piątek, 3 września 2021


Mimo że część środowisk prawicowych ostrzyło sobie wcześniej zęby na współpracę z Państwem Środka, za kadencji Trumpa Polska podporządkowała się bez szemrania amerykańskiej polityce względem Chin. Rządowi nie zadrżała nawet powieka, gdy został upokorzony przez wiceprezydenta Mike’a Pence’a w sprawie podatku cyfrowego w czasie jego wizyty we wrześniu 2019 roku. Wspólna deklaracja wymierzona w Huawei w sprawie sieci 5G i tak została podpisana.

Nie inaczej było w sprawie unijno-chińskiej umowy inwestycyjnej CAI, którą Berlin forsował wbrew oporowi Waszyngtonu. Jeszcze w grudniu – ufając być może własnej propagandzie głoszącej, że Trump ma jeszcze szanse objąć prezydenturę mimo wyborczej przegranej – minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau ostrzegał przed szybkim przyjęciem umowy i wskazywał, że potrzeba szerszych konsultacji, transparentności i zaangażowania w negocjacje „naszych transatlantyckich sojuszników”.

Przeprowadzka Joe Bidena do Białego Domu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieniła polską politykę wobec Chin. Pierwszy sygnał wysłał Andrzej Duda, który zaszczycił swoją obecnością lutowe spotkanie przedstawicieli 17+1, choć większość delegacji obniżyła rangę swoich delegacji. Kilka tygodni później za ciosem poszedł minister Rau, który nie tylko odwiedził Pekin, ale w czasie wizyty wychwalał CAI jako najlepszą opcję dla Europy i Chin, zachwycał się chińską cywilizacją i jej sukcesami w walce z koronawirusem, a także sondował chińskie wsparcie dla Polskiego Ładu. W tym samym czasie Biden montował antychińską koalicję, która ma dać odpór chińskiej inicjatywie Pasa i Szlaku.

krytykapolityczna.pl

Wielu politologów uważa wybory prezydenckie za okazję do rekonfiguracji systemu partyjnego. Tu – w odróżnieniu od wyborów parlamentarnych – wystarczy mieć jednego dobrego kandydata lub kandydatkę, nie trzeba uwzględniać sprzecznych interesów kierownictwa i aktywistów partyjnych, a środki, których trzeba użyć, są nieporównywalne z innymi kampaniami. Dobry wynik w 1995 roku stworzył szansę ugrupowaniu Jana Olszewskiego (Ruch Odbudowy Polski), które w szczytowym okresie popularności odnotowywało nawet kilkunastoprocentowe poparcie sondażowe. Pięć lat później drugie miejsce Andrzeja Olechowskiego stworzyło okazję do zbudowania Platformy Obywatelskiej. W 2015 roku podobny kapitał zbudował Paweł Kukiz, a pięć lat później – Szymon Hołownia.

Co więcej, przypadki partii, które nie wystawiały – z różnych powodów – własnych kandydatów, są równie poważnym argumentem za tą „partyjną” funkcją wyborów prezydenckich. W 1990 roku nie zaistniało w nich Stronnictwo Demokratyczne i w odróżnieniu od ZSL-PSL zniknęło rok później z Sejmu, w 2000 kandydata nie wystawiła Unia Wolności, a przeprowadzone w 2001 roku wybory sejmowe pozbawiły ją na trwałe reprezentacji parlamentarnej. Wiele wskazuje na to, że słaby wynik lewicy w wyborach 2015 roku był w jakimś stopniu pochodną wystawienia kandydatury Magdaleny Ogórek.

A co istotnego dla sceny partyjnej wydarzyło się rok temu? Po pierwsze, utrzymała się dominacja PiS, która mogła już wtedy doznać uszczerbku. Bo wynik 51 do 49 tyle właśnie oznacza. Po drugie, do gry weszli dwaj nowi aktorzy: Szymon Hołownia i Rafał Trzaskowski. Ten pierwszy wokół sukcesu w pierwszej turze (13,87 proc.) zbudował nowe ugrupowanie polityczne. Ten drugi – znacznie lepszego wyniku (30,46, a w drugiej turze 48,97 proc.) nie potrafił przez rok zdyskontować. To pokazuje, że dobry wynik w wyborach prezydenckich nie przenosi się automatycznie na sukces w perspektywie najbliższych lat.

Pewną szansę dostała też prawica spod znaku Konfederacji, której kandydat dostał sporo powyżej miliona głosów, powtarzając wynik tej formacji sprzed roku. To dużo, bo taki na przykład kandydat ludowców dostał zaledwie 1/3 poparcia dla PSL (2,36 proc.), a kandydat lewicy – mniej niż 1/5 wyniku sejmowego tej formacji (2,22 proc.). Możemy zatem powiedzieć, że wynik wyborów prezydenckich zablokował możliwość budowania się lewicy i ludowców. Ta pierwsza odzyskała szanse po manifestacjach Strajku Kobiet. Ludowcy nie wyszli jednak poza sferę gier gabinetowych, nie przeczytali słabych wyników Kosiniaka-Kamysza jako wotum nieufności wobec strategii. A przecież formacje parlamentarne, których kandydaci uzyskali po 2 proc., powinny potraktować taki wynik jako ostrzeżenie.

