piątek, 26 marca 2021


(...) Jest jeszcze jedno powiązane z tym przekleństwo systemu, które w pandemii też dało o sobie znać – „tanie państwo”, które zaniedbuje swoją rolę koordynacyjno-nadzorczą. Na lekarzy i pielęgniarki przerzucono tony uciążliwej papierologii, oni muszą uprawiać nieprawdopodobną sprawozdawczość. W znacznej mierze dlatego, że NFZ za mało wydaje na własną biurokrację.

Za mało na biurokrację?

To jeden z większych mitów debaty publicznej o służbie zdrowia w Polsce. W kółko czytam i słyszę o potrzebie „ukrócenia tego molocha biurokratycznego, którym jest NFZ”. To piramidalna bzdura. Studentom pierwszego roku robię taki test, pokazuje im zdjęcie nagłówka z MedExpressu: „Ile procent swojego budżetu NFZ wydaje na administrację?”. Artykuł ilustruje zdjęcie stockowe ludzi rozrzucających pieniądze. I studenci pierwszego roku zgadują: 15, 20, 30 procent. Licealiści czasem mówią więcej: 60 procent. Odsłaniam cały nagłówek: „Mniej niż jeden procent”. I najlepsze, że to skandalicznie mało. Żadna szanująca się prywatna firma ubezpieczeniowa czy medyczna nie przetrwałaby z tak małymi wydatkami na koordynowanie i planowanie swoich działań.

I co z tego wynika?

Administracyjne obowiązki spychane są na podmioty lecznicze, a w nich spada to na lekarzy, pielęgniarki. Zamiast czas poświęcać pacjentom, wypełniają tabelki. Nasz system wzorowany jest na modelu bismarckowskim i dlatego jest dość zdecentralizowany, co ma swoje zalety. Ale – tak jak system niemiecki – wymaga on relatywnie więcej wydatków na koordynację. Tyle że my przez lata na koordynacji oszczędzaliśmy. System pilnie potrzebuje uzupełnienia go o dodatkowy personel zdrowia publicznego. Chodzi o ludzi przeszkolonych nie tylko w prawie i papierologii, ale też w robieniu badań społecznych wśród personelu i pacjentów. I potem wyżej ktoś powinien analizować te dane. Tak, żeby impuls do korekt systemu i reform wypływał od personelu pierwszej linii i od samych pacjentów.

Przez ostatnie dwadzieścia lat wiele w naszym systemie zmieniło się na lepsze. Kolejne rządy popełniały błędy i miały niemądre pomysły, ale też robiły sporo dobrego. Dobudowały do systemu mechanizmy koordynowania i planowania, powstały mapy potrzeb zdrowotnych, które na początku kompletnie nie wyszły, ale uczymy się. Mamy system JOWISZ, który pomaga oceniać inwestycje w szpitalach. Mamy Agencję Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji, bardzo ważną instytucję, w naszej części Europy byliśmy w tym pionierami. Stworzyliśmy koszyk świadczeń gwarantowanych i upowszechniamy dostęp do opieki zdrowotnej. To są dobre zmiany i instytucje wymagające czasem tylko usprawnień. Zresztą za najważniejszą dla naszego systemu zdrowotnego uznałbym nie tyle jakąś konkretną reformę, ile raczej reformę procesu tworzenia i przeprowadzania reform. W duchu demokracji deliberatywnej. Po to, by zmiany lepiej uzgadniać i testować w małej skali. I trochę z tych rzeczy się już dzieje. Tego potrzebujemy: inwestycji w koordynację i kooperację. A nie opowiadania bajek, że trzeba ciąć wydatki na administrację. Bo właśnie przez brak sprawnej administracji trwonimy zasoby i jesteśmy mniej efektywni kosztowo.

gazeta.pl

Rząd przyjął we wtorek projekt ustawy dotyczącej przekształcenia OFE. Po co rząd w ogóle chce przeprowadzić tę reformę? Tłumaczy to m.in. potrzebą uporządkowania systemu emerytalnego. Ale jego projekt tylko wprowadza chaos. Powstaną IKE, które nie mają cech IKE. Ma nastąpić prywatyzacja składek, która formalnie nie będzie prywatyzacją. To ja jestem spaczony, czy jednak coś tu nie gra?

