piątek, 11 kwietnia 2025



Tuż po zakończeniu II wojny światowej lewicowy rząd brytyjski upaństwowił sektor górniczy ze względu na jego znaczenie dla kraju. Państwo przejęło wszystkie większe kopalnie i część zakładów kooperujących z górnictwem. Do końca lat 50. stale zwiększano wydobycie i zatrudnienie w tej branży. Wówczas zaznaczyła się tendencja spadkowa zapotrzebowania na węgiel. Nowe, bardziej wydajne technologie spalania, wzrost znaczenia ropy naftowej i gazu ziemnego w energetyce – sprawiły, że górnictwo zaczęło mieć kłopoty finansowe. Nie udawało się sprzedać całego urobku, a realia rynku ograniczały wysokość cen węgla.

Wymusiło to zmiany, które przebiegały dość spokojnie w latach 60. Likwidowano kopalnie najbardziej nierentowne, o niewielkich złożach i trudnych warunkach geologicznych. Główny ciężar reformy przypadł na rządy laburzystów, którzy doprowadzili do zamknięcia ponad połowy kopalń i podobnej skali redukcji zatrudnienia (o ponad 300 tys. osób). Zwalnianym pracownikom starano się zapewnić inną pracę, wielu odeszło na przedwczesne emerytury, a ogólna sytuacja gospodarcza pozwoliła górnikom na stosunkowo „miękkie lądowanie”. Rządy konserwatywne i laburzystowskie kierowały się ideałami państwa opiekuńczego, ale panował także konsens w ocenie górnictwa: przerostów zatrudnienia, zbyt dużych inwestycji, nowych trendów w energetyce itp.

Wpływ na przebieg zmian miała również potęga związków zawodowych. W 1945 r. utworzono National Union of Mineworkers (NUM) – Krajowy Związek Górników. Pod koniec lat 70. zrzeszał prawie 200 tys. osób, co stanowiło niemal 90% załóg kopalń. Do tego dochodziło Krajowe Zrzeszenie Sztygarów, liczące w tym okresie ok. 15 tys. osób. Sektor energetyczny w ponad 50% bazował na węglu z państwowych kopalń głębinowych, więc dłuższy strajk górników oznaczał poważne kłopoty dla całej gospodarki.

Obrazu dopełniało dość korzystne dla związków zawodowych ustawodawstwo w Wielkiej Brytanii: gwarancje niemożności pociągnięcia związków do odpowiedzialności finansowej za straty spowodowane strajkami; powszechny zwyczaj mówiący, że jeśli większość pracowników chce strajku, to wszyscy pozostali muszą przerwać pracę. Potęgę NUM ograniczała jednak tradycja „dogadywania się” z centralnym zarządem kopalń oraz własny statut – np. strajk można było podjąć, gdy w referendum uzyskał poparcie 2/3 związkowców.

Na początku lat 70. do władzy doszła Partia Konserwatywna, po raz pierwszy z tak liczną reprezentacją wolnorynkowych radykałów. Premierem został Edward Heath, niechętny państwowemu interwencjonizmowi, a funkcję ministra edukacji objęła Margaret Thatcher. Szybko okazało się, że rynkowe reformy nie przyniosły ożywienia gospodarczego, rosła inflacja. Pod wpływem strajków różnych grup zawodowych, Heath powrócił do modelu bardziej prospołecznego. Tzw. kryzys naftowy spowodował gwałtowny wzrost cen ropy. Polepszyło to kondycję górnictwa (wzrosło zapotrzebowanie na węgiel) i pogorszyło ogólne nastroje w kraju.

Pewni swojej siły, związkowcy z NUM postanowili przeciwdziałać i tak nieśmiałej polityce reformowania górnictwa. W 1974 r. ich strajk doprowadził do obalenia rządu Heatha. Partia Pracy, zawdzięczająca górnikom powrót do władzy, prowadziła politykę korzystną dla tego sektora. Choć proces zamykania kopalń i redukcji zatrudnienia trwał, to jego tempo było niewielkie, a kolejny kryzys naftowy polepszył koniunkturę na węgiel i kondycję całej branży. Była to jednak cisza przed burzą.

W 1979 r. wybory wygrali torysi, a premierem została Margaret Thatcher. „Żelazna Dama” nie tylko popierała wolny rynek i uważała, że związki zawodowe są szkodliwe dla rozwoju gospodarki. Od czasu obalenia rządu Heatha przez górniczy strajk, szczególną, wręcz karykaturalną niechęcią darzyła związkowców z tego sektora.

Ustawy z pierwszych lat rządów Thatcher nałożyły na związki wysoką odpowiedzialność finansową za narażenie innych na straty materialne podczas strajków. Zakazano także strajków solidarnościowych, czyli dotyczących poparcia dla postulatów pracowników innych zakładów. Zakazy objęły często stosowaną metodę pikietowania zakładów, mającą na celu niedopuszczenie do nich łamistrajków i dostaw zaopatrzenia. Nie można już było legalnie pikietować poza własnym miejscem zatrudnienia, a w nim liczebność pikiet ograniczono do… 6 osób.

Po pierwszym, a zwłaszcza drugim szoku naftowym, pod koniec lat 70. Wielka Brytania położyła nacisk na eksploatację ropy i gazu na Morzu Północnym – od początku lat 80. zauważalnie wzrósł ich udział w bilansie energetycznym kraju. Nastąpił rozwój energetyki atomowej, potaniał węgiel z importu, a koniec kryzysu naftowego oznaczał tańszą ropę. W porównaniu z sytuacją sprzed dekady, udział rodzimego węgla w bilansie energetycznym zmalał o kilkanaście procent. Pogorszeniu uległa sytuacja finansowa górnictwa – antyinflacyjna polityka „Żelaznej Damy” doprowadziła do wzrostu wysokości odsetek od kredytów, więc inwestycje w górnictwie obciążono dodatkowymi kosztami.

Gdy w 1981 r. rząd postanowił zlikwidować 50 kopalń i zwolnić z nich ok. 25 tys. osób, strajk rozpoczęło 50 tys. górników. Zapasy węgla były znikome, zarząd kopalń prowadził własną politykę, niezależną od rządu. Thatcher szybko musiała odwołać swoje zamiary.