W jakimś stopniu wyniki przeczytano za to na Nowogrodzkiej i podjęto próbę dotarcia do młodszej i wielkomiejskiej publiczności – temu służyć miała niepopularna wśród własnych zwolenników idea „piątki dla zwierząt”. PiS również upewnił się w tym, że największe przyrosty zawdzięcza własnym programom socjalnym, które działają lepiej niż wzmożenie światopoglądowe elektoratu tradycjonalistycznego.

Zrozumiał też, że za bardziej prawdopodobne należy uznać przepływy części własnych wyborców pod skrzydła Konfederacji niż odwrotnie – pozyskiwanie wyborców tej formacji dla siebie. Umacnianie tradycjonalistycznego skrzydła to zatem raczej metoda powstrzymywania odpływu wyborców niż ich poszukiwania. Oraz funkcja powstrzymywania emancypacji Zbigniewa Ziobry i jego współpracowników. Dlatego właśnie słabnący PiS nie będzie miał wyłącznie kłopotów z opozycją jako taką, ale także ze swoją prawą (zewnętrzną i wewnętrzną) konkurencją.

(...)

Nie doczytano natomiast wyników w otoczeniu Rafała Trzaskowskiego. I to mimo faktu, że jego kampania była znakomitą korektą wysiłków sztabu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Lekcja, którą odrobiono wiosną 2020, poszła jednak na marne. Trzaskowski wymyślił ideę własnego ruchu społecznego, abstrahując od realnego układu sił w opozycji. Miał szansę zbudować się jako lider wyrastający ponad Platformę, mający szansę tworzenia korzystnej dla tej partii, ale niezdominowanej przez nią wizji wspólnej opozycyjnej przyszłości. Trzaskowski dostał w drugiej turze 10 milionów głosów, ale zachowywał się tak, jak gdyby nie wiedział, skąd one pochodzą, jak gdyby była to prosta funkcja jego osobistej popularności.

(...)

A jednak sporo z analizy wynika. Na przykład bardzo niewielkie wzrosty (kilka punktów procentowych) popularności w słabiej zurbanizowanych powiatach województwa kujawsko-pomorskiego i Wielkopolski, i to nie tej wschodniej, należącej w XIX wieku do zaboru rosyjskiego, tylko tej długo pozostającej pod panowaniem pruskim, a potem niemieckim. Dokonało się to w warunkach wysokiego wzrostu frekwencji i przejęcia owej nadwyżki niemal w całości przez Andrzeja Dudę. To zatem kolejna, obok ziem zachodnich przestrzeń, w której PiS zdobywał tereny wcześniej dla niego niedostępne.

Zestawiając tę wiedzę z analizą sukcesów wyborczych Hołowni, a wcześniej także świetnych wyników sondażowych Kosiniaka-Kamysza nietrudno było wpaść na pomysł, że droga do zwycięstwa prowadzi przez sformułowanie oferty do niepisowskich wyborców ze wsi i małych oraz średnich miast. A to dlatego, że Hołownia zbudował swój elektorat nie na wielkich miastach, lecz właśnie na powiatach o przeciętnym poziomie urbanizacji: powyżej 20 proc. w województwie lubuskim i na Opolszczyźnie oraz w powiatach o przeciętnym poziomie urbanizacji, bliskie 20 proc. w Wielkopolsce i na Śląsku. Spekulacje mówiące, iż jest to kandydat typowo wielkomiejski i właściwie klon Ryszarda Petru – wzięły w łeb, podobnie jak wiele innych teorii budowanych zgodnie z metodą data free. To poparcie na wsi, czy szerzej na prowincji – widoczne było już wiosną, gdy plakaty i bannery Hołowni pojawiały się obok Dudy częściej niż jakiekolwiek inne. Wielkie miasta pozostały za to nieprzekonane i głosowały na Hołownię tylko nieznacznie powyżej średniej krajowej – jedynie w rodzinnym Białymstoku Hołownia przekroczył poziom 20 proc. poparcia.

krytykapolityczna.pl

Dziesięć lat temu biochemik dr Mark Kozubal z Uniwersytetu Stanowego Montana badał dla NASA gorące źródła w Parku Narodowym Yellowstone. Chodziło o odnalezienie organizmów żywych zdolnych przetrwać w ekstremalnych warunkach. Podczas poszukiwań odkrył nowy gatunek mikroorganizmów, któremu nadał nazwę Fusarium flavolapis.

Są to malutkie grzyby, zawierające olbrzymią ilość protein. Na jeden gram posiadają ich o 50 proc. więcej od przebogatego w białko tofu. Informacjami o swoim odkryciu dr Kozubal podzielił się z Thomasem Jonasem, który właśnie rzucił posadę prezesa firmy produkującej kosmetyki i urządził sobie dłuższe wakacje. Wkrótce obaj założyli start up Sustainable Bioproducts, obecnie przemianowany na spółkę Nature's Fynd. Od 2012 r. dr Kozubal doskonalił technologię przetwarzania grzybka Fusarium flavolapis na coś, co wyglądałoby jak mięso lub ser oraz tak samo pachniało i smakowało. Podobna sztuka udaje się już wielu innym producentom substytutów mięsa. Jedynie w USA wartość tego rynku szacowana jest na 7 mld dolarów i co więcej błyskawicznie rośnie. Ostatnimi laty o ponad 20 proc. rocznie.

