poniedziałek, 11 maja 2020


Opublikowany nieco ponad tydzień temu sondaż opinii publicznej wykazuje, że 70 procent amerykańskich milenialsów – osób w wieku od 23 do 38 lat – jest gotowych poprzeć w wyborach prezydenckich socjalistę lub socjalistkę. Progresywnie nastawieni komentatorzy widzą w tym rezultat kilku dziesięcioleci neoliberalnego kapitalizmu i dominacji wielkich koncernów w porządku politycznym.

Nieco młodsi respondenci, w wieku od 16 do 22 lat, wyrażają podobne preferencje: niemal dwie trzecie osób z „pokolenia Z” również poparłoby socjalistów.

Sondaż przeprowadzono na platformie YouGov, a sfinansowała go amerykańska Fundacja Pamięci Ofiar Komunizmu (VOC), która postanowiła zapytać 2,1 tys. osób, co sądzą na temat kapitalizmu, amerykańskiego systemu gospodarczego, socjalizmu i nierówności w USA.

(...)

Progresywni komentatorzy w mediach społecznościowych nie są zaskoczeni tak silną pokoleniową rozbieżnością zdań na temat dwóch konkurencyjnych modeli gospodarki. Widzą w niej efekt kilku dziesięcioleci kapitalizmu państwowego.

Miliony milenialsów wchodziły właśnie w dorosłość, kiedy ryzykowne kredyty hipoteczne udzielane na masową skalę przez banki z Wall Street wywołały krach finansowy z 2008 roku, a w konsekwencji doprowadziły do tzw. wielkiej recesji. Około 15 milionów osób w wieku od 25 do 34 lat ma dziś do spłacenia kredyty studenckie na łączną sumę 497 miliardów dolarów.

Początek dorosłego życia milenialsów i pokolenia Z przypada także na okres, gdy 53 procent Amerykanów spłaca długi medyczne i ma trudności z opłacaniem rachunków za leczenie – są wśród nich osoby, które wykupiły ubezpieczenie medyczne w prywatnych towarzystwach.

Biorąc pod uwagę, jakie szkody kapitalizm poczynił w życiu milionów amerykańskich rodzin, pisze Oliver Willis z liberalnego portalu Shareblue, „dziwię się, że poparcie dla socjalizmu nie jest jeszcze wyższe”.

Dyrektorka wykonawcza fundacji VOC Marion Smith przyczyn takiego rozkładu opinii upatruje w „historycznej amnezji” młodych ludzi, którzy jej zdaniem nie wynieśli ze szkół wystarczającej wiedzy o upadłych autorytarnych krajach „socjalistycznych” XX wieku w Europie.

„Musimy ze zdwojonym wysiłkiem edukować amerykańską młodzież o historii reżimów komunistycznych i o współczesnej groźbie powrotu socjalizmu” – napisała Smith w oświadczeniu, dodając na Twitterze, że 66 procent respondentów nie kojarzy socjalizmu „z własnością publiczną ani krwawą historią państw komunistycznych”.

(...)

Chociaż przedstawiciele dwóch najstarszych pokoleń objętych sondażem – tzw. baby boomers i silent generation – wyrażali najmniej pochlebne zdanie o socjalizmie, to właśnie starsi Amerykanie otrzymują najwięcej świadczeń z państwowych, finansowanych z publicznych pieniędzy programów, takich jak Medicare i Social Security.

Starsi respondenci sondażu fundacji VOC również najczęściej przychylali się do opinii, że system gospodarczy USA działa na ich korzyść.

krytykapolityczna.pl

W nowej książce wraca twój typowy temat: Europa Wschodnia jako wieczne peryferia Zachodu. Czy my jesteśmy skazani na taką rolę?

Węgrzy sami się na nią skazali za pomocą Viktora Orbána. On nawet nie ukrywa, że jego kraj jest częścią południowoniemieckiej strefy wpływów ekonomicznych, a jeśli ekonomicznych, to i politycznych, bo Węgry są po prostu systemowo podpięte pod niemiecki przemysł i tyle. Orbán  własnymi rękami pomógł zamieniać Węgry w wielką montownię niemieckich samochodów. Życie Węgrów zależy od decyzji podejmowanych przez rady nadzorcze niemieckich koncernów motoryzacyjnych. Widać to było przy okazji "ustawy niewolniczej", która wydłuża czas pracy pracownika i opóźnia obowiązek wypłaty nadgodzin przez pracodawcę. Węgrzy w proteście wyszli na ulice, ale Orbán nie miał wyjścia i musiał tę ustawę, choć po zmianach, wprowadzić. Chodzi na pasku koncernów, bo jak im fiknie, to przeniosą produkcję tam, gdzie jest taniej. Polacy przynajmniej widzą te tendencje i próbują się wyrwać. Morawiecki opowiadał o produkcji polskich samochodów elektrycznych, co swoją drogą nie było złym pomysłem. Tylko jakoś realizacji nie widać.