Prof. Paweł Wojciechowski: Nie jest Pan spaczony, chciałbym Pana uspokoić. To nie chodzi o żadne uporządkowanie, bo obecny system emerytalny jest w gruncie rzeczy bardzo uporządkowany. 

Po pierwsze, mamy dywersyfikację, bo około 15 proc. składki emerytalnej trafia do OFE [oczywiście jeśli ktoś tam nadal odkłada po reformie w 2014 - red.]. Taka była koncepcja całej reformy emerytalnej, żeby mieć zdywersyfikowane źródła pochodzenia przyszłych świadczeń.

Po drugie, obecny system wypłat jest w miarę klarowny i zamknięty. Składka emerytalna jest pobierana, część przekazywana przez ZUS do OFE, potem z OFE wraca do ZUS przed emeryturą w ramach tzw. suwaka bezpieczeństwa. ZUS wkłada do jednej "koperty" pieniądze z pierwszego (ZUS) i drugiego (OFE) filara i wypłaca to w formie świadczenia emerytalnego. Co więcej, jeżeli okazuje się, że pieniędzy jest za mało, to budżet dopłaca do najniższej emerytury. 

Byłem sześć lat prezesem Powszechnego Towarzystwa Emerytalnego i również przez sześć lat głównym ekonomistą ZUS, więc z każdej strony mogę Pana zapewnić, że wszystko tu gra. Wpłaty, wypłaty, wszystko na linii OFE-ZUS funkcjonuje bez zarzutu. 

W końcu po trzecie - fakt, że pieniądze kumulowane w OFE nie będą zaliczane do obliczenia minimalnej emerytury [jeśli uczestnik OFE wybierze "nowe IKE" podczas reformy - red.] oznacza, że państwo w przyszłości do nich więcej dopłaci. 

Reforma ta nie oznacza żadnego uporządkowania systemu emerytalnego, ale wręcz odwrotnie - demontaż dobrze działających instytucji, oraz zwiększenie ryzyka dla niego. To krok w przeciwnym kierunku niż deklarowany.

Skoro więc nie chodzi o porządek, to o co? Po prostu o te nieszczęsne 15 proc. "opłaty przekształceniowej"?

To wydaje się głównym celem tego demontażu, a właściwie przesunięcie środków między okresami, z przyszłości na dziś.

Ale są też inne cele towarzyszące, takie jakie przejęcie zarządzania Funduszem Rezerwy Demograficznej od ZUS przez Polski Fundusz Rozwoju. To częściowa nacjonalizacja z mocy prawa spółek dziś znajdujących się w portfelach OFE.

Jeśli ktoś wybierze ZUS, to równowartość środków na OFE zapisze się na jego koncie, ale aktywa [czyli m.in. akcje spółek z portfela OFE - red.] pójdą do FRD. Rozproszone dziś między wiele OFE akcje spółek zostaną skumulowane w rękach jednego państwowego podmiotu. Ten z mocy prawa zwiększy swoje posiadanie w akcjonariacie prywatnych spółek giełdowych.

Powiedzmy, że każde OFE miało po kilka procent udziału w danej spółce. A nagle pojawi się jeden, państwowy udziałowiec, który będzie miał np. 22 proc. Dla prezesa spółki to już jest poważny akcjonariusz.

Co więcej, PFR będzie brał opłatę za zarządzanie FRD. Dotychczas taka opłata nie była przez ZUS pobierana, i dlatego wyniki FRD przez ponad 20 lat były bardzo dobre. Jak się pobierze opłatę, to naturalnie obniży się stopa zwrotu netto. Szacuję, że opłata ta może wynieść nawet ok. 70 milionów złotych rocznie, co o tę kwotę zmniejszy wielkość FRD.

Zmienią się tym samym także cele Funduszu Rezerwy Demograficznej.

Pamiętajmy, że Fundusz Rezerwy Demograficznej, tworzony przede wszystkim z naszych składek, jak sama nazwa wskazuje - stanowi rezerwę na gorsze czasy.