Przez niemal 30 powojennych lat panował wokół górnictwa pewien konsensus i obie strony były gotowe na kompromisy. Torysi pod wodzą Thatcher wypowiedzieli jednak ten niepisany układ.

W 1982 r. na czele NUM stanął Arthur Scargill, wcześniej przywódca związku w zagłębiu Yorkshire. Był on przedstawicielem radykalnego skrzydła NUM – pochodził z górniczej rodziny o tradycjach komunistycznych, w młodości działał w Lidze Młodzieży Komunistycznej. Był radykalny jeśli chodzi o poglądy – konsekwentnie popierał jak najdalej posuniętą nacjonalizację przemysłu – ale także w kwestii działań: gloryfikował pikietowanie kopalń, strajki solidarnościowe, nie krył sympatii wobec „robotniczej przemocy”.

Wybór Scargilla nie był przypadkowy. Kopalnie likwidowano stopniowo, lecz proces ten trwał tak długo, że nie sposób było go całkiem zneutralizować, a jego skutki były widoczne gołym okiem. Konfrontacyjna postawa Thatcher dodatkowo zaburzyła poczucie pewności, w każdej chwili można było spodziewać się utraty pracy. Pogorszyła się także sytuacja ekonomiczna górników – w efekcie polityki „Żelaznej Damy” najbardziej stracili robotnicy przemysłowi, których realne płace malały lub rosły znacznie wolniej niż innych grup zawodowych. Kumulacja gniewu i frustracji zaowocowała wyborem Scargilla, a związek zyskał lidera, który wprost nienawidził ówczesnej polityki gospodarczej torysów.

Thatcher wyciągnęła wnioski z porażki w pierwszym starciu. Dbała o duże zapasy węgla w kluczowych branżach i przedsiębiorstwach. Dokonała także zmiany szefa zarządu kopalń – został nim Ian MacGregor, znany z tego, że w USA skutecznie złamał strajk hutników. Cały czas prowadzono politykę likwidacji kopalń i zwalniania górników, fiaskiem kończyły się negocjacje ws. podwyżek płac w tym sektorze. „Reformatorzy” byli jednak roztropni, dokonując zamykania kopalń pojedynczo, w różnych okręgach węglowych. Choć Scargill zdawał sobie sprawę z prawdziwych zamiarów rządu, nie potrafił przekonać związkowców do strajku generalnego. Kolejne referenda pokazały, że zwolennicy protestu byli w mniejszości – niespełna 40% członków związku chciało strajkować.

Na początku 1984 r. zarząd kopalń postanowił zamknąć kopalnię w Cortonwood w Yorkshire. Związkowcy zarzucali pomysłodawcom, że jest to decyzja nieuzasadniona. Najpierw w tej, a później w okolicznych kopalniach wybuchł strajk. Identyczna sytuacja była w Szkocji. Takiej okazji nie mógł przepuścić Scargill, który potraktował te strajki jako pretekst do akcji ogólnokrajowej – w jego ocenie, im szybciej udałoby się doprowadzić do upadku rządu torysów, tym lepiej dla górnictwa i całej gospodarki brytyjskiej.

Nie będąc pewnym wyniku referendum ws. strajku, wraz z współpracownikami z zarządu NUM podjęli kontrowersyjną decyzję o przystąpieniu do akcji protestacyjnej na mocy uchwały. Nagięli w ten sposób statut związku, co wzbudziło nieufność wielu jego członków (dało też Thatcher argument o nielegalnym charakterze strajku). Do swej najważniejszej bitwy związek przystąpił podzielony, rozdarty we władzach krajowych i regionalnych oraz na poziomie kopalń. Do strajku nie przyłączyło się zagłębie Nottinghamshire – rentowne, największe pod względem wydobycia i kluczowe dla zaopatrzenia strategicznych odbiorców węgla. Niemniej jednak strajk górników stał się faktem. Od wiosny do jesieni brało w nim udział ok. 145 tys. osób, a pracowało ok. 40 tys. Wydobycie wstrzymano w 130 kopalniach, wielkość urobku spadła o 75%.

Przeciwko górnikom rzucono znaczne siły policyjne. Usiłowały one rozpędzać pikiety przed kopalniami. Aresztowania uczestników pikiet objęły setki osób. Media ujawniły liczne przypadki bestialskiego znęcania się nad zatrzymanymi. W kilku górniczych miejscowościach doszło do zdarzeń, które należy określić mianem pogromów – zmasowane siły policyjne odcięły je od świata i bez powodu atakowały kogo popadnie.

Szczególnie silne ataki przypuszczono w Nottinghamshire, gdzie strajkujący z innych zagłębi próbowali zablokować miejscowym drogę do pracy, aby zwiększyć „siłę rażenia” protestu. Wysłano tam kilka tysięcy policjantów, m.in. zaprawionych w walkach z agresywnymi kibicami sportowymi i zamieszkami w Irlandii Północnej. Na wielką skalę przeprowadzono policyjne blokady dróg wiodących do Nottinghamshire, zatrzymujące górników jadących na pikiety.

Podczas blokady koksowni w Orgreave doszło w maju i czerwcu 1984 r. do prawdziwej wojny z udziałem, wedle różnych szacunków, od kilkunastu do ponad 30 tys. górników i kilkunastu tysięcy policjantów z doborowych oddziałów. Policja używała agresywnych psów, armatek wodnych, gazu łzawiącego, transporterów opancerzonych, helikopterów i broni palnej. Górnicy odpowiedzieli płonącymi barykadami, stalowymi linkami rozciąganymi na drodze szarżującej konnej policji, koktajlami Mołotowa itp.

Do zwalczania strajku użyto wyspecjalizowanej komórki Scotland Yardu i brytyjskich służb specjalnych (MI5). W wielu miejscach spotkań strajkujących założono podsłuchy. Scargillowi i kilku innym liderom przydarzyły się zagadkowe wypadki (m.in. samochodowe), które trudno interpretować inaczej niż jako próbę zastraszenia, jeśli nie chęć pozbawienia ich życia.

Łącznie podczas strajku aresztowano ok. 12 tys. górników. Około 5 tys. z nich stanęło przed sądem, większość została skazana, z czego ponad 200 osób otrzymało wyroki powyżej jednego roku pozbawienia wolności. Około tysiąca górników zostało w czasie strajku wyrzuconych z pracy pod różnymi pretekstami.

