niedziela, 22 września 2024



Sierpień i początek września upłynęły pod znakiem dość szybkiej jak na standardy wojny rosyjsko-ukraińskiej, ofensywy rosyjskich sił w kierunku Pokrowska w obwodzie donieckim. Niemniej jednak prokremlowscy blogerzy, informując o sukcesach, nieustannie narzekają na brak personelu i wyczerpanie nacierających. Ponadto, w ostatnich miesiącach coraz częstsze stają się przypadki wysyłania na front nieleczonych rannych i przenoszenia do piechoty specjalistów, takich jak operatorzy dronów, a nawet przedstawiciele innych rodzajów wojsk.

(...)

Jak na razie tempo uzupełnień pozwala na łatanie strat, według grupy badawczej Conflict Intelligence Team (CIT). "W pierwszej połowie roku był trudny okres, kiedy napływ rekrutów nie był wystarczający, aby nadrobić straty i stworzyć nowe jednostki. Ale podnosząc wypłaty premii, wydaje się, że problem ten został rozwiązany (widzimy wzrost w drugim kwartale, w trzecim było jeszcze więcej pieniędzy, a przepływ prawdopodobnie jeszcze się zwiększył). Pytanie brzmi, w jakim stopniu pomoże to w dłuższej perspektywie. Jedyną opcją, gdy mobilizacja stanie się konieczna, jest okrążenie/zniszczenie dużej grupy wojsk. Ale realia na polu bitwy sprawiają, że taki rozwój wydarzeń jest nieprawdopodobny" — podsumowują analitycy.

(...)

Eksperci CIT uważają, że problem ten nie jest krytyczny dla rosyjskiej armii: "Zmobilizowane oddziały są nieco mniej zaangażowane w operacje szturmowe, do tego celu wykorzystuje się głównie świeżo zakontraktowanych ochotników. Tak więc czynnik zmęczenia oddziałów ma mniejszy wpływ. Do tego surowa lub nawet brutalna dyscyplina — te wszystkie doły, piwnice i tak dalej — jak na razie pozwalają utrzymać porządek w oddziałach. Znane przypadki dezercji całych oddziałów można dosłownie policzyć na palcach, a to jedna z charakterystycznych oznak zmęczonej armii".

(...)

Według ekspertów CIT stopniowa rekrutacja pracowników kontraktowych wydaje się również korzystniejsza ze względu na brak zasobów do "przetworzenia" dużej liczby zmobilizowanych osób: "W tej chwili problem rozwiązuje rekrutacja za pieniądze. Zmniejsza to presję na władze, ponieważ ludzie sami podejmują decyzję o zaciągnięciu się, nawet jeśli są np. ojcami. Nie ma żadnych pytań, podczas gdy takowe byłyby, gdyby ludzie ci zostali przymusowo zmobilizowani.

Mobilizacja żołnierzy kontraktowych daje Rosji stabilny napływ 20-30 tys. osób miesięcznie. To grupa, którą rosyjska armia jest w stanie wyszkolić, ubrać i uzbroić.

Innym problemem, który nieuchronnie pojawi się w związku z przewidywaną nową mobilizacją, jest niedobór broni i sprzętu wojskowego. Analitycy otwartych źródeł informacji regularnie odnotowują, korzystając ze zdjęć satelitarnych, wyczerpywanie się zapasów czołgów, wozów opancerzonych i artylerii. Ponadto dekonserwacja nawet istniejących zapasów jest ograniczona możliwościami zakładów naprawczych i stanem pozostałych pojazdów i jest ledwo w stanie zrekompensować utratę sprzętu na froncie. W tych warunkach potencjalne nowe jednostki mobilizacyjne nie będą przypominać ani pułków pierwszej fali, ani tym bardziej "przedwojennych" brygad i dywizji.

"Podczas mobilizacji znaczna część rezerw uzbrojenia została wydobyta z magazynów, aby wypełnić nowe jednostki sprzętem; w ciągu następnych dwóch lat zostały one jeszcze bardziej uszczuplone. Jeśli teraz zostanie ogłoszona druga fala mobilizacji, nowe jednostki okażą się w rzeczywistości jednostkami piechoty, co najwyżej zmotoryzowanymi" — podkreślają eksperci CIT.

— Już teraz armia rosyjska przechodzi na taktykę szturmu piechoty, z żołnierzami atakującymi w małych grupach bez sprzętu. Przewaga liczebna jest odczuwalna, a taktyka działa. Prawdopodobnie nadal będzie aktywnie wykorzystywana — sugeruje Jan Matwiejew.

Mimo to eksperci zgadzają się, że Rosja będzie w stanie zmobilizować kolejne 300 tys. ludzi, jeśli zajdzie taka potrzeba. "Jeśli mobilizacja będzie konieczna, to z punktu widzenia stabilności politycznej jest mało prawdopodobne, by kolejne 300 tys. poważnie wstrząsnęło reżimem" — twierdzi CIT.