Celem funduszu rezerwowego było przede wszystkim bezpieczeństwo, dlatego zarządzany był pasywnie. To teraz ma się zmienić. PFR zamierza zarządzać aktywnie, mając na celu nie tylko bezpieczeństwo, ale również inne cele, np. gospodarcze.  

Rząd kłamie w sprawie reformy OFE?

To raczej półprawdy, jest ich kilka. Po pierwsze, premier mówi, że "odda pieniądze Polakom"  - jeśli wybiorą "nowe IKE" - i one będą już prywatne. Ale one nie będą prywatne. Przecież nie będzie możliwości dysponowania tymi pieniędzmi. 

Będzie - w momencie osiągnięcia wieku emerytalnego.

Czyli będą tak samo prywatne jak prywatna będzie wtedy pańska emerytura z ZUS. Ta prywatność nie ma więc żadnego znaczenia. Czy te pieniądze są publiczne w OFE czy tzw. prywatne w IKE, to skoro nie można nimi dysponować, to dla klienta liczy się tylko stopa zwrotu. Nic innego nie ma znaczenia. A skoro te fundusze będą miały na początku taką samą politykę inwestycyjną jak OFE, to nie ma żadnej różnicy.

Rząd bierze farbę, przemalowuje OFE na "nowe IKE" i tyle? I pobiera 15 proc. albo przejmuje część akcji prywatnych spółek?
To tak, jakby ktoś zamieniał spółkę z o.o. w spółkę akcyjną i brał z tego 15 proc. podatku, np. z należności wobec klientów tej spółki. 

Drugie kłamstwo?

Drugie ma naturę podatkową. Dziś opodatkowanie OFE jest takie samo jak IKZE - czyli na wejściu wpłaty są nieopodatkowane [w IKZE działa ulga podatkowa - red.], a opodatkowane są wypłaty. To zasada funkcjonująca ulg podatkowych w dobrowolnych ubezpieczeniach emerytalnych w większości państw świata.

W pierwszej prezentacji - autorstwa jeszcze wicepremiera Morawieckiego - rzeczywiście OFE miały się przekształcić w Indywidualne Konta Zabezpieczenia Emerytalnego. Czyli miały mieć taki sam reżim podatkowy, jak w OFE.

Ale potem nagle ktoś wpadł na pomysł, żeby jednak zastosować Indywidualne Konta Emerytalne. Dlaczego? Żeby wcześniej pobrać podatek. 

I teraz rząd argumentuje, że opłata przekształceniowa jest uczciwa, bo przecież na IKE standardowo pieniądze są opodatkowane na wejściu - bo wpłacamy tam nasze dochody po pobraniu podatku dochodowego - ale potem na wyjściu są już zwolnione z opodatkowania.

Rząd mówi, że to wszystko jedno, czy OFE przekształcą się w IKE czy IKZE, czy podatki są na wejściu czy na wyjściu. Ale skoro to wszystko jedno, to zostawmy tak, jak jest. Dlaczego zmieniając zasady opodatkowania rząd stwarza ryzyko, że w przyszłości zostanie pobrana jeszcze jakaś inna opłata? 

Tu nie ma żadnej wartości dodanej. Klient nie uzyskuje nic więcej poza tym, co ma. Ma zablokowane środki i czeka z nimi na emeryturę. Ma dziedziczenie, bo miał dziedziczenie. Czym go tu rząd uszczęśliwia, żeby wziąć 15 proc.? Ani nie oddaje pieniędzy Polakom, ani tym bardziej nie porządkuje systemu, ponieważ pojawiają się nowe znaki zapytania, których wcześniej nie było.

Dlatego możemy mówić, że to nie dlatego trzeba tak opodatkować przekształcenie OFE, bo takie są reguły IKE. Tylko odwrotnie - zastosowano IKE, żeby opodatkować.

Jaka jest trzecia półprawda?

Trzecia jest taka, że nie następuje żadne przeniesienie pieniędzy z OFE na "nowe IKE". To po prostu przekształcenie instytucji. Rząd mówi o opłacie, która jest podobna do wpłaty do IKE, ale przecież środki już dawno znalazły się na kontach w OFE. Dlatego rząd proponuje pobranie opłaty nie z powodu wpłaty, tylko z powodu przekształcenia instytucji. Ale przecież to jest wymuszone przekształcenie z mocy ustawy. Nie jest to opłata na rzecz przekształcanej instytucji, tylko zwykły podatek.

