niedziela, 8 listopada 2020


Michał Litorowicz, Gazeta.pl: Choć zawieszenie broni między Armenią i Azerbejdżanem podpisano w 1994 r., to konflikt o Górski Karabach nie ustał. Dlaczego akurat teraz eskalacja urosła do takich rozmiarów, największych od 2016 r.?  

Wojciech Górecki, OSW: Według Baku działania zbrojne, które obserwujemy w ostatnich dniach, to azerbejdżańska odpowiedź na ormiańskie prowokacje. Erywań mówi o ataku na pozycje Ormian. Należy pamiętać, że w rejonie konfliktu dochodziło ostatnio do 20-30 incydentów na dobę z obu stron. W tego typu konfliktach rzadko jest tak, że mamy do czynienia z jedną przyczyną zaostrzenia sytuacji. Zwykle musi pojawić się kilka czynników, decydujących o tym, że zamiast kolejnej strzelaniny dochodzi do eskalacji na większą skalę.

Bardzo napięta sytuacja utrzymywała się od lipca 2020 r., gdy doszło do kilkudniowych, intensywnych walk, jednak nie wokół samego Karabachu, a wzdłuż granicy Armenii i Azerbejdżanu. Zginęło kilku azerbejdżańskich żołnierzy, w tym jeden z generałów. Wtedy też w Baku odbyły się duże prowojenne manifestacje, w których mogło uczestniczyć nawet 30 tys. osób. Z jednej strony głoszone hasła walki o Karabach odpowiadały linii władz. Z drugiej jednak, w pewnym momencie manifestanci podjęli próbę dostania się do parlamentu. Ostatecznie zostali odparci, ale władze zorientowały się, że mogą nad tym spontanicznym ruchem nie zapanować. Trzeba go więc było jakoś wziąć pod kontrolę. Innymi słowy, rządzący - podobnie zresztą jak w Armenii - stali się zakładnikiem oczekiwań społecznych w kwestii karabaskiej.

Nie zapominajmy też o innych aktorach tego układu, a więc o Rosji, uaktywniającej się Turcji oraz nieco mniej widocznym Zachodzie, który jednak też interesuje się tą częścią świata. W tym wszystkim jest gdzieś Gruzja, jednoznacznie ukierunkowana na Zachód, ale utrzymująca dobre relacje zarówno z Azerbejdżanem, jak i Armenią. Widać więc, jak wielopłaszczyznowy jest konflikt o Górski Karabach.

Co więc próbują ugrać ci wielcy?

Turcja, która jednoznacznie wspiera Azerbejdżan, chciałaby być mocniej obecna na Kaukazie Południowym, uznawanym powszechnie za strefę wpływów rosyjskich. Rywalizację turecko-rosyjską obserwujemy już na kilku teatrach, np. w Syrii i Libii. Teraz doszedł do nich Kaukaz. Być może jest to dalekie echo marzeń panturkistycznych z okresu tuż po rozpadzie Związku Radzieckiego. Wówczas Ankara wyobrażała sobie, że stanie się liderem grupy tureckojęzycznych państw poradzieckich. Życie i historia zweryfikowały jednak te zamierzenia. Obecnie największym sukcesem tamtej polityki są wpływy, jakie Turcja posiada w Azerbejdżanie. Mówimy tu nie tylko o gospodarce czy polityce, ale również o miękkiej sile, soft power, bo masowa kultura turecka powoli wypiera czy już wyparła tę rosyjską.

A Rosja? 

Chce utrzymać Kaukaz w swoim zasięgu. Jej sojuszniczką jest Armenia, gdzie istnieje rosyjska baza wojskowa. Armenia należy też do struktur integracyjnych kierowanych przez Rosję, takich jak Euroazjatycka Unia Gospodarcza czy Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Co ciekawe, państwo rządzone przez Władimira Putina utrzymuje też bardzo dobre relacje z Azerbejdżanem. Według oficjalnej rosyjskiej nomenklatury Armenia jest strategiczną sojuszniczką Rosji, a Azerbejdżan jej strategicznym partnerem. Rosja sprzedaje broń obu stronom konfliktu, twierdząc, że w ten sposób dba o równowagę sił.

W jaką stronę może więc pójść obecna odsłona sporu o Górski Karabach? Czy komukolwiek, w tym Rosji i Turcji zależy na otwartym konflikcie między Armenią i Azerbejdżanem i bezpośrednich działaniach zbrojnych?