Oczywiście nie można ignorować ekonomicznego aspektu mobilizacji. W sytuacji, gdy stopa bezrobocia w Rosji osiąga historyczne minima, a władze regionalne zakazują migrantom pracy w różnych dziedzinach, jednorazowe wycofanie z gospodarki setek tysięcy zdolnych do pracy mężczyzn może mieć nieprzewidywalne konsekwencje. Zwłaszcza jeśli założymy, że w przypadku ogłoszenia mobilizacji, jak to miało miejsce ostatnio, dziesiątki tysięcy mężczyzn wyjadą za granicę.

— Powiedzmy, że mogą zmobilizować 200-300 tys. ludzi. Jeśli są to ludzie z wykwalifikowanymi zawodami, będzie to bardzo poważny cios i spowolni wzrost w kluczowych branżach, co doprowadzi do spadku PKB — argumentuje ekonomista Władimir Milov.

Dlatego też władze wolą zatrudniać w wojsku pracowników kontraktowych, ponieważ wartość przeciętnego wolontariusza dla gospodarki jest, jak zauważa CIT, niższa: "Jakkolwiek by to nie brzmiało, fikcyjny bezrobotny dłużnik i ostatni kombajnista we wsi mają inną wartość dla gospodarki [niż wykwalifikowani pracownicy]. Ponieważ mobilizacja jest loterią, szansa na utratę specjalisty jest dla firm znacznie wyższa. No i czym innym jest znalezienie zastępstwa dla 30 tys. osób miesięcznie, a czym innym dla 300 tys. osób.

onet.pl


Według nieopublikowanych jeszcze wyników, które przedstawiono dziennikowi Nowa Gazieta Europa, 63 proc. Rosjan opowiedziało się za zawarciem w ciągu najbliższego roku traktatu pokojowego między Rosją a Ukrainą, uwzględniającego ustępstwa poczynione przez obie strony.

Około 49 proc. respondentów stwierdziło, że poparłoby rozmowy pokojowe z Ukrainą i wycofanie wojsk rosyjskich z Ukrainy, nawet jeśli oznaczałoby to, że Moskwa nie osiągnie celów "specjalnej operacji wojskowej", początkowo opisanych przez Władimira Putina jako "denazyfikacja i demilitaryzacja" Ukrainy. Jest to najwyższa odnotowana liczba od początku wojny, według Chronicles.

Kolejne 33 proc. respondentów stwierdziło jednak, że nie poparłoby rozmów pokojowych ani wycofania się Rosji z Ukrainy.

Zgodnie z badaniem, liczba chętnych Rosjan do podpisania umowy z rosyjskim resortem obrony na walkę w Ukrainie spadła z 42 proc. do 32 proc. od lutego 2023 r. Liczba respondentów, którzy wyraźnie stwierdzili, że nie chcą uczestniczyć w wojnie, wzrosła z 21 proc. do 30 proc. w tym samym okresie.

onet.pl/Nowa Gazieta


Pułapka informacyjna, w którą wpadliśmy, nie polega na wyolbrzymianiu realnego zagrożenia ze strony prezydenta Rosji Władimira Putina — jego bandyckiego, przedpotopowego okrucieństwa; bestialskiej natury jego armii, jego bezprawnych i odrażających deportacji (także dzieci) z okupowanych części Ukrainy do Rosji. To wszystko jest echem najgorszych epizodów mrocznej i ohydnej europejskiej przeszłości. Nie chodzi też o bagatelizowanie zagrożenia dla demokracji, jakie stanowi sieć autokratów i walka z klasycznymi liberalnymi wartościami.

Pytanie brzmi, czy to wszystko pozbawia nas sceptycyzmu potrzebnego przy rozważaniu, czy tę wojnę można wygrać. Czy siły rosyjskie mogą zostać wyrzucone z 20 proc. Ukrainy, które zajęły? Czy wystarczająco zastanawiamy się nad niektórymi z kluczowych założeń leżących u podstaw strategii Zachodu? Takimi jak to, że Ukraina jest pierwszym etapem szerszego rosyjskiego planu mającego na celu przeprowadzenie lądowego ataku na NATO. Że losy Ukrainy i Europy są ze sobą całkowicie związane. Że zachodnie sankcje nieuchronnie zniszczą rosyjską gospodarkę.

Z pewnością istnieją wiarygodne i przekonujące kontrargumenty: osłabiona Rosja po prostu nie będzie miała środków, by zaatakować NATO w najbliższym czasie, niezależnie od tego, czy wygra, czy przegra. Siły Putina ewidentnie nie mogą się równać z wyrafinowanymi, dobrze wyposażonymi armiami zachodnimi. Ale czy w międzyczasie nie wyczerpujemy zachodnich zapasów w niebezpiecznym stopniu?

Problem w tym, że takich dyskusji nie słyszymy w zachodnich mediach głównego nurtu ani na prestiżowych konferencjach, które gromadzą zachodnich i ukraińskich polityków, np. na dorocznej konferencji Jałtańskiej Strategii Europejskiej (YES), która odbyła się w Kijowie w ubiegły weekend.