Przede wszystkim dążono jednak do pogłębienia podziałów wśród strajkujących. Na wstępie rząd zaproponował bardzo wysokie odprawy górnikom, którzy dobrowolnie odejdą z pracy. W trakcie strajku każdy brytyjski górnik otrzymał imienny list od prezesa zarządu kopalń, w którym był namawiany do wywarcia presji na liderach związku w celu przerwania strajku. Osoby, które nie przystąpiły do strajku, oprócz pensji otrzymywały dodatkowe gratyfikacje z funduszu zorganizowanego przez Davida Harta – milionera o poglądach skrajnie liberalnych. Wraz z innymi ludźmi biznesu, inspirował i finansowo nagradzał on postawy łamistrajkowe – rzekomo oddolne wystąpienia górników wzywających kolegów do powrotu do pracy. Każda taka inicjatywa była skrzętnie nagłaśniana przez wielkie media jako przykład tego, że „zwykli górnicy chcą pracować, ale nie pozwalają im związkowi wichrzyciele”. Obóz Thatcher był w tej nagonce wspierany przez znanego magnata medialnego Roberta Maxwella, właściciela m.in. poczytnego brukowca „Daily Mirror”.

Górnicy nie otrzymywali wypłat podczas strajku (także ich liderzy nie pobierali związkowych pensji), lecz jedynie niewielki, ustawowy zasiłek. Najbardziej potrzebującym zasiłki wypłacał także NUM, prowadzono publiczne zbiórki na rzecz strajkujących górników, organizowano imprezy sportowe i kulturalne, z których zysk przeznaczano na ten cel. Ale łączne dochody górników z tych źródeł wynosiły 15-30% normalnej pensji. Gdy strajk nie odniósł szybkiego sukcesu, od lata 1984 r. zaczęły się kruszyć szeregi bojowych górników – bieda wygnała ich do pracy. Jesienią, wyczuwając nastroje, zarząd kopalń zaoferował różne premie tym, którzy wrócą do pracy do połowy listopada – z oferty skorzystało ponad 10 tys. górników i był to początek końca strajku. Fali powrotów do pracy nie dało się już powstrzymać, szczególnie wzmogła się ona po skromnych i biednych świętach Bożego Narodzenia.

Presja rządowa skierowana była nie tylko wobec strajkujących. Jednym z czynników mogących przesądzić o sukcesie protestu było wsparcie górników przez inne branże: hutnictwo, kolej, transport samochodowy i dokerów. Gdyby te grupy zawodowe dołączyły do strajku, Thatcher nie opanowałaby chaosu. Strajk transportowców i kolejarzy uniemożliwiłby przewożenie węgla z niestrajkujących kopalń, strajk dokerów – rozładunek węgla z importu, a strajk hutników pogłębiłby zawirowania gospodarcze. Hutników jednak przestraszono widmem upadku branży, która przeżywała dekoniunkturę, kolejarzy przekupiono podwyżkami, dokerzy przez krótki okres strajkowali, ale szybko pod wpływem gróźb i obietnic wrócili do pracy – ogólną tendencją było werbalne popieranie strajku przez liderów innych branż, lecz „doły” związkowe nie chciały strajkować. Gwoździem do trumny było udaremnienie przez rząd strajku członków Krajowego Zrzeszenia Sztygarów jesienią 1984 r. Ustawodawstwo zakazywało pracy górników bez nadzoru – gdyby sztygarzy przyłączyli się do strajku, musiałyby stanąć wszystkie kopalnie.

Umiejętne stosowanie zasady „dziel i rządź” złamało robotniczą solidarność. Gdy Scargill zwrócił się o pomoc do Kongresu Związków Zawodowych (głównego zrzeszenia związkowców różnych branż) – apelował o strajki solidarnościowe i wsparcie finansowe – nie wyszło z tego nic poza obietnicami.

NUM, związek dość zamożny, w wyniku długiego strajku popadł w tarapaty. Duże wydatki wiązały się z prowadzoną działalnością strajkową, m.in. finansowaniem wyjazdów na pikiety. Dodatkowo ekipa Thatcher stworzyła wyrafinowany plan uderzenia w ten czuły punkt związku.

Nowe ustawodawstwo związkowe po raz pierwszy wprowadzono w życie. Do sądów trafiły pozwy przeciwko NUM, dotyczące utrudniania pracy i strat finansowych. Już pierwszy wyrok w takiej sprawie, wytoczonej regionalnemu oddziałowi związku, opiewał na 50 tys. funtów, po nim przyszły kolejne, w tym maksymalna kara dla centrali związku – 200 tys. (w momencie wybuchu strajku NUM miał ok. 10 milionów funtów). Do tego doszedł inspirowany przez wspomnianego Harta pozew łamistrajków żądających uniemożliwienia kierownictwu NUM dysponowania majątkiem związku w sytuacji, gdy strajk podjęto bez referendum.

NUM nie zamierzał płacić, ale Thatcher wynajęła znaną firmę Price Waterhouse (obecnie PricewaterhouseCoopers). Przy współpracy wywiadu brytyjskiego szybko dowiedziała się ona, gdzie są pieniądze związku – także wtedy, gdy przezornie zostały przelane na konta fasadowych instytucji i zaufanych osób prywatnych. Zabiegi prawne zablokowały większości funduszy NUM lub znacznie utrudniły obracanie nimi, ściągnięto też wszystkie grzywny nałożone przez sądy oraz 800 tys. funtów jako zapłatę za usługi Price Waterhouse. Odblokowanie funduszy związku nastąpiło dopiero w 1986 r.

O porażce strajku zadecydowały także błędy związkowców. Fatalny był moment rozpoczęcia akcji – wczesna wiosna, kiedy maleje zapotrzebowanie na węgiel. Gdyby strajk wybuchł w okresie wzmożonego popytu na ten surowiec, szanse na wygraną byłyby znacznie większe, także dlatego, że nazbyt wielkich ilości węgla nie dało się gromadzić ze względów technicznych. Tymczasem małe zużycie, zapasy i utrzymanie części wydobycia sprawiły, że gospodarka przetrwała ten okres, a przeciąganie się strajku wyniszczyło NUM finansowo, znacznie zubożyło górników i podkopało ich morale.

