Michał Litorowicz, Gazeta.pl: Choć zawieszenie broni między Armenią i Azerbejdżanem podpisano w 1994 r., to konflikt o Górski Karabach nie ustał. Dlaczego akurat teraz eskalacja urosła do takich rozmiarów, największych od 2016 r.?
Wojciech Górecki, OSW: Według Baku działania zbrojne, które obserwujemy w ostatnich dniach, to azerbejdżańska odpowiedź na ormiańskie prowokacje. Erywań mówi o ataku na pozycje Ormian. Należy pamiętać, że w rejonie konfliktu dochodziło ostatnio do 20-30 incydentów na dobę z obu stron. W tego typu konfliktach rzadko jest tak, że mamy do czynienia z jedną przyczyną zaostrzenia sytuacji. Zwykle musi pojawić się kilka czynników, decydujących o tym, że zamiast kolejnej strzelaniny dochodzi do eskalacji na większą skalę.
Bardzo napięta sytuacja utrzymywała się od lipca 2020 r., gdy doszło do kilkudniowych, intensywnych walk, jednak nie wokół samego Karabachu, a wzdłuż granicy Armenii i Azerbejdżanu. Zginęło kilku azerbejdżańskich żołnierzy, w tym jeden z generałów. Wtedy też w Baku odbyły się duże prowojenne manifestacje, w których mogło uczestniczyć nawet 30 tys. osób. Z jednej strony głoszone hasła walki o Karabach odpowiadały linii władz. Z drugiej jednak, w pewnym momencie manifestanci podjęli próbę dostania się do parlamentu. Ostatecznie zostali odparci, ale władze zorientowały się, że mogą nad tym spontanicznym ruchem nie zapanować. Trzeba go więc było jakoś wziąć pod kontrolę. Innymi słowy, rządzący - podobnie zresztą jak w Armenii - stali się zakładnikiem oczekiwań społecznych w kwestii karabaskiej.
Nie zapominajmy też o innych aktorach tego układu, a więc o Rosji, uaktywniającej się Turcji oraz nieco mniej widocznym Zachodzie, który jednak też interesuje się tą częścią świata. W tym wszystkim jest gdzieś Gruzja, jednoznacznie ukierunkowana na Zachód, ale utrzymująca dobre relacje zarówno z Azerbejdżanem, jak i Armenią. Widać więc, jak wielopłaszczyznowy jest konflikt o Górski Karabach.
Co więc próbują ugrać ci wielcy?
Turcja, która jednoznacznie wspiera Azerbejdżan, chciałaby być mocniej obecna na Kaukazie Południowym, uznawanym powszechnie za strefę wpływów rosyjskich. Rywalizację turecko-rosyjską obserwujemy już na kilku teatrach, np. w Syrii i Libii. Teraz doszedł do nich Kaukaz. Być może jest to dalekie echo marzeń panturkistycznych z okresu tuż po rozpadzie Związku Radzieckiego. Wówczas Ankara wyobrażała sobie, że stanie się liderem grupy tureckojęzycznych państw poradzieckich. Życie i historia zweryfikowały jednak te zamierzenia. Obecnie największym sukcesem tamtej polityki są wpływy, jakie Turcja posiada w Azerbejdżanie. Mówimy tu nie tylko o gospodarce czy polityce, ale również o miękkiej sile, soft power, bo masowa kultura turecka powoli wypiera czy już wyparła tę rosyjską.
A Rosja?
Chce utrzymać Kaukaz w swoim zasięgu. Jej sojuszniczką jest Armenia, gdzie istnieje rosyjska baza wojskowa. Armenia należy też do struktur integracyjnych kierowanych przez Rosję, takich jak Euroazjatycka Unia Gospodarcza czy Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Co ciekawe, państwo rządzone przez Władimira Putina utrzymuje też bardzo dobre relacje z Azerbejdżanem. Według oficjalnej rosyjskiej nomenklatury Armenia jest strategiczną sojuszniczką Rosji, a Azerbejdżan jej strategicznym partnerem. Rosja sprzedaje broń obu stronom konfliktu, twierdząc, że w ten sposób dba o równowagę sił.
W jaką stronę może więc pójść obecna odsłona sporu o Górski Karabach? Czy komukolwiek, w tym Rosji i Turcji zależy na otwartym konflikcie między Armenią i Azerbejdżanem i bezpośrednich działaniach zbrojnych?
Otwarty konflikt zbrojny nie jest w interesie ani Azerbejdżanu, ani Armenii. Nie chcą do niego dopuścić również Rosja i Turcja. Pomimo tego, cały czas istnieje groźba nowej wojny. Jeśli w ciągu kilku dni jakaś siła - najpewniej Rosja - nie posadzi za stół negocjacyjny władz Azerbejdżanu i Armenii, to groźba, że obecne walki w Górskim Karabachu przerodzą się w coś większego, znacząco się zwiększy. A to może z kolei doprowadzić do destabilizacji całego regionu, przez który przebiegają ważne ropociągi i gazociągi. Na razie taki czarny scenariusz wydaje się dość mało prawdopodobny, ale nie nierealny. Pamiętajmy, że w konflikcie nie są zaangażowane żadne siły rozjemcze. Pozycje azerbejdżańskie i ormiańskie znajdują się naprzeciwko siebie, przez nikogo nierozdzielone, a to sprzyja różnego rodzaju prowokacjom.
Rosja nie może pozwolić na totalną klęskę Armenii, bo straciłaby twarz, gdyby okazało się, że nie umiała obronić sojusznika. Nie może też doprowadzić do większego upokorzenia Azerbejdżanu. Musi więc umiejętnie rozgrywać te interesy, pamiętając zarazem o rosnącym zaangażowaniu Turcji w regionie.
gazeta.pl