W rzeczywistości takie fundamentalne pytania nie zostały podniesione podczas formalnych sesji lub przy okazji wydarzenia YES. Zamiast tego, podobnie jak na innych konferencjach poświęconych bezpieczeństwu, pojawia się powtórka z "Rosjanie nadchodzą", "jeszcze jedno uderzenie i Putin się ugnie" oraz rozmowa o tej lub innej broni, która zmieni zasady gry.

W ciągu ostatnich dwóch i pół roku mieliśmy do czynienia z wieloma rodzajami broni, które miały zmienić zasady gry. A większość zachodnich mediów z radością podchwytuje twierdzenia, że ten czy inny pocisk, samolot lub artyleria zmieni dynamikę pola bitwy. Jednak, jak mawiał były dowódca sił zbrojnych Ukrainy, gen. Walerij Załużny, jest to "wojna jednej szansy".

— Mówiąc to, miał na myśli, że systemy uzbrojenia bardzo szybko stają się zbędne, ponieważ są szybko zwalczane przez Rosjan... Nie dają nam drugiej szansy — tłumaczył nam słowa swojego przełożonego ukraiński oficer na początku tego roku.

Uczestnicy konferencji, pytani, czy wojnę można wygrać lub jakie są ambicje Zachodu, nerwowo zmieniali temat. Większość z nich wciąż podpisywała się pod ogólnym założeniem powrotu Ukrainy do granic z 1991 r. — razem z Krymem.

(...)

Warto jednak wziąć pod uwagę jeszcze starszy aksjomat: kto płaci, ten wymaga.

Jakie wymagania należy więc postawić? W tej chwili niewielu zachodnich przywódców publicznie sugeruje, że obecny stan rzeczy jest beznadziejny i nie może trwać bez końca. Podczas gdy niektórzy z nich za kulisami szepczą o negocjacjach, kanclerz Niemiec Olaf Scholz wydaje się wyjątkiem, który wypowiada się na ten temat publicznie.

(...)

Według doniesień niemieckich mediów Scholz pracuje nad formułą pokojową, która obejmowałaby oddanie przez Ukrainę części terytorium — ale nie było to coś, co uczestnicy YES byli gotowi poprzeć, nawet prywatnie. Zapytani o granice, większość uczestników po prostu uciekła się do formuły Sullivana — nic nie powinno być narzucane Ukrainie.

Najbardziej wyrafinowaną i niejednoznaczną odpowiedź otrzymaliśmy od Kurta Volkera, byłego ambasadora przy NATO i specjalnego przedstawiciela Donalda Trumpa do spraw Ukrainy: Zwycięstwo jest wtedy, gdy Rosja dochodzi do wniosku, że musi przestać. W tej chwili Putin nie ma powodu, by przestać walczyć.

— Nie robię żadnych założeń co do tego, gdzie powinna przebiegać ostateczna granica międzynarodowa. Być może będzie to powrót do granic z 1991 r., zwłaszcza jeśli siły rosyjskie upadną. Nie jest to wykluczone. Nie musi to jednak oznaczać, że będzie to granica z 1991 r. — podsumował Volker.

Nadszedł czas, aby Zachód dokonał poważnych przemyśleń i przeprowadził trudne dyskusje. I chociaż przywódcy nie mogą być zbyt otwarci ze względu na ukraińskie morale i wysiłki wojenne, to od mediów zależy, czy zaczną testować założenia i zadawać trudne pytania. Pytania takie jak to, czy tę wojnę można wygrać? A jeśli tak, to czy można ją wygrać przy obecnym podejściu Zachodu, polegającym na ociąganiu się z dostawami lub utrzymywaniu ograniczeń w używaniu przez Ukrainę pocisków dalekiego zasięgu? A jeśli Zachód nie jest gotowy zrobić dużo więcej, to co wtedy? Przedłużająca się wojna?

Takie pytania zadają sobie każdego dnia zwykli Ukraińcy. Jedno z nich słyszę od kilku dni na ulicach Kijowa i Lwowa: "Jak możemy wygrać wojnę, skoro Rosja może zmobilizować o wiele więcej siły roboczej niż my?". Albo, jak powiedziała mi jedna z sekretarek w biurze: "Wojna nie może trwać dłużej, ponieważ po prostu nie mamy wystarczającej liczby ludzi".

Inni widzą brak szczerości ze strony zachodnich partnerów Ukrainy i narzekają, że sojusznicy muszą być transparentni w kwestii tego, czy są w stanie zebrać siły i broń, szybko przezbroić się i skalować swój przemysł, aby wyprodukować wystarczająco dużo, by rozbić siły Rosji. Jeśli nie chcą lub nie mogą dostarczyć broni, lub obawiają się eskalacji nuklearnej — to muszą otwarcie się do tego przyznać. W przeciwnym razie, jak powiedział mi 35-letni monter, "to niesprawiedliwe wobec ludzi umierających w okopach".

onet.pl/Politico