Dobry strzał PiS-u to ekspresówka Via Carpatia, od której zapożyczyłem tytuł książki. To trasa, która połączy państwa bałtyckie z Bałkanami. Pomysł Trójmorza też mógłby zagrać, ale jako budowa nowej europejskiej podpory, a nie antagonizacji Niemiec.

Niemcy dominują i nie wolno tego nie widzieć. Na Bałkanach na przykład wszyscy jeżdżą golfami. Spróbuj tam naprawić inny samochód -  nie ma szans. Wiem, bo sprawdzałem, 'japończyk' mi się zepsuł w Nowym Pazarze. Mechanicy patrzyli na mnie jak na debila: "Czemu pan 'niemcem' nie jeździ?".

Nasz region jest skazany na niemieckie wpływy, tylko powinniśmy mieć coś do powiedzenia i współpracować tak, by osiągnąć rozwiązanie choć zbliżone do win-win. A nie godzić się na redukcję do roli dostawcy taniej siły roboczej, jak to zrobił Orbán.

Na tle polskiej dyplomacji Orbán i tak wygląda jak Frank Underwood europejskiej polityki.

Jest dokładnie kimś takim. On ideologię wykorzystuje tak samo jak, dajmy na to, Putina. Raz używa go jako bata na Europę, a kiedy Putin czuje się za mocny, to zmienia front i mówi: "Ej, ten Putin to jest w sumie zagrożenie dla Europy".

Orbán jest naprawdę skuteczny. No bo co to są Węgry? Dziesięć milionów ludzi, kraj bez większego znaczenia ekonomicznego. Peryferium - nawet nie Niemiec, a Bawarii, Austrii. Ale jeśli chodzi o system sojuszy, to Orbán jest gigantem! Gra słabiutkimi kartami, a pokonuje wszystkich w każdej rozgrywce: narzucił Zachodowi, nie tylko Europie, dyskurs o demokracji nieliberalnej, teraz każdy o tym gada. Jak najpierw zafascynował Sorosa, papieża liberalizmu, to teraz patrzy na niego jak w obrazek Bannon, papież antyliberalizmu. Orbán jako pierwszy wyczuł wiatr antyliberalizmu. Już dawno temu sobie zdał sprawę, że w globalizującym się świecie również globalne nierówności staną się problemem dotyczącym wszystkich, w tym Zachodu. I że w końcu biedni ludzie z całego świata ruszą na ten Zachód, który będzie musiał zamienić się w twierdzę. A w twierdzach w czasach napięcia nie obowiązuje liberalna demokracja, tylko dyktatura.

I teraz pielgrzymują do tego blefującego gracza o słabych kartach ludzie, którzy reprezentują większe siły niż Węgry: Putin, Kaczyński, Salvini. Ja bym go chciał mieć po stronie obrońców demokracji zachodniej, ale on gra przeciwko niej. I to mnie martwi, bo jest skuteczny.

A przy tym to tak naprawdę przywódca grupy ziomków z akademika, ciężkozbrojnych bydlaków, bardzo skutecznych w zagarnianiu przestrzeni wokół siebie. Najlepszy przykład to Lajos Simicska. Wieloletni przyjaciel Orbána, środkowoeuropejski duch kombinowania zbity w wielką mięsną kuleczkę. Skurczybyk, który nawalony potrafi przejść przez zamknięte szklane drzwi, otrzepać się i pić dalej. Strasznie był cwany w ogarnianiu biznesów, które powstały wokół Fideszu. Bo Fidesz to jest po prostu firma, która zafunkcjonowała w polityce. To przez Simicskę przechodziła większość biznesowych połączeń Fideszu. Kiedy na boisku pozostało dwóch graczy, starych druhów, Orbán stwierdził, że musi Simicskę wyeliminować.

gazeta.pl

Teza Acemoglu i Robinsona głosi, że perspektywa wolności i dobrobytu wisi na włosku pomiędzy państwową opresją a bezprawiem i przemocą, którą społeczeństwo często wyrządza samo sobie. Daj państwu nadmierną przewagę nad społeczeństwem, a masz despotyzm. Osłab państwo względem społeczeństwa, a dostaniesz zamęt.