"Nowe IKE" będą prowadzone przez te same instytucje, które wcześniej prowadziły OFE - powszechne towarzystwa emerytalne staną się towarzystwami funduszy inwestycyjnych.

Tak. Rachunek jest w tym samym miejscu, w tej samej, tylko przekształconej, instytucji, ale nagle mamy o 15 proc. mniej pieniędzy. To jest rzecz bez precedensu. Wcześniej nie było takich sytuacji, żeby zapisy na kontach klienta były pomniejszane.

gazeta.pl

Badania struktury naszego mózgu wskazują, że tzw. ciało migdałowate odgrywa istotną rolę w generowaniu negatywnych emocji, agresji oraz wyzwala reakcje obronne, ponieważ pobudza układ współczulny. Informacje wizualne, słuchowe, czuciowe trafiają bezpośrednio do ciała migdałowatego, które jest częścią naszego mózgu odpowiedzialną za wściekłość, strach i pierwotne emocje. Wiele wskakuje na to, że z powodów ewolucyjnych, wszystkie informacje, które otrzymuje nasz mózg, są odbierane przez tę właśnie określoną część naszego mózgu, która zawsze szuka czegoś, czego możemy się obawiać.

Negatywne wiadomości uznajemy za ważniejsze, ponieważ są bardziej dramatyczne (klęski żywiołowe, wojny i głód), nagłe i spektakularne. W całkiem odmienny sposób traktujemy wydarzenia pozytywne, które są zwykle stopniowe, gradualne, wolniejsze. Tę naszą ewolucyjną przypadłość wykorzystują też twórcy programów informacyjnych, którzy te negatywne wydarzenia  przedstawią (opisują) w sposób znacznie bardziej atrakcyjny („seksowny”) niż trudniejsze w przekazie wiadomości pozytywne. Powódź w jakiejś części świata jest zdecydowanie atrakcyjniejsza i łatwiejsza w przekazie, niż to, że w ostatnich dniach kolejne kilkadziesiąt tysięcy Nigeryjczyków, czy Tajwańczyków wydźwignęło się z ubóstwa.

„Nastawienie negatywne” jest jeszcze bardziej wzmacniane w erze mediów społecznościowych. W przeszłości tradycyjne instytucje (państwowe, kościelne, partie polityczne, związki zawodowe, kluby sportowe) w pewien sposób „neutralizowały” takie skrajne postawy, skrajne stanowiska. Obecnie te tradycyjne autorytety straciły swoją moc przekonywania i wychowywania. Nowe formy komunikacji i interakcji pozwalają ludziom kontaktować się bezpośrednio ze sobą, a zwłaszcza z ludźmi o podobnych poglądach, w tym – o skrajnych postawach. Nawet jeśli te społeczności są małe, to w naturalny sposób czują się silniejsze niż faktycznie są. Ci spokojniejsi, nastwieni pojednawczo czują się marginalizowani.

W kilku badaniach psychologicznych, przeprowadzonych na dużych grupach ludzi, zadano pytanie o to, jakie wiadomości najbardziej interesują tych respondentów. Prawie wszyscy odpowiadali, że interesują ich pozytywne wiadomości, że chcą czytać i oglądać dobre wiadomości. W następnym etapie eksperymentu pokazywano uczestnikom, na podzielonym ekranie, złe i dobre wiadomości. Okazało się, że oczy ludzi natychmiast kierowały się w stronę złych wiadomości, ponieważ to właśnie one przyciągają naszą uwagę jako pierwsze. Jak się szacuje, dziesięć razy więcej uwagi poświęcamy wiadomościom negatywnym niż pozytywnym.