Choć górnicy cieszyli się tradycyjnie sympatią znacznej części społeczeństwa, to Thatcher wykreowała ich obraz jako darmozjadów, którzy wymuszają swoisty haracz na rządzie. Pogorszyła się także kondycja mniej zamożnych grup zawodowych, które porzuciły solidarystyczną postawę i zaczęły traktować górników jak konkurentów. Społeczeństwo nie odwróciło się od górników – w całym kraju miały miejsce setki inicjatyw na rzecz ich poparcia, zebrano duże kwoty na pomoc strajkującym, liczni ludzie kultury wyrażali publicznie poparcie dla celów strajku –jednak inne grupy zawodowe nie przyłączały się do strajku, a rząd mimo wszystko cieszył się sporym zaufaniem.

Choć powszechnie potępiano przemoc policji, to również „bojowa” postawa górników napotkała na krytykę. Latem i jesienią 1984 r., kiedy frustracja strajkujących zaczęła gwałtownie rosnąć, w kilku miejscach kraju miały miejsce brutalne samosądy – doszło do ciężkich pobić i demolowania mieszkań górników, którzy wyłamywali się z grupowej solidarności i nie chcieli strajkować. W listopadzie stała się tragedia – przypadkowo zabito taksówkarza wiozącego łamistrajka do pracy.

Gdy związek zaczął mieć kłopoty finansowe, liderzy NUM zaczęli rozpaczliwie poszukiwać wsparcia. Pomoc zaoferował Związek Radziecki (formalnie tamtejsze związki zawodowe) – ostatecznie jednak obiecane pieniądze nie trafiły do strajkujących górników. Uniemożliwiła to postawa brytyjskich służb specjalnych oraz rosnące wpływy Michaiła Gorbaczowa, który był przeciwny ingerencji w sprawy brytyjskie. Jednak całą sprawę wykorzystano do przedstawienia w mediach liderów NUM jako agentów, którzy prowadzą strajk na zlecenie ZSRR, żeby zdestabilizować sytuację wewnętrzną. Podobnie było z Libią, która pozostawała wówczas w konflikcie dyplomatycznym z Wielką Brytanią. Pieniądze z tego kraju nigdy nie trafiły do strajkujących górników, za to sprawę wykorzystano do zmasowanych ataków na Scargilla – istnieją poważne przesłanki, że całość była prowokacją brytyjskich służb specjalnych, na którą dali się złapać liderzy NUM.

Pod koniec lutego 1985 r. przekroczono symboliczną barierę – do pracy wróciła ponad połowa górników. 9 marca uznaje się za datę zakończenia strajku – NUM nie osiągnął nic, a jego straty były dotkliwe. Był to jednak tylko wstęp do zniszczenia brytyjskiego górnictwa.

Klęska górników w 1985 r. oznaczała przetrącenie kręgosłupa tej grupie zawodowej. Już w czerwcu 1985 r. nastąpił rozłam w NUM i powstał Związek Demokratycznych Górników. Choć był znacznie mniejszy, to rozbicie ruchu związkowego uniemożliwiło skuteczną obronę praw pracowniczych. Likwidacja kopalń w następnych latach nie napotkała na silny opór, podejmowane próby strajków kończyły się porażkami.

W 1983 r. działało 170 kopalń z ponad 190 tys. górników – w roku 1990 (koniec rządów Thatcher) były już tylko 73 kopalnie i 65 tys. górników. Wydobycie węgla zmalało jednak tylko o ok. 15%, głównie w efekcie zamykania kopalń o niższej wydajności, wymuszania na górnikach coraz cięższej pracy oraz wskutek stosowania nowoczesnych maszyn (bardzo drogich, co sprawiło, że wzrost wydajności nie przełożył się na znaczną poprawę rentowności kopalń). Później było jeszcze gorzej. Recesja na początku lat 90. i liberalizacja rynku surowców energetycznych (węgiel i ropa kupowane na rynku światowym były tańsze niż rodzimy węgiel) skłoniły kolejny rząd torysów do dalszego „reformowania” górnictwa. Zamykano kopalnie (całkowicie likwidując niektóre zagłębia węglowe) i zwalniano górników. W 1994 r. było już tylko 16 państwowych kopalń głębinowych, zatrudniających 8 tys. górników. Wydobycie węgla spadło w stosunku do poziomu z roku 1983 o niemal 70%.

Rok później górnictwo sprywatyzowano. 14 kopalń kupiła firma RJB Mining. Spółka ta osiągała dodatnie wyniki finansowe, co nie było trudne, bo ocalałe z pogromu kopalnie były najlepsze i wzmocnione państwowym programem inwestycyjnym z początku lat 90. Ale i RJB nie patyczkował się z kopalniami – firma zamknęła kilka swoich zakładów, podobnie było z kilkoma innymi prywatnymi kopalniami. Dziś w całej Wielkiej Brytanii funkcjonuje 10 kopalń (większość należy do firmy UK Coal), pracuje w nich tylko 9 tys. górników.

Na przestrzeni kilkunastu lat zlikwidowano w jednym sektorze 180 tys. miejsc pracy, co oznacza, że średnio cztery razy tyle osób – górnicy i ich rodziny – zostało pozbawionych głównego źródła dochodów. Wbrew propagandzie zwolenników Thatcher, nie powstało wiele nowych miejsc pracy – w każdym razie nie w dawnych górniczych społecznościach, gdzie do dziś bezrobocie sięga 20-30%. Około 90 tys. byłych górników nie znalazło żadnej stałej pracy, a większość nowych posad jest znacznie gorzej płatnych niż w kopalniach. W dawnych górniczych osadach o kilkadziesiąt procent wzrósł poziom przestępczości, wiele z nich przypomina strefę wojenną. Panuje tam nie tylko bieda – znacznym problemem jest nawet… analfabetyzm. Zniszczono także coś więcej niż etaty przy wydobyciu węgla – stabilizację społeczną, kilkudziesięcioletnią tradycję i styl życia górniczych osad, a także wiarę tysięcy ludzi w to, że rząd służy dobru obywateli.