Gdzieś między tymi dwiema dystopiami biegnie tytułowy „wąski korytarz” – ścieżka, którą udało się odnaleźć jedynie kilku krajom, w większości leżącym na uprzemysłowionym Zachodzie. Co więcej, trafienie na tę ścieżkę nie gwarantuje, że się na niej pozostanie. Acemoglu i Robinson podkreślają, że o ile społeczeństwo obywatelskie nie zachowa czujności i zdolności do mobilizacji przeciwko potencjalnym autokratom, w każdej chwili możliwy jest regres do autorytaryzmu.

(...)

Wygląda na to, że The Narrow Corridor napisano częściowo po to, by wyjaśnić przyczynę widocznej słabości demokracji liberalnych. Autorzy ukuli termin „efekt Królowej Kier” – na opisanie ciągłej walki o podtrzymanie otwartych instytucji politycznych. Tak jak w Krainie Czarów z książki Lewisa Carrolla, społeczeństwo obywatelskie musi coraz szybciej gonić za autorytarnymi przywódcami, by powstrzymać ich despotyczne tendencje.

Zdolność społeczeństwa obywatelskiego do przeciwstawienia się „Lewiatanowi” może z kolei zależeć od podziałów społecznych i ich przemian. Demokracja zazwyczaj pojawia się wtedy, gdy rosną w siłę duże grupy społeczne zdolne do rzucenia wyzwania władzy elit, lub gdy wśród tych elit dochodzi do rozłamu. Uprzemysłowienie, wojny światowe i dekolonizacja doprowadziły do mobilizowania się takich grup w XIX i XX wieku. Elity rządzące przystały na żądania przeciwników, by rozciągnąć przywileje na (najczęściej) wszystkich mężczyzn, bez kryterium majątkowego. Z kolei grupy, które uzyskały nowe prawa polityczne, zgodziły się nie odbierać elitom zgromadzonego bogactwa. W skrócie – wymieniono prawo głosu na prawa własności.

Jak jednak wspólnie z Sharunem Mukandem piszemy naszym artykule, demokracja liberalna wymaga czegoś więcej: praw chroniących mniejszości (które można nazwać prawami obywatelskimi). Konstytutywną cechą ugody politycznej rodzącej demokrację jest wykluczenie mniejszości, czyli głównego beneficjenta praw obywatelskich. Za mniejszościami nie stoją ani zasoby (w przeciwieństwie do elity), ani liczebność (w przeciwieństwie do większości). Ugoda polityczna woli więc demokrację zubożałą – taką, którą można by nazwać demokracją elektorów – zamiast demokracji liberalnej.

To wyjaśnia, dlaczego demokracja liberalna występuje tak rzadko. Brak ochrony praw mniejszości jest prostą konsekwencją logiki politycznej stojącej za pojawieniem się demokracji w ogóle. Trudniejsza do wytłumaczenia jest nie tyle względna rzadkość demokracji liberalnej, co samo jej występowanie. Zaskakiwać powinno raczej to, że w ogóle istnieją demokracje liberalne, a nie to, że jest ich tak niewiele.

krytykapolityczna.pl

W Polsce jest obowiązek dowozu młodzieży do szkół podstawowych. Czemu nie przedłużyć tego po prostu na szkoły średnie i dołożyć trochę środków?

To dobry pomysł, chociaż obowiązek dowozu do szkół podstawowych też ma swoje wady. Sprawił on, że powstały gimbusy dla dzieci dojeżdżających do szkół i nikt inny nie może się nimi poruszać. Co prawda część pasażerów korzysta z nich nielegalnie, za parę złotych do kieszeni kierowcy. I to jest niby do przeżycia: jak ktoś jeździ raz w tygodniu na targ, jakoś się dogada, ale nie można permanentnie jeździć w ten sposób do pracy. A z kolei tam, gdzie jeżdżą gimbusy, reszta transportu traci gros najpewniejszej klienteli, więc innym już się nie bardzo opłaca. A przecież są jeszcze osoby chcące dojechać do pracy, do lekarza czy do znajomych. To, że od nich nie zacząłem, to nie znaczy, że są one nieważne.