Otwarty konflikt zbrojny nie jest w interesie ani Azerbejdżanu, ani Armenii. Nie chcą do niego dopuścić również Rosja i Turcja. Pomimo tego, cały czas istnieje groźba nowej wojny. Jeśli w ciągu kilku dni jakaś siła - najpewniej Rosja - nie posadzi za stół negocjacyjny władz Azerbejdżanu i Armenii, to groźba, że obecne walki w Górskim Karabachu przerodzą się w coś większego, znacząco się zwiększy. A to może z kolei doprowadzić do destabilizacji całego regionu, przez który przebiegają ważne ropociągi i gazociągi. Na razie taki czarny scenariusz wydaje się dość mało prawdopodobny, ale nie nierealny. Pamiętajmy, że w konflikcie nie są zaangażowane żadne siły rozjemcze. Pozycje azerbejdżańskie i ormiańskie znajdują się naprzeciwko siebie, przez nikogo nierozdzielone, a to sprzyja różnego rodzaju prowokacjom.

Rosja nie może pozwolić na totalną klęskę Armenii, bo straciłaby twarz, gdyby okazało się, że nie umiała obronić sojusznika. Nie może też doprowadzić do większego upokorzenia Azerbejdżanu. Musi więc umiejętnie rozgrywać te interesy, pamiętając zarazem o rosnącym zaangażowaniu Turcji w regionie.

gazeta.pl

TYGODNIK TVP: W mediach pojawia się stwierdzenie, że wojna w Górskim Karabachu to proxy war, wojna zastępcza Rosji i Turcji. Też się pan z tym zgadza?

WOJCIECH GÓRECKI: Zgodziłbym się z tym częściowo. Widać tu elementy wojny przez zastępstwo, bardziej jednak po stronie Turcji, w której imieniu – trzymając się tego porównania – walczy Azerbejdżan. Bardziej skomplikowaną sytuację mamy z Rosją, która, z jednej strony, jest sojuszniczką Armenii, ale z drugiej – pośredniczy w rozmowach pomiędzy Erywaniem a Baku. I trzeba przyznać, że przez ostatnie kilkanaście lat dość zgrabnie obie te funkcje łączy, starając się nie wychodzić z jednej i drugiej roli.

(...)

Rola Rosji w tym konflikcie jest mocno dwuznaczna. Pomimo sojuszu z Armenią, nie przestaje sprzedawać broni Azerbejdżanom.

To właśnie miałem na myśli. Rosja jest faktycznie głównym rozgrywającym w gronie trójki współprzewodniczących Mińskiej Grupy OBWE, powołanej jeszcze w 1992 r. i odpowiadającej za karabaski proces pokojowy (pozostałymi współprzewodniczącymi są Francja i Stany Zjednoczone). W rosyjskiej terminologii Armenia określana jest mianem „strategicznego sojusznika”, z kolei Azerbejdżan to „strategiczny partner”. Moskwa rzeczywiście sprzedaje broń do obydwu krajów. Erywaniowi, co nie dziwi, po rosyjskich cenach wewnętrznych, oferując wygodne kredyty. W przypadku Azerbejdżanu w grę wchodzą transakcje czysto komercyjne, ale też nie są to małe ilości. W ostatnich latach wartość broni sprzedanej przez Rosję do tego kraju szacuje się na ponad 5 mld dolarów. Wartość kupowanego przez obydwa państwa sprzętu wojskowego jest w ogóle ogromna, a przecież mówimy o nie tak dużych rynkach. Zarówno Armenia, jak Azerbejdżan przeznaczają na obronność po około 4,5 procent swoich PKB.

(...)

Czyli sympatia Ormian do Rosji się zmniejsza?

Armenia jest z Rosją mocno związana. Historycznie bardzo wiele jej zawdzięcza. Sentymenty prorosyjskie są wciąż duże, chociaż badania opinii publicznej pokazują, że coraz więcej młodych ludzi wolałaby bliżej związać się z Zachodem. Niemniej nie oznacza to, że wszyscy niecierpliwie na to oczekują. Nowa elita jest bardzo prozachodnia, widzi, że Moskwa traktuje Armenię instrumentalnie, ale kiedy spojrzymy na całe społeczeństwo, to te sympatie rozkładają się pół na pół.

A zgodzi się pan ze sformułowaniem „karabachizacja” polityki armeńskiej?

Od początku swojej niepodległości Armenia była rządzona przez polityków pochodzących z Karabachu lub takich, którzy wyrośli na tym konflikcie. Pierwszym prezydentem (1991-1998) był Lewon Ter-Petrosjan, urodzony akurat w rodzinie syryjskich Ormian, który przewodził Komitetowi Karabach. Był to ruch, który powstał w środowisku erywańskiej inteligencji w latach 80. XX wieku i domagał się przyłączenia Górskiego Karabachu do sowieckiej, jeszcze wtedy, republiki armeńskiej. Od 1997 r. jako premier, a od 1998 r. jako prezydent Armenią rządził Robert Koczarian, a od 2008 r. do 2018 r. Serż Sarkisjan. Obaj ci politycy wywodzili się z Karabachu.

