wojsku jest dużo ludzi, którym się chce i którzy potrafią, to mogą latami czekać na miejsce na odpowiednim kursie oraz awans. Jednocześnie Warszawa wywiera ogromną presję na przyjmowanie do służby jak największej liczby ludzi. Wszak minister Mariusz Błaszczak ogłosił, że armia ma się zwiększyć dwa razy.

- Efekt tego taki, że dla poprawy wyników podczas kwalifikacji kandydatów do służby w jednostkach zabroniono przeprowadzać dodatkowe testy czy sprawdziany sprawności fizycznej - mówi nam żołnierz. Jak komisja wojskowa dała kategorię A, to nie ma dyskusji. Dla naszego rozmówcy to frustrujące, bo służy w brygadzie, gdzie żołnierze muszą być bardziej sprawni niż w zdecydowanej większości wojska. - Co więcej, z rozmów kwalifikacyjnych wycięto psychologa jednostki, który kiedyś oceniał kandydatów pod kątem ich stabilności. Widocznie w Warszawie wyszli z założenia, że jeśli ten psycholog odrzuca nawet połowę kandydatów, to jest jego wina, a nie marnego narybku. I teraz my, normalni żołnierze, członkowie komisji, musimy wyławiać tych zaburzonych - opisuje żołnierz. - W efekcie widzimy gości, którzy fizycznie mieliby problem z samodzielnym zawiązaniem butów, a oni chcą im broń do ręki dawać. Kurde, my tu miewamy nawet jakichś "sekciarzy" wierzących w końce dziejów, czy statki obcych, którzy przylecą uratować godnych... - dodaje.

Ogromna presja na przyjmowanie jak największej liczby kandydatów do służby, nieważne jak nieoptymalnych, to efekt wizji obecnego kierownictwa MON. Chce ono ponad dwukrotnie zwiększyć rozmiar polskich Sił Zbrojnych. Do 250 tysięcy żołnierzy zawodowych i jeszcze 50 tysięcy żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej. Rzeczywistość jest natomiast taka, że pomimo szeregu podwyżek, zarobki w wojsku nie należą do przesadnie atrakcyjnych. Dodatkowo populacja Polski się starzeje i kurczy. Młodych, chętnych i nadających się na żołnierza jest więc coraz mniej. Tak znaczące powiększenie wojska bez jakichś drastycznych rozwiązań jest więc ogromnym wyzwaniem. Na początku rządów PiS było niecałe 100 tysięcy żołnierzy zawodowych. W 2020 roku MON chwalił się osiągnięciem liczby 110 tysięcy. Ponieważ do tej pory efekty były mierne, utworzono specjalne biuro Programu Zostań Żołnierzem RP, które ma poprawić skuteczność kampanii rekrutacyjnej. - No i poprawili. Ten rok jak nic upływa pod znakiem tego biura i jego szefa, generała Artura Dębczaka. Wierny pretorianin ministra Błaszczaka. Obiecał dodatkowych rekrutów i są dodatkowi rekruci. Tylko nikt nie mówi o tym, jakim kosztem to osiąga - mówi żołnierz.

(...)

Dodatkowo źródłem frustracji jest to, że o rekruta zabiega się każdym możliwym sposobem, ale ci już będący w wojsku często mają pod górkę. Chodzi zwłaszcza o szkolenia i kursy niezbędne do awansów oraz objęcia nowych stanowisk. Już od wielu lat sytuacja się pogarsza przez braki kadrowe, lokalowe i finansowe ośrodków szkolenia oraz szkół podoficerskich. Po prostu jest mało wolnych miejsc na kursach. Wymagania są tak wyśrubowane, że bez idealnej teczki osobowej nie ma co liczyć na zakwalifikowanie. Efekt jest taki, że jednostki są pełne ludzi służących na dwóch stanowiskach. Pierwszym oficjalnym i od lat tym samym, oraz drugim nieoficjalnym, na którym było kogoś potrzeba, ale nie było szansy załatwić mu kursu uprawniającego do jego zajęcia. - I potem się okazuje, że nie ma kto dowodzić w polu wojskiem, bo choć w takiej kompanii w papierach jest pełna obsada, to faktycznie dowódcy drużyn czy sekcji już nawet od lat pełnią obowiązki na przykład w sztabach - opowiada żołnierz. - Jeszcze lepsze jaja są u oficerów. Przeciągi kadrowe (utworzenie WOT i 18. Dywizji, stosunkowo duża skala odejść oficerów starszych w początkowym okresie rządów PiS, co spowodowało "ssanie" w górę - red.) spowodowały, że to co dawniej było marzeniem oficera, czyli dowodzenie kompanią, teraz dostaje byle podporucznik po szkole. Ogólnie mamy armię, gdzie kompaniami zamiast kapitanów dowodzą podporucznicy, plutonami kaprale zamiast podporuczników, a drużynami starsi szeregowi zamiast kaprali - dodaje.

gazeta.pl