To czemu tak to zorganizowano?

W czasie reformy edukacji wprowadzanej za rządów AWS–UW równocześnie chwiali się polscy producenci taboru – Jelcz i Autosan. No i żeby je ratować, a konkretnie pana Sobiesława Zasadę – który zresztą potem i tak obydwie firmy położył – kupowano dość dużo autobusów, a potem rozdawano gminom. A gimbusy wymyślono po prostu jako system prostszy do wdrożenia.

Jeśli to średnio działa, a dziś pieniędzy jest więcej niż w 1999 roku, to czemu nikt tego nie poprawi? Skoro w kwestii wykluczenia transportowego napisano co najmniej kilkanaście raportów i doktoratów, chyba wiadomo, co robić?

Mamy problem nieźle zdiagnozowany, to prawda, chociaż kiedy zaczynaliśmy nasze badania w 2014 roku, nie dopatrzyłem się aż takiej liczby raportów. A tymczasem rząd nie ma nawet wydziału czy referatu w Ministerstwie Infrastruktury ani żadnym innym, który by się zajmował drogowym przewozem osób. Jest ogromny wydział transportu drogowego, który zajmuje się głównie przewozem towarów – to jest jakieś 7 proc. PKB i 12 proc. eksportu, ogromne pieniądze i potężne grupy wpływu – ale publicznym przewozem osób nie ma się kto zająć. Nie utworzono choćby pięcioosobowego zespołu, który by opracował plan walki z wykluczeniem transportowym na wsiach czy zaprojektował zintegrowany jeden bilet, na którym można by dojechać np. z Elbląga do Gdańska.

I co, tego pięcioosobowego zespołu dalej nie można powołać?

Przez lata wynikało to z przeświadczenia, że transport publiczny to sprawa samorządu. I w komunikacji miejskiej, która niemal od razu na początku lat 90. została, wraz z majątkiem, przypisana samorządom, to się jakoś sprawdziło. Z czasem okazywało się jednak, że bez dobrej legislacji się nie obędzie, że nawet systemy całkiem nieźle funkcjonujące w miastach wysiadają na styku z obszarami podmiejskimi.

A czemu poza granicami miast to już nie zadziałało?

Bo to są różne światy. W Warszawie mamy 50 procent mieszkańców korzystających z transportu publicznego, a zaledwie 25 procent na stałe korzysta z samochodu – ta proporcja jest bardzo korzystna i niezmienna. Do Warszawy jednak dojeżdża się głównie samochodem i przez dekadę liczba takich podróży się podwoiła, chociaż przecież sporo zainwestowano w kolej. System wysiada na tych łącznikach z zewnętrzem, a tego nie da się naprawić bez spójnej polityki rządowej. Jestem w stanie zrozumieć, że w 1993 roku państwo miało ważniejsze tematy i nie miało środków, ale w tym momencie, na tym etapie rozwoju gospodarczego, kiedy ważne jest to, żeby wszystkie ręce do pracy były dostępne, zaniedbanie wsi i małych miast to po prostu skandal.

Rozumiem też, że w latach 90. i na początku wieku koncentrowano się na budowie infrastruktury, która pozwalała włączyć polską gospodarkę w obieg międzynarodowy. I to się chyba jakoś udało?

Tak. Położone na drodze tych przelotowych ciągów komunikacyjnych miasta skorzystały, za to obszary wiejskie nie bardzo – przede wszystkim ze względu na rozmieszczenie węzłów autostradowych. Jeszcze 10 lat temu skomunikowanie drogowe było głównym czynnikiem konkurencyjności regionu, bo bez dobrych dróg trudno było zakładać firmy, które mogłyby produkować jakieś towary na eksport czy choćby dla odbiorców w innych województwach. Teraz jednak problemem jest przede wszystkim dostępność zasobów siły roboczej.

I ona znajdzie się na tej wykluczonej komunikacyjnie wsi?

