Wielu politologów uważa wybory prezydenckie za okazję do rekonfiguracji systemu partyjnego. Tu – w odróżnieniu od wyborów parlamentarnych – wystarczy mieć jednego dobrego kandydata lub kandydatkę, nie trzeba uwzględniać sprzecznych interesów kierownictwa i aktywistów partyjnych, a środki, których trzeba użyć, są nieporównywalne z innymi kampaniami. Dobry wynik w 1995 roku stworzył szansę ugrupowaniu Jana Olszewskiego (Ruch Odbudowy Polski), które w szczytowym okresie popularności odnotowywało nawet kilkunastoprocentowe poparcie sondażowe. Pięć lat później drugie miejsce Andrzeja Olechowskiego stworzyło okazję do zbudowania Platformy Obywatelskiej. W 2015 roku podobny kapitał zbudował Paweł Kukiz, a pięć lat później – Szymon Hołownia.
Co więcej, przypadki partii, które nie wystawiały – z różnych powodów – własnych kandydatów, są równie poważnym argumentem za tą „partyjną” funkcją wyborów prezydenckich. W 1990 roku nie zaistniało w nich Stronnictwo Demokratyczne i w odróżnieniu od ZSL-PSL zniknęło rok później z Sejmu, w 2000 kandydata nie wystawiła Unia Wolności, a przeprowadzone w 2001 roku wybory sejmowe pozbawiły ją na trwałe reprezentacji parlamentarnej. Wiele wskazuje na to, że słaby wynik lewicy w wyborach 2015 roku był w jakimś stopniu pochodną wystawienia kandydatury Magdaleny Ogórek.
A co istotnego dla sceny partyjnej wydarzyło się rok temu? Po pierwsze, utrzymała się dominacja PiS, która mogła już wtedy doznać uszczerbku. Bo wynik 51 do 49 tyle właśnie oznacza. Po drugie, do gry weszli dwaj nowi aktorzy: Szymon Hołownia i Rafał Trzaskowski. Ten pierwszy wokół sukcesu w pierwszej turze (13,87 proc.) zbudował nowe ugrupowanie polityczne. Ten drugi – znacznie lepszego wyniku (30,46, a w drugiej turze 48,97 proc.) nie potrafił przez rok zdyskontować. To pokazuje, że dobry wynik w wyborach prezydenckich nie przenosi się automatycznie na sukces w perspektywie najbliższych lat.
Pewną szansę dostała też prawica spod znaku Konfederacji, której kandydat dostał sporo powyżej miliona głosów, powtarzając wynik tej formacji sprzed roku. To dużo, bo taki na przykład kandydat ludowców dostał zaledwie 1/3 poparcia dla PSL (2,36 proc.), a kandydat lewicy – mniej niż 1/5 wyniku sejmowego tej formacji (2,22 proc.). Możemy zatem powiedzieć, że wynik wyborów prezydenckich zablokował możliwość budowania się lewicy i ludowców. Ta pierwsza odzyskała szanse po manifestacjach Strajku Kobiet. Ludowcy nie wyszli jednak poza sferę gier gabinetowych, nie przeczytali słabych wyników Kosiniaka-Kamysza jako wotum nieufności wobec strategii. A przecież formacje parlamentarne, których kandydaci uzyskali po 2 proc., powinny potraktować taki wynik jako ostrzeżenie.
W jakimś stopniu wyniki przeczytano za to na Nowogrodzkiej i podjęto próbę dotarcia do młodszej i wielkomiejskiej publiczności – temu służyć miała niepopularna wśród własnych zwolenników idea „piątki dla zwierząt”. PiS również upewnił się w tym, że największe przyrosty zawdzięcza własnym programom socjalnym, które działają lepiej niż wzmożenie światopoglądowe elektoratu tradycjonalistycznego.
Zrozumiał też, że za bardziej prawdopodobne należy uznać przepływy części własnych wyborców pod skrzydła Konfederacji niż odwrotnie – pozyskiwanie wyborców tej formacji dla siebie. Umacnianie tradycjonalistycznego skrzydła to zatem raczej metoda powstrzymywania odpływu wyborców niż ich poszukiwania. Oraz funkcja powstrzymywania emancypacji Zbigniewa Ziobry i jego współpracowników. Dlatego właśnie słabnący PiS nie będzie miał wyłącznie kłopotów z opozycją jako taką, ale także ze swoją prawą (zewnętrzną i wewnętrzną) konkurencją.
(...)
Nie doczytano natomiast wyników w otoczeniu Rafała Trzaskowskiego. I to mimo faktu, że jego kampania była znakomitą korektą wysiłków sztabu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Lekcja, którą odrobiono wiosną 2020, poszła jednak na marne. Trzaskowski wymyślił ideę własnego ruchu społecznego, abstrahując od realnego układu sił w opozycji. Miał szansę zbudować się jako lider wyrastający ponad Platformę, mający szansę tworzenia korzystnej dla tej partii, ale niezdominowanej przez nią wizji wspólnej opozycyjnej przyszłości. Trzaskowski dostał w drugiej turze 10 milionów głosów, ale zachowywał się tak, jak gdyby nie wiedział, skąd one pochodzą, jak gdyby była to prosta funkcja jego osobistej popularności.
(...)
A jednak sporo z analizy wynika. Na przykład bardzo niewielkie wzrosty (kilka punktów procentowych) popularności w słabiej zurbanizowanych powiatach województwa kujawsko-pomorskiego i Wielkopolski, i to nie tej wschodniej, należącej w XIX wieku do zaboru rosyjskiego, tylko tej długo pozostającej pod panowaniem pruskim, a potem niemieckim. Dokonało się to w warunkach wysokiego wzrostu frekwencji i przejęcia owej nadwyżki niemal w całości przez Andrzeja Dudę. To zatem kolejna, obok ziem zachodnich przestrzeń, w której PiS zdobywał tereny wcześniej dla niego niedostępne.
Zestawiając tę wiedzę z analizą sukcesów wyborczych Hołowni, a wcześniej także świetnych wyników sondażowych Kosiniaka-Kamysza nietrudno było wpaść na pomysł, że droga do zwycięstwa prowadzi przez sformułowanie oferty do niepisowskich wyborców ze wsi i małych oraz średnich miast. A to dlatego, że Hołownia zbudował swój elektorat nie na wielkich miastach, lecz właśnie na powiatach o przeciętnym poziomie urbanizacji: powyżej 20 proc. w województwie lubuskim i na Opolszczyźnie oraz w powiatach o przeciętnym poziomie urbanizacji, bliskie 20 proc. w Wielkopolsce i na Śląsku. Spekulacje mówiące, iż jest to kandydat typowo wielkomiejski i właściwie klon Ryszarda Petru – wzięły w łeb, podobnie jak wiele innych teorii budowanych zgodnie z metodą data free. To poparcie na wsi, czy szerzej na prowincji – widoczne było już wiosną, gdy plakaty i bannery Hołowni pojawiały się obok Dudy częściej niż jakiekolwiek inne. Wielkie miasta pozostały za to nieprzekonane i głosowały na Hołownię tylko nieznacznie powyżej średniej krajowej – jedynie w rodzinnym Białymstoku Hołownia przekroczył poziom 20 proc. poparcia.
krytykapolityczna.pl