To wszystko nabiera dodatkowego znaczenia, gdy wiemy, że całkiem liczne były przypadki zamykania rentownych kopalń. Że fałszowano raporty i analizy, byle tylko wykazać konieczność likwidacji. Że Thatcher odmawiała dopłat do górnictwa, uzasadniając to zasadami wolnego rynku, lecz hojnie wspierała z budżetu energetykę atomową i przemysł wydobywczy ropy naftowej i gazu. Na pewno częściowe reformy górnictwa były potrzebne, ale wielu ekspertów twierdzi, że przy rozsądnej polityce gospodarczej można było to robić wolniej i bez konieczności likwidacji niemal całej branży. Znaczna część kopalń miałaby do dzisiaj rację bytu – mogły być rentowne lub obciążać budżet nie bardziej niż koszty bezrobocia, biedy i dewastacji górniczych społeczności.

nowyobywatel.pl


Śmierć Margaret Thatcher w kwietniu 2013 r. nie przez wszystkich została przyjęta ze smutkiem. Żałobie towarzyszyły także festyny uliczne połączone z paleniem kukły przedstawiającej zmarłą premier, wszędzie tam, gdzie jej wolnorynkowa kuracja przyniosła najbardziej dotkliwe skutki. Szczególnie w tych miastach i osadach, w których jeszcze trzy dekady wcześniej istniały kopalnie węgla kamiennego. To w nich wybuchł w 1984 r. największy i najdłuższy strajk w powojennej Wielkiej Brytanii. Protest brytyjskich górników w obronie miejsc pracy szybko przeistoczył się w konflikt ideologiczny pomiędzy Arthurem Scargillem, przywódcą Krajowego Związku Górników (NUM), a konserwatywnym rządem, na którego czele stała Margaret Thatcher, zwana Żelazną Damą.

Problem, czy państwem ma rządzić demokratycznie wyłoniony rząd czy też związki zawodowe reprezentujące określoną grupę zawodową, był szczególnie widoczny na Wyspach Brytyjskich. Wynikało to z faktu, że wiele sektorów gospodarki po drugiej wojnie światowej było w ręku państwa, a praca w nich wiązała się praktycznie z przymusowym członkostwem w związku zawodowym. Pomimo malejącej liczby kopalń to górnicy stanowili „awangardę klasy robotniczej”. Doprowadzili w 1974 r. do przedterminowych wyborów, obalając na tle sporu płacowego rząd konserwatysty Edwarda Heatha. Thatcher, która była w jego gabinecie ministrem oświaty, nie zapomniała nigdy tego upokorzenia. Uważała bowiem, że nie należało wówczas ulegać presji strajkujących, a ustępstwa Heatha tylko rozzuchwaliły związkowców.

Pięć lat później związki zawodowe, żądając wyższych płac, doprowadziły poprzez falę strajków do tzw. zimy niezadowolenia. Nazwano tak za Szekspirem chaos, w jakim znalazła się Wielka Brytania na przełomie 1978/79 r. Winter of Discontent przyniosła upadek rządu laburzystowskiego, wynosząc w maju 1979 r. Margaret Thatcher i konserwatystów do władzy. Pierwsza w Europie kobieta premier była żądna rewanżu na związku zawodowym górników za upadek Heatha i dwukrotną porażkę wyborczą w 1974 r.

U źródeł nieuchronnej konfrontacji Thatcher ze związkowcami leżało jednak przede wszystkim jej spojrzenie na sposoby rozwiązania problemów gospodarczych, na jakie cierpiała Wielka Brytania; chodziło głównie o nieefektywny sektor państwowy i zbyt duże znaczenie związków zawodowych. Miękki konserwatyzm Heatha i elity partii nie odpowiadał nowej premier. Thatcher zaraziła się ideą liberalizmu ekonomicznego po lekturze Friedricha Hayeka. Obrona wolności i walka z socjalistycznym państwem odpowiedzialnym za upadek Wielkiej Brytanii stały się jej celami politycznymi.

Thatcher różniła się od dotychczasowych liderów konserwatywnych i większości ministrów własnego rządu. Nie wywodziła się z dobrze sytuowanej rodziny. Córka sklepikarza, do wszystkiego musiała dochodzić ciężką pracą. Gardziła ludźmi, którzy uważali, że należy dawać komuś świadczenia, bo mu się nie wiedzie. Oczekiwała pracy i inicjatywy. Zarazem nie była jednak typową przedstawicielką klasy średniej, patrzącą na robotników jako ludzi przepijających tygodniowy zarobek w pubie, podczas gdy ich niepracującym żonom nie starczało na utrzymanie domu.

Celem rządu premier Thatcher była likwidacja niedochodowych przedsiębiorstw i prywatyzacja jak największej części władanej przez państwo gospodarki. Musiało to prowadzić prędzej czy później do konfrontacji z górnikami. W lutym 1981 r. wycofała się jednak z planów zamknięcia 23 kopalń. Zadecydowały o tym z jednej strony niewielkie zapasy węgla, z drugiej zaś obawa przed porażką, ponieważ ówczesny umiarkowany przywódca związku zawodowego górników Joe Gromley cieszył się sporym poparciem. Do 1982 r. Thatcher nie miała zresztą zbyt silnej pozycji w swoim rządzie. Walka z inflacją kosztem rosnącego bezrobocia – sięgającego rekordowego poziomu 3 mln osób – nie przysparzała jej popularności w społeczeństwie. Brytyjska premier, chcąc dokonać wolnorynkowej rewolucji i kierując się monetaryzmem, nie przejmowała się tym, mimo krytyki tradycyjnych konserwatystów, jak Heath, uważających bezrobocie za rzecz moralnie złą.

Zajęcie przez Argentynę w kwietniu 1982 r. Wysp Falklandzkich na Południowym Atlantyku postawiło w ogóle pod znakiem zapytania przetrwanie Margaret Thatcher jako szefa rządu. Przed polityczną śmiercią uratowała ją ryzykowna decyzja o odbiciu wysp. Zwycięstwo w wojnie falklandzkiej umocniło pozycję premier i przyniosło rok później największy sukces wyborczy, dając pozycję niekwestionowanego przywódcy konserwatystów z mandatem do wprowadzania zmian. Thatcher nie zamierzała tolerować sytuacji, w której liderzy związkowi będą dyktować, jak rządzić krajem, co miało miejsce w czasach jej laburzystowskich poprzedników.