W samym pojęciu „karabachizacja” chodzi jednak nie tylko o to, że Armenią rządzą ludzie stamtąd, ale o sytuację, kiedy, mówiąc obrazowo, „ogon zaczyna machać psem”. Biorąc pod uwagę różnicę potencjałów – Armenię zamieszkuje około 3 mln ludzi, a separatystyczną Republikę Górskiego Karabachu około 150 tys. – oraz fakt, że Armenia jest patronem Karabachu może dziwić, że jej wewnątrzpolityczna agenda jest w tak wielu aspektach uzależniona od mniejszego partnera. W tym sensie, w pewnym stopniu Karabach „przejął” Armenię. Tak zwany klan karabaski, czyli elita polityczna, która rządziła Armenią do 2018 r., nadal rządzi Górskim Karabachem. Grupa ta ma w samej Armenii liczne powiązanie, posiada znaczące aktywa finansowe czy media.

Chyba mało osób zdaje sobie sprawę z tak złożonych zależności pomiędzy Armenią a Górskim Karabachem.

Mieszkańcy Górskiego Karabachu posiadają armeńskie paszporty i armeńskie tablice rejestracyjne, a poborowi z Armenii mogą zostać wysłani do Karabachu do wojska. Stopień zrośnięcia jest więc bardzo duży. Ponadto Erywań reprezentuje Karabach w procesie pokojowym, którego stronami są Armenia i Azerbejdżan.

Kiedy jednak przyjrzymy się tym relacjom bliżej, sprawy zaczynają się komplikować. Okazuje się na przykład, że sąd w Erywaniu zwalnia z aresztu byłego prezydenta Koczariana, na którym ciążą bardzo poważne zarzuty. Zadowala się przy tym poręczeniem majątkowym w skromnej, nawet jak na tamte warunki, wysokości 2 tys. dolarów. Dla sądu liczyło się jednak, że kwotę tę wpłacili obecny i były prezydenci separatystycznego Karabachu, którzy osobiście pofatygowali się do stolicy Armenii. Sprawa ta rozwścieczyła lidera kraju, Paszyniana (po zmianach konstytucyjnych to premier jest centralną postacią armeńskiego systemu politycznego).

Układanki w polityce międzynarodowej rzadko kiedy są zupełnie jednoznaczne.

To prawda. Postpolityka, którą obserwujemy obecnie, bardzo różni się od klasycznej, XIX-wiecznej polityki. Przykładem jest Rosja i Turcja. Dawniej dwa państwa mogły być ze sobą w konflikcie albo utrzymywać dobre relacje. Teraz mogą na jednym poziomie ze sobą walczyć, na drugim – handlować, a na trzecim – układać się między sobą przeciwko innemu państwu. Oczywiście, nie dotyczy to relacji pomiędzy Armenią i Azerbejdżanem, bo takich relacji, poza spotkaniami liderów w ramach procesu pokojowego, nie ma. Chociaż w czasie wojny karabaskiej, azerbejdżańska ropa płynęła do Armenii poprzez terytorium Gruzji – teraz podobnej sytuacji sobie nie wyobrażam. Kiedy jednak mówimy o takich krajach, jak Turcja i Rosja, obraz jest dużo bardziej skomplikowany.

(...)

A co z nastrojami w samej Armenii i Azerbejdżanie? Walki miały miejsce już w lipcu tego roku, a na ulicach Baku organizowano wtedy prowojenne manifestacje.

Karabach stał się, zwłaszcza w Azerbejdżanie, ale także w Armenii, zwornikiem ideologii narodowej. W jednym i drugim kraju jest to ważny czynnik państwo- i narodowotwórczy. W przypadku Azerbejdżanu dochodzi jeszcze kult armii i przekonanie, że „wydajemy na armię tyle, ile wynosi cały budżet Armenii”. Ludzie w Azerbejdżanie zaczęli zadawać więc sobie pytanie, dlaczego nie możemy po prostu odebrać Karabachu, skoro jesteśmy tacy silni, a proces pokojowy nie przyniósł żadnych rezultatów. Władze w Baku czują na sobie tę presję. Są one – podobnie zresztą jak władze w Erywaniu – zakładnikami konfliktu.

Czyli w Azerbejdżanie walki pod koniec września wielu powitało z ulgą?