Jednak, jeśli zamiennik pod względem smaku i właściwości odżywczych ma niewiele się różnić od oryginału, wówczas jego wyprodukowanie generuje spore koszty. Jeden z największych wytwórców substytutów mięsa z roślin, firma Beyond Meat z Los Angeles, chwali się od roku sukcesywnym obniżaniem cen produktów. Mimo to kilogram ich burgerów "wołowinopodobych" nadal jest o ok. 20 proc. droższy od oryginału. Sztuczne mięso hodowane w laboratorium z komórek macierzystych kosztuje jeszcze drożej. Tymczasem grzybki dr Marka Kozubala w gorącej zawiesinie namnażają się niczym drożdże, bez generowania nadmiernych kosztów. Nic więc dziwnego, iż po zapoznaniu się z wytworzonymi z nich hamburgerami, kotletami, serem śmietankowym, jogurtem oraz nuggetsami najbogatsi ludzie świata zwietrzyli dobry interes.

(...)

Branża mięsna jedynie w USA rocznie "przetwarza" na mięso i jego pochodne ok. 32 mln sztuk bydła, 9 miliardów kur, 241 mln indyków. Oferując przy tym pół miliona miejsc pracy bezpośrednio przy hodowaniu i "przetwarzaniu" oraz ponad 5 mln przy pakowaniu oraz dystrybucji. Każdego roku amerykańscy konsumenci wydają na zakup mięsa w sklepach ok. 75 mld dolarów. Nie wykazują przy tym zbyt wielkich chęci, żeby masowo przechodzić na weganizm. Podobnie zresztą jak w innych, bogatych krajach. Dzieje się tak, mimo propagowania w mediach zdrowego żywienia z ograniczaniem w menu przede wszystkim produktów odzwierzęcych. Generalnie ludziom mięso po prostu smakuje.

dziennik.pl

Przyszłość Europy często sprowadzana jest do jednego z dwóch scenariuszy: w pierwszym, sojusz transatlantycki nadal kwitnie i jest w stanie odeprzeć zagrożenia ze strony Chin i Rosji. W drugim, partnerstwo Zachodu rozluźnia się, pozostawiając Europę zbyt słabą, by uniknąć stania się półwyspem Eurazji, pod jakąś formą kontroli ze strony gigantów ze wschodu.

Istnieje jednak trzeci, mniej dyskutowany scenariusz, który jest równie tragiczny dla Europy – taki, przed którym ostrzegał w swoim eseju były sekretarz stanu USA i stary transatlantycki lis Henry Kissinger: co się stanie, jeśli Europa straci swoją niezależność nie na rzecz Moskwy czy Pekinu, ale Waszyngtonu? W tym scenariuszu wspólnota transatlantycka rozpada się, ale Stany Zjednoczone pozostają w Europie jako swego rodzaju obca potęga, choćby po to, by nie dopuścić do wkroczenia swoich wielkich rywali.

Niektórzy uważają, że to już zaczyna się dziać. Filozof polityczny i historyk Luuk van Middelaar zakończył niedawny wykład w Paryżu słowami: – W naszych relacjach z Ameryką być może przechodzimy ze statusu partnerów do statusu wasali. Trump dał nam tego wczesny sygnał.

Jak ujął to w tym tygodniu Pierre Vimont, sekretarz generalny Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, Europejczycy potrafili kiedyś powiedzieć "nie", gdy było to konieczne. Jednak brak inwestycji w obronę oraz mniejsza siła przebicia technologicznego i finansowego sprawiły, że nie chcą lub nie mogą już wpływać na amerykańskie kalkulacje. Vimont obawia się, że "koncepcja Europy jako wasala jest coraz bardziej widoczna".

Rzeczywiście, coraz częściej wygląda na to, że stanowisko Stanów Zjednoczonych wobec swoich sojuszników stało się dokładnym przeciwieństwem tego, co było kiedyś. Azja i Europa zamieniły się miejscami.

W czasie zimnej wojny Waszyngton nie wahał się korzystać ze swojej władzy w bardziej dosadny sposób, gdy miał do czynienia z Japonią, Indonezją czy Filipinami. Warto było napiąć trochę muskuły, jeśli miało to zapobiec komunistycznemu zamachowi stanu w Dżakarcie czy Manili.

Dziś to Europa wygląda jak pole gry, a nie jak gracz.

Jak jasno stwierdził podczas swojej wizyty w Paryżu w listopadzie ubiegłego roku ówczesny sekretarz stanu USA Mike Pompeo, Waszyngtonowi zależy jedynie na zapobieżeniu współczesnej wersji komunistycznego zamachu stanu: przejęciu przez Chiny europejskich firm technologicznych.

onet.pl