Problemy brytyjskiego górnictwa wynikały przede wszystkim z zastępowania węgla ropą naftową, gazem i energią jądrową. Brytyjski przemysł węglowy był jednym z najnowocześniejszych na świecie, ale przynosił ok. 250 mln funtów strat rocznie. Nie było bezpośredniej konieczności likwidowania większości kopalń, ale o porozumienie między górniczym związkiem zawodowym a zarządzającą nimi państwową kompanią National Coal Board (NCB) było trudno w sytuacji, gdy cele obu stron były odmienne.

Thatcher mianowała w 1983 r. przedsiębiorcę Iana MacGregora na szefa NCB. Wcześniej dokonał on restrukturyzacji deficytowego państwowego przemysłu hutniczego: zamknął wiele hut i zredukował zatrudnienie z ponad 200 tys. do 70 tys. pracowników. Premier była pod wrażeniem jego działań i uznała, że potrafi także uporządkować brytyjskie górnictwo. MacGregor rzeczywiście zamierzał zlikwidować najbardziej kosztowne kopalnie. W marcu 1984 r. zapowiedział zmniejszenie wydobycia o 4 mln ton węgla, co oznaczało zamknięcie 20 ze 174 kopalń i zwolnienie z hojnymi odprawami 20 tys. spośród 181 tys. górników.

Na czele związku zawodowego górników stał od 1982 r. Arthur Scargill. Był on wojowniczym działaczem związkowym, przekonanym o skuteczności strajku generalnego górników. Bohater pikiety, która zablokowała w 1972 r. koksownię w Saltley, cieszył się wśród nich dużym poparciem. W młodości był członkiem komunistycznej organizacji młodzieżowej, a od lat 60. należał do Partii Pracy. Po ponownej wygranej konserwatystów w wyborach w 1983 r. jedyną nadzieję na obalenie „antysocjalistycznego rządu” widział w akcji strajkowej.

Scargill już wcześniej dowiedział się o planach zamknięcia 70 kopalń, czemu władze brytyjskie zaprzeczały. Nie akceptował faktu, że można zlikwidować deficytowe zakłady. Trzykrotnie jednak w latach 1982–83 górnicy odrzucali propozycje Scargilla ogólnokrajowego strajku. Mieli za dużo do stracenia, bo ich płace były wysokie, i nie dowierzali czarnemu scenariuszowi swojego przywódcy. Odtajnione w 2014 r. brytyjskie dokumenty wskazują jednak, że niezależnie od wrogości do rządu Thatcher, Scargill się nie mylił. Celem MacGregora była likwidacja co najmniej 70 kopalń, ale nie oczekiwał, że związkowcy zaryzykują strajk wiosną, gdy zapotrzebowanie na węgiel się zmniejszyło.

Starcie było nieuniknione. Partia Konserwatywna jeszcze w opozycji przygotowała w 1978 r. plan wygrania ewentualnego konfliktu z górnikami. Jego autorem był Nicholas Ridley, minister energii w gabinecie cieni. Proponował on, aby przyszły rząd konserwatywny zgromadził zapasy węgla i przygotował się także na jego import, zapewnił transport węgla ciężarówkami niezrzeszonych w związkach zawodowych kierowców, a także zmniejszył świadczenia socjalne dla strajkujących. Ważnym elementem było też przeszkolenie policji w powstrzymywaniu górników pikietujących pracujące kopalnie. Tekst tego poufnego memorandum trafił do prasy brytyjskiej, związkowcy mieli więc czas na wyciągnięcie wniosków. Okazali się jednak nieprzygotowani do starcia.

Niewątpliwie prowokacją była decyzja o zamknięciu jako pierwszej kopalni w Cortonwood w Yorkshire. Wprawdzie z tego hrabstwa wywodził się Scargill, ale związkowcy w tej akurat kopalni byli umiarkowani. Ogólnokrajowy strajk rozpoczął się 12 marca 1984 r. Scargill nie przeprowadził głosowania wśród górników, obawiając się, że część z nich – szczególnie z kopalń w Nottinghamshire, którym nie groziło zamknięcie – opowie się przeciw akcji. Zostało to wykorzystane przez rząd i przychylną mu prasę do ataków na Scargilla za niedemokratyczny sposób podjęcia decyzji o strajku. Latem strajkowała jednak większość górników – 140 tys., a wydobycie spadło do poziomu 25 proc.

Thatcher uznała od początku, że celem Scargilla było obalenie jej rządu. Strajk stał się polem konfrontacji i walki o jej przetrwanie, choć na zewnątrz starała się go przedstawiać jako spór między związkowcami a pracodawcą. Scargill, choć mający dawne komunistyczne powiązania, nie był jednak rewolucjonistą, a górnicy walczyli przede wszystkim o zachowanie swoich miejsc pracy i sposobu życia. Ich zwycięstwo prowadziłoby jednak niechybnie do upadku konserwatywnego rządu.

Margaret Thatcher traktowała starcie z górnikami niczym kolejną wojnę o Falklandy, tyle że nie lotniskowce, ale policjanci i łamistrajki byli jej narzędziem. Używała zresztą wobec strajkujących określenia „wróg wewnętrzny”. Powołano specjalny komitet rządowy pod przewodnictwem premier do koordynacji działań przeciw nim. Zaangażowano też wszystkie niezbędne instytucje, w tym służbę bezpieczeństwa MI5, której codzienne raporty o strajku trafiały na biurko Thatcher. Przygotowywano je m.in. na podstawie podsłuchów rozmów telefonicznych działaczy związkowych uznanych za wywrotowych: komunistów lub trockistów. MI5 nie mogło jednak traktować z przyczyn prawnych działań związku zawodowego górników jako wywrotowych, choć Thatcher bardzo by tego pragnęła. Uznano więc Scargilla za „niezrzeszony element wywrotowy”, co dawało możliwość podsłuchiwania go i kontroli korespondencji.