Kiedy w latach 90. było 20 procent bezrobocia, to może lepiej, mówiąc brutalnie, że ci ludzie byli jakoś odcięci, bo się jakoś na wsi utrzymali, przewegetowali na tych małych gospodarstwach. Ale teraz rąk do pracy po prostu brakuje – czyli jest szansa, żeby długotrwale wykluczeni wrócili na rynek pracy.

krytykapolityczna.pl

- Już w seminarium zaczął tworzyć krąg ludzi, którzy mu coś zawdzięczają, albo którym on coś zawdzięcza. Potrafił zjednywać sobie ludzi. (..) I na tym przejechał całe seminarium. Święceń miał nie dostać, bo nie udało mu się zdać egzaminów. Mimo to został wyświęcony - wyjaśniał współautor książki.

Przytoczono w niej liczne świadectwa kobiet, które opisują, że były zgwałcone przez Janowskiego. Z zebranych materiałów wynika, że "ekscesy" księdza były znane przełożonym. - Ksiądz Jankowski miał zakaz kontaktów z klerykami. Oficjalnie wydany przez ordynariusza po doniesieniu złożonym przez duchownych, w którym napisali do biskupa, że "Jankowski i klerycy świadczą sobie miłość" - mówił Głuchowski.

Dodał, że z relacji jednego z funkcjonariuszy SB wynika, że młodymi dziewczynkami Jankowski interesował się w latach 70, a w kolejnych dekadach miał "przestawić się" na chłopców i młodych mężczyzn.

Z wypowiedzi Bogdana Borusewicza wynika, że to właśnie wiedza na temat "ekscesów" prałata umożliwiła funkcjonariuszom SB zwerbowanie go. Od początku lat 80. działał pod pseudonimem Delegat.

- Miał być usunięty z parafii świętej Brygidy i wysłany na jakąś odległą parafię wiejską. Przeszkodził temu strajk sierpniowy w stoczni i wspólna decyzja pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR, wojewody gdańskiego, biskupa ordynariusza i szefa gdańskiej bezpieki, żeby na ten strajk wydelegować księdza Jankowskiego. Po pierwsze, stocznia leży geograficznie na terenie parafii świętej Brygidy. Po drugie, delegowanie tam księży z Bazyliki Mariackiej, a tym bardziej franciszkanów lub dominikanów, mogłoby spowodować zaostrzenie retoryki na strajku. Mogliby po prostu nie uspokajać, ale jeszcze podgrzać robotników. Po trzecie, wreszcie bezpieka wiedziała, że to jest człowiek, który jest kontaktem operacyjnym i będzie słuchał - wymieniał Piotr Gołuchowski.

Msza święta odprawiona 17 sierpnia dla strajkujących okazała się początkiem światowej kariery Jankowskiego. Duchowny twierdził, że uratował strajk.

- Było wręcz odwrotnie. Namawiał robotników do powrotu do domu. Msza 17 sierpnia odbyła się, bo robotnicy się jej domagali. W ten sposób został kapelanem "Solidarności". Sam sobie tę nazwę wymyślił. Działał w "Solidarności", a jednocześnie donosił SB - tłumaczył dziennikarz. Bazylika pw. św. Brygidy stała się wtedy centrum opozycyjnej Polski, a Jankowskiemu zaczęły być wdzięczne tysiące osób.

Po zmianie ustrojowej nie spełniły się jednak ambicje prałata - Lech Wałęsa nie zabrał go ze sobą do Warszawy.

- Ci, którzy go znali, wiedzieli, że to jest prymitywny gość. Mieli poczucie obciachu wynikającego z tych złotych pierścieni, łańcuchów. Przecież ówczesna parafia to było skrzyżowanie dworku myśliwskiego z Luwrem. Poza tym, Wałęsa na pewno wiedział, są na to dowody, że Jankowski miał kontakty z SB - przekonywał w TOK FM autor książki.

Jego zdaniem, krytyka III RP przez Jankowskiego, jako spisku żydowsko-masońsko-liberalno-antypolskiego, jest właśnie skutkiem tego, że Jankowski nie został zabrany do Warszawy. Ostatecznie związał się z LPR i Samoobroną. Umarł w biedzie i zapomnieniu. - Podwójne życie go kosztowało. Zatrudniał ministrantów, kochanków. Kupował im samochody, mieszkania. Oni go okradali. Wydawał huczne obiady, latał samolotami, koniecznie pierwszą klasą, jeździł z ochroniarzami, płacił za wydawanie książek o sobie, inwestował w biznesy, które nie wychodziły - wymieniał dziennikarz.

tokfm.pl