Optymizmem napawa to, że wiele innych badań pokazuje, że tę naturalną skłonność ku zauważania zdarzeń negatywnych można pokonać w wyniku odpowiedniego treningu. Okazuje się, że nasz wrodzony pesymizm może być zwekslowany ku optymizmowi, i to w wymiarze indywidualnym jak i społecznym (w niektórych społeczeństwach, jak np. w amerykańskim, taki kulturowy optymizm zdaje się dominować).

obserwatorfinansowy.pl

Większość ludzi – z wyjątkiem najbiedniejszych chłopów – nie lubiła stołówek, choćby dlatego, że ogromne kolektywy dysponujące skąpym budżetem nie mogły zaspokajać indywidualnych zachcianek, gustów i potrzeb dietetycznych. Poza tym niektórzy musieli wędrować kilometrami, by dotrzeć do prowadzonej przez komunę stołówki. Według Zhou Xiaozhou, szefa prowincji Hunan, ponad dwie trzecie wszystkich chłopów było przeciwnych wspólnemu jedzeniu. W całym kraju urzędnicy musieli ich przymuszać do korzystania ze stołówek. W Machengu wykorzystano prosty, lecz skuteczny sposób: po prostu obcięto dostawy ziarna do wsi. Jednak rodziny, które wcześniej porobiły zapasy, wciąż się nie pokazywały w stołówkach; wtedy oskarżono je, że są „kułakami” chcącymi „sabotować komuny ludowe”. W takiej sytuacji wkraczała milicja, patrolowała ulice i karała mandatami te domostwa, w których z komina unosił się dym. Ostatnim krokiem była konfiskata żywności i sprzętów kuchennych, przeprowadzana dom po domu.

Gdy chłopi już zasiedli w stołówkach, rzucili się na jedzenie tym chętniej, że wszystkie nowe udogodnienia zbudowano za zarekwirowane im pieniądze, żywność i meble. W jednej komunie w Machengu do stołówek zabrano około dziesięciu tysięcy sztuk mebli, trzy tysiące świń i pięćdziesiąt siedem ton zboża, a także niezliczone drzewa, ścięte na opał na prywatnych działkach. Chłopom, których pracę wykorzystywano, własność skonfiskowano, a domy zburzono, umożliwiono teraz uczestnictwo w wizji przywódców. Komunizm czekał tuż za progiem, a państwo miało wszystkiego dostarczyć. „Każdemu według potrzeb” potraktowano dosłownie, więc dopóki to było możliwe, ludzie jedli, ile mogli. Przez mniej więcej dwa miesiące w wielu wsiach w całym kraju ludzie „rozciągali brzuchy”, zgodnie z dyrektywą Mao, wypowiedzianą w Xushui: „Powinniście więcej jeść. Nawet pięć posiłków dziennie!”. Szczególny brak wstrzemięźliwości wykazywano w tych regionach, gdzie uprawiano coś innego niż żywność – na przykład bawełnę – ponieważ zboże było tam dostarczane przez państwo. Robotnicy napychali brzuchy; niektórych karcono za brak apetytu. Niezjedzony ryż całymi wiadrami wylewano do ubikacji. Zdarzało się, że w zespołach przeprowadzano konkursy na największego żarłoka, a dzieci wybuchały płaczem, gdy nie dawały rady dorównać pozostałym. Inni brali Mao za słowo, „wypuszczając sputnika” i jedząc pięć posiłków dziennie. Żywność, która wystarczyłaby całej wsi na pół tygodnia, znikała w jeden dzień. W powiecie Jiangning w Jiangsu niektórzy chłopi zjadali za jednym razem kilogram ryżu. Ekstrawagancka konsumpcja jeszcze większe rozmiary przybrała w miastach; pod koniec 1958 roku w pewnej fabryce w Nankinie każdego dnia w rynsztoku lądowało około pięćdziesięciu kilogramów ryżu. Gotowane na parze bułeczki zatykały toalety. Pewien skrupulatny inspektor odnotował, że warstwa ryżu na dnie zbiornika ścieków miała trzydzieści centymetrów grubości. W niektórych fabrykach robotnicy pochłaniali do dwudziestu miseczek ryżu dziennie; tym, co zostało, karmiono świnie.

Uczta nie trwała długo.

Frank Dikotter - Wielki głód

GAZETA.PL, ŁUKASZ ROGOJSZ: Można było uniknąć tej trzeciej fali? Mamy szczepionki i programy szczepień, a duża część populacji i w Europie, i na świecie przechorowała już koronawirusa.