Premier nie chciała negocjacji, choć nie mogła MacGregorowi zabronić zaproponowania strajkującym kompromisu. Ten jednak został odrzucony w lipcu przez Scargilla. Thatcher była z tego zadowolona, ponieważ chciała zwycięstwa, a nie porozumienia. Zwłaszcza że górnikom nie udało się sparaliżować brytyjskiej gospodarki. Nie zastrajkowali sztygarzy i nadzór techniczny, mający własny związek zawodowy. Byli oni odpowiedzialni za bezpieczeństwo w kopalniach i bez ich obecności żadna nie mogłaby pracować. Groźniejsze były górnicze pikiety niedopuszczające do dostarczania węgla do elektrociepłowni i stalowni. W trakcie pikiet dochodziło do brutalnych ataków ze strony strajkujących wobec łamistrajków ochranianych przez policję.

Kulminacja starć pomiędzy górnikami a tysiącami policjantów nastąpiła w czerwcu, podczas próby zablokowania koksowni w Orgreave. Doświadczenie nabyte w wyniku szkolenia po zamieszkach w miastach brytyjskich w 1981 r. pozwoliło jednak policji coraz skuteczniej zwalczać pikiety. Aż 140 tys. policjantów zostało wyposażonych w pałki i tarcze. Pomocne było ogólnokrajowe centrum, które koordynowało działania policji z różnych hrabstw w powstrzymywaniu pikietujących górników przed blokowaniem dostępu do pracujących kopalń. Koszty użycia policji przeciw strajkującym wyniosły ok. 250 mln funtów.

Krytyczny dla rządu Thatcher moment przyszedł w lipcu 1984 r. Nowym zagrożeniem dla rządu był solidarnościowy strajk dokerów, który groził sparaliżowaniem importu węgla i innych surowców, a przede wszystkim żywności. Wybuchł 9 lipca, po tym jak użyto robotników niezrzeszonych w związku zawodowym dokerów do rozładunku stali. Wprawdzie na polecenie Thatcher przygotowano plan zastąpienia portowców wojskiem, ale wymagałoby to wprowadzenia stanu wyjątkowego. Po 12 dniach strajk dokerów jednak wygasł, a górnicy pozostali sami. Nie poparli ich także przywódcy Partii Pracy, przeciwni radykalizmowi Scargilla i jego komunizującego otoczenia, tym bardziej że w przeciwieństwie do 1974 r. większość opinii publicznej była daleka od opowiedzenia się za strajkującymi.

To jednak nie Scargill niemal nie doprowadził do śmierci thatcheryzmu. O mało nie uczyniło tego skrzydło Tymczasowych Irlandzkiej Armii Republikańskiej, dokonując 12 października 1984 r. w Brighton zamachu bombowego na szefową brytyjskiego rządu. Ładunek podłożony w Grand Hotelu okazał się za słaby i zawaliła się jedynie część solidnie zbudowanego budynku. Margaret Thatcher wraz z mężem Denisem ocalała.

Wielomiesięczna determinacja górników spowodowała, że nawet szacowny „The Economist” w październiku twierdził, że Thatcher nie jest w stanie pokonać strajkujących. Wtedy MacGregor popełnił błąd, który omal nie doprowadził do klęski premier. Nakazał sztygarom i personelowi technicznemu udać się do pracy w strajkujących kopalniach. Ci odmówili, bojąc się pikiet, a ich związek zagroził strajkiem. Władze były zaskoczone, ponieważ MI5 nie mogła szpiegować przywódców tego związku. Nie mieli oni żadnych powiązań komunistycznych. Przerażona Thatcher kazała MacGregorowi natychmiast wycofać się z tej decyzji.

Po zażeganiu tego niebezpieczeństwa sam strajk górników nie był w stanie złamać rządu. Niezakłócony był też import węgla, w tym z Polski. Wprawdzie Scargilla w propagandzie krajów komunistycznych prezentowano jako bohatera, ale potrzebująca dewiz PRL nie mogła sobie pozwolić na zaprzestanie eksportu węgla do Wielkiej Brytanii. Zdesperowany w 1985 r. domagał się od PZPR bezskutecznie miliona dolarów jako rekompensaty za brak pomocy w czasie strajku. Nawet Moskwa nie okazała się szczodra w dotacjach. Pieniądze otrzymane od „radzieckich górników”, podobnie jak zaledwie 150 tys. funtów od libijskiego dyktatora płk. Kadafiego, okazały się dla Scargilla pocałunkiem śmierci, gdy doniosła o nich brytyjska prasa.

Sytuacja strajkujących górników pod koniec 1984 r. stawała się coraz gorsza, a łagodna zima nie sprzyjała wzrostowi zapotrzebowania na węgiel, który dostarczał tylko jedną piątą energii zużywanej na Wyspach. W dodatku w Krajowym Związku Górników doszło do rozłamu. Górnicy z Nottinghamshire, którzy nie brali udziału w strajku i byli przedmiotem napaści ze strony strajkujących, założyli własny związek zawodowy. Zarząd kopalni przekupił górników bonusami na Boże Narodzenie i 10 tys. z nich podjęło ponownie pracę.

Strajk zakończył się w marcu 1985 r. Górnicy powrócili do pracy, jak w dawnych czasach ze sztandarami i orkiestrami. Nie zawarto żadnego porozumienia. Porażka Scargilla i strajkujących przyspieszyła likwidację kopalń.

Koszt strajku był ogromny dla górników i ich rodzin. Przeciętny strajkujący górnik stracił 7–8 tys. funtów, a wielu musiało się zadłużyć. Związek zawodowy górników był praktycznie bez środków po tym, jak sąd we wrześniu 1984 r. uznał strajk za nielegalny. Thatcher wygrała kolejną bitwę. Obciążenia budżetu państwa z tytułu strajku górników wyniosły jednak aż 2,75 mld funtów, co każe zapytać, czy było warto? Premier nie miała wątpliwości. Udało się jej rozbić potęgę polityczną związków zawodowych, a stopniowe zamykanie kopalń, bezrobocie i całe regiony postindustrialnej biedy wpisane zostały w koszty społeczne neoliberalnej kuracji.

polityka.pl


Punktem kulminacyjnym w tym sporze było żądanie uznania Półwyspu Koreańskiego za strefę japońskich wpływów, na co car nie chciał się zgodzić. Japonia przerwała więc negocjacje w tej sprawie, rozpoczynając wojnę od szybkich, zaskakujących ataków na rosyjską flotę dalekowschodnią. Wkrótce potem japońskie wojska przełamały rosyjskie linie nad graniczną rzeką Yalu i wkroczyły na półwysep Liaodong. Żołnierze cara również zostali tam pokonani, co pozwoliło Japończykom na rozpoczęcie oblężenia strategicznie położonego miasta Port Artur.