Kiedy 27 września rozpoczęła się ofensywa i przyszły informacje o pierwszych sukcesach, nastąpiło oczywiście uniesienie, patriotyczny entuzjazm, tak jak to miało miejsce w maju 2016 r. podczas tzw. wojny czterodniowej, gdy to po raz pierwszy od 1994 r. dokonano korekty linii kontaktowej, przesuwając nieco azerbejdżańskie posterunki w głąb terenów zajmowanych przez Ormian. Jednak kiedy w kolejnych dniach okazało się, że nie będzie to blitzkrieg, zaczął dominować niepokój. Tym bardziej że spowolnił internet, a młodzi ludzie zaczęli dostawać wezwania do komisji poborowych. Po kolejnych sukcesach, w niedzielę 4 października, po sieciach społecznościowych znów zaczęły jednak krążyć patriotyczne memy i filmiki. Na ile, oczywiście, kiepsko działający internet pozwalał.

To celowe spowolnienie internetu?

Tak, celowe. Ma to związek z blokadą informacyjną i wojną propagandową. Rozmawiałem z ludźmi z Kaukazu, którzy mieszkają w Polsce i opowiadali, że informacji dociera teraz bardzo mało i bardzo trudno je zweryfikować.

Z kolei w Armenii panuje ogólna mobilizacja pod hasłem, że „to na nas napadli”, dlatego społeczeństwo się wspiera, konsoliduje, działa na rzecz armii. To patriotyczne wzmożenie obejmuje też Ormian z diaspory. Sam słyszałem o przypadku Ormianina z Polski, znajomego znajomych, który na wieść o eskalacji spakował się i pojechał walczyć.

tygodnik.tvp.pl


Istotą wojny o Górski Karabach jest zderzenie prawa do samostanowienia ludności Górskiego Karabachu z azerbejdżańskim nacjonalizmem i związaną z nim panturecką ideologią, która jest jednak też kluczem do opanowania przez Turcję szlaków handlowych na Południowym Kaukazie, w basenie Morza Kaspijskiego i w Azji Środkowej. Na taką motywację strony azersko-tureckiej wskazują wyraźnie wypowiedzi przywódców obu tych państw, jak również fakt tak silnego zaangażowania się Turcji w ten konflikt. Panturkizm nie jest przy tym marginalną ideologią, lecz bardzo ważnym czynnikiem wpływającym od zarania Republiki Tureckiej na jej politykę zagraniczną. Po I wojnie światowej panturkizm determinował współpracę azerbejdżańskiej partii Musawat z tureckim Komitetem Jedności i Postępu (odpowiedzialnym za ludobójstwo Ormian w 1915 r.), których wspólnym celem była likwidacja armeńskiej państwowości i połączenie Azerbejdżanu z Turcją (lub przynajmniej uzyskanie wspólnej granicy).

Gdy to drugie okazało się niemożliwe Turcja postanowiła dogadać się z Sowietami by kontrolowany przez nich Azerbejdżan graniczył z Turcją i obejmował ziemie południowej Armenii (Nachiczewań, Zangezor, Górski Karabach). Powiodło się to tylko połowicznie, lecz dążenie Turcji do uzyskania połączenia z Morzem Kaspijskim i znajdującymi się po drugiej stronie tego akwenu tureckojęzycznymi republikami jest stałym elementem panturkizmu, a w ramach ekspansjonistycznej polityki Erdogana te tendencje się nasiliły.

Elementem pantureckiego ekspansjonizmu Turcji nie jest tylko wsparcie dla Azerbejdżanu i jego roszczeń wobec Górskiego Karabachu. Obejmuje on również współpracę w ramach Rady Turkijskiej powstałej w 2009 r., w skład której oprócz Turcji i Azerbejdżanu wchodzi też Kazachstan, Kirgizja i Uzbekistan. Warto przy tym wspomnieć, że mimo, iż dwóch członków tej organizacji tj. Kazachstan i Kirgizja są jednocześnie członkami Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, to 28 września wydała ona oświadczenie wspierające Azerbejdżan w tej najnowszej, zainicjowanej przez Baku, odsłonie karabachskiego konfliktu.

Nie ulega przy tym wątpliwości, że obecna eskalacja rozpoczęta została przez Azerbejdżan i w dodatku nie była ona spontaniczna, zainicjowana incydentem, lecz planowana przez wiele tygodni. To powoduje, że nacisk na deeskalację powinien być kierowany do Turcji i Azerbejdżanu.  Warto też dodać, że rozpoczęcie wojny ma odwrócić uwagę społeczeństw Turcji i Azerbejdżanu od problemów wewnętrznych i niepowodzeń w polityce zagranicznej. W przypadku Turcji jest to pogarszająca się sytuacja ekonomiczna, spadek wartości waluty, a także zrobienie kroku w tył w sporze toczącym się we wschodniej części Morza Śródziemnego i w północnej Afryce. By nie musieć się z tego tłumaczyć przed swoim elektoratem Erdogan postanowił skierować uwagę tureckiej opinii publicznej w kierunku jednego z dyżurnych wrogów tj. Ormian.

defence24.pl