PROF. MARIA GAŃCZAK: To bardzo dobre pytanie, ale żeby na nie odpowiedzieć musimy wrócić do samego początku trzeciej fali w Polsce, czyli okresu świąteczno-noworocznego. To wtedy - jak się szacuje - około 100 tys. Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii przyjechało do Polski na święta.

To wtedy się zaczęło?

Tak. Zresztą już wówczas przed tym ostrzegaliśmy, bo było wiadomo, że na Wyspach następuje eksploracja nowego wariantu SARS-CoV-2 i że powoduje on pogorszenie sytuacji epidemiologicznej w Wielkiej Brytanii. Z naszej strony pozwolenie na wjazd do Polski tysiącom ludzi bez ich przetestowania przed wjazdem było nieodpowiedzialne. Otwarcie się na tak dużą liczbę osób, które mogły być potencjalnie zakażone bardziej transmisyjnym wariantem, musiało pociągnąć za sobą pogorszenie sytuacji epidemiologicznej także w Polsce.

Ostatecznie zamknęliśmy granice powietrzne dla przyjezdnych z Wielkiej Brytanii.
Za późno. Zresztą wcześniej sami wysłaliśmy samoloty na Wyspy po naszych rodaków, którzy chcieliby wrócić do kraju. Poza tym zamknęliśmy granice powietrzne, ale lądowe wciąż były otwarte. Co więcej, rozporządzenie ministra zdrowia w kwestii kwarantanny dla przyjezdnych było słabo egzekwowane. Nie było dobrej ścieżki diagnostycznej stworzonej dla tych ludzi. To wszystko spowodowało, że mieliśmy gotowy przepis, żeby wariant brytyjski (B.1.1.7) zaczął rozprzestrzeniać się w naszej populacji.

(...)

O wariancie brytyjskim wiemy, że jest znacznie bardziej zakaźny od wariantów, które dotąd dominowały w Polsce i w Europie. Czym jeszcze się od nich różni?

Tak, wariant brytyjski jest znacznie bardziej zakaźny od swoich poprzedników. Według różnych opracowań transmisyjność wariantu B.1.1.7 jest nawet o 40-70 proc. wyższa od krążącego dotychczas D614G. Wariant ten silniej i łatwiej wiąże się z obecnym na powierzchni komórek receptorem ACE2. Z badania, którego wyniki opublikowano niedawno w prestiżowym czasopiśmie "BMJ", dowiadujemy się też, że w przypadku zakażenia tym wariantem znacznie wyższe jest ryzyko zgonu.

Znacznie, czyli o ile?

Średnio o 62 proc. względem wariantu, który dominował do tej pory. To odbija się na liczbie zgonów, które raportujemy obecnie w Polsce i na świecie. Mamy więc dwa niepokojące zjawiska - wariant wirusa, który lepiej się transmituje, czyli więcej ludzi ulega zakażeniu, a wśród zakażonych śmiertelność jest wyższa niż w przypadku poprzedniego wariantu.

(...)

Lekarze raportują, że tym razem to młodzi ludzie, 20- i 30-latkowie, ciężko przechodzą COVID-19. Do tej pory byli najmniej zagrożoną grupą wiekową. Co się zmieniło?

Jesteśmy w fazie epidemii, w której nadal ścigamy się z wirusem. Sytuacja jest lepsza niż na przełomie października i listopada, bo mamy do dyspozycji szczepionki - 7,5 proc. populacji przyjęło choć jedną dawkę. Widać wyraźnie w tej trzeciej fali, że szczepienia na szczeblu populacji działają. Jeśli większość 80-latków i medyków jest zaszczepiona, to mamy dzięki temu mniej zakażeń wewnątrzszpitalnych SARS-CoV-2 oraz mniej zakażeń w grupie ryzyka ciężkiego przebiegu COVID-19. Widać to w statystykach - obecnie średnia wieku osób hospitalizowanych to około 62 lata. Starsi zostali uodpornieni, więc na oddziały szpitalne trafiają młodsi.

gazeta.pl