Porażki te jasno pokazały, że kalkulacje carskiego gubernatora Dalekiego Wschodu Jewgienija Aleksiejewa i innych podżegaczy wojennych opierały się na całkowicie fałszywych przesłankach. Japończycy nie byli bojaźliwymi wojownikami, nie brakowało im też nowoczesnej broni i zdolnych dowódców. Zamiast tego okazało się, że Rosja ma ogromne problemy z zaopatrzeniem ich własnej armii przez jednotorową kolej transsyberyjską, jako że transport pułku na trasie 6 tys. kilometrów zajmował nawet 50 dni. Siłom Moskwy brakowało też artylerii, a przestarzała doktryna wojenna, zgodnie z którą można było zrekompensować to błyskawicznymi atakami na bagnety, graniczyła z samobójstwem w obliczu japońskiego ostrzału artyleryjskiego.

Niekompetencję rosyjskiego dowództwa uosabiał Admirał Aleksiejew, który wymusił na Kuropatkinie ofensywną strategię przeciwko liczebnie silniejszemu przeciwnikowi i na dodatek przy ograniczonych zasobach po stronie Rosji. Oznaczało to, że generał musiał zaatakować Port Artur w październiku 1904 r. ze swoimi na wpół wyposażonymi oddziałami, aby przełamać oblężenie. Rosyjska Flota Bałtycka, która została wysłana na drugi koniec świata w charakterze wsparcia, przybyła jednak zbyt późno i Japończycy byli w stanie odeprzeć rosyjskie natarcie, co kosztowało Aleksiejewa utratę stanowiska. Jego następcą został sam Kuropatkin, który wycofał rosyjskie siły i postanowił czekać na lepszą pogodę. Wkrótce jednak zdał sobie sprawę z faktu, że walczy już nie tylko o los rosyjskich rubieży na wschodnim wybrzeżu Azji, ale że w jego rękach spoczywa los całego Imperium Carskiego.

Port Artur poddał się 2 stycznia 1905 r. Wiadomość o porażce, w połączeniu z poważnym kryzysem zaopatrzeniowym, wywołała niepokoje w Petersburgu i innych miastach, a ich kulminacją była "Krwawa Niedziela" z 22 stycznia, kiedy straż cara Mikołaja II strzelała masowo do demonstrantów przed Pałacem Zimowym. Sytuacja była niezwykle napięta i wydawało się, że każda kolejna porażka w wojnie z Japonią mogła być iskrą, która rozpocznie ogólnonarodową rewolucję. Gdy w lutym Kuropatkin zebrał więc swoje siły, które teraz rozrosły się do trzech armii, na pozycji obronnej w pobliżu mandżurskiego miasta Mukden (obecnie Shenyang) na półwyspie Liaodong, doskonale wiedział, o jak dużą stawkę stoczy się ta bitwa. Mając około 340 tys. żołnierzy przeciwko 280 tys. Japończyków pod dowództwem feldmarszałka Oyamy Iwao, czuł się jednak w miarę pewnie, zwłaszcza że utrzymywał silną rezerwę w centrum. Jednak jego wojska były rozciągnięte na froncie o długości do 140 kilometrów, co praktycznie uniemożliwiało im szybkie przegrupowanie.

Z drugiej strony plan Oyamy Iwao polegał na koncentracji jego sił i pewnym taktycznym fortelu. Gdy 20 lutego jego prawe skrzydło przypuściło atak na wschodnią flankę Kuropatkina, Rosjanie byli przekonani, że większość japońskich wojsk posuwa się przez góry na wschód. Dopiero kilka dni później stało się jasne, że prawdziwy atak miał miejsce na zachodzie. Ponieważ istniało niebezpieczeństwo, że Japończycy ominą rosyjskie linie, Kuropatkin wycofał swoje siły za rzekę Han, co wywołało sporą dezorganizację, podczas gdy ich przeciwnicy posuwali się naprzód przez lodowatą rzekę. Dowódcy cara nie byli w stanie wycofać swoich jednostek w skoordynowany sposób, a Japończycy korzystali z zamieszania, wbijając się w luki zostawiane przez Rosjan, co sprawiło, że w pewnym momencie i tak już zdezorganizowana operacja odwrotu zamieniła się w paniczną ucieczkę.

Rosjanie stracili dużą część sprzętu, a na stacji kolejowej w Mukden generałowie dali upust swojemu rozczarowaniu pięściami. Car zdymisjonował też Kuropatkina, ale to nie uspokoiło nastrojów w Rosji — było wręcz jeszcze gorzej, a gdy w maju 1905 r. flota bałtycka została niemal całkowicie zniszczona przez flotę japońską w pobliżu Cuszimy, był to ostateczny cios dla Moskwy. Pierwsza od setek lat, kompromitująca porażka europejskiej potęgi w wojnie z państwem azjatyckim stała się tym samym faktem. W trakcie rozmów pokojowych w Portsmouth car musiał uznać więc japońską pozycję w Korei i odstąpić półwysep Liaodong wraz z Portem Artur oraz południową część półwyspu Sachalin.

(...)

Porażka Rosji była też oczywiście zauważona w innych krajach, np. w Cesarstwie Niemieckim. "Od dawna było wiadomo, że armia rosyjska nie ma znaczących przywódców. Z drugiej strony, rosyjski żołnierz był uważany za jednego z najlepszych na świecie. Jego bezwarunkowe posłuszeństwo, cierpliwa wytrwałość, spokojna pogarda dla śmierci były uznawane za bezcenne cechy. Teraz wiara w te cechy została poważnie zachwiana", wyjaśniał szef niemieckiego sztabu generalnego Alfred von Schlieffen: "Wojna wschodnioazjatycka pokazała, że armia rosyjska nie jest tak dobra, jak powszechnie uważano. Nie jest zła, ale nie tak dobra, jak sądzono".

komputerswiat.pl