wtorek, 11 stycznia 2022


(...) kiedy prezydent Franklin Delano Roosevelt po zaangażowaniu się nieznanych mu Węgier, ciągle z nazwy królestwa, w wojnę wzywa do siebie specjalizującego się w regionie doradcę i pyta:

FDR: Jak się nazywa król?
Doradca: Węgry nie mają króla.
FDR: To kto nimi rządzi?
Doradca: Regent, admirał Miklós Horthy.
FDR: Admirał? Więc mają potężną flotę?
Doradca: Nie mają floty. Nie mają nawet dostępu do morza.
FDR: Wojny często toczą się z przyczyn religijnych. Jaka tam panuje religia?
Doradca: Katolicyzm, panie prezydencie. Ale admirał Horthy jest protestantem.
FDR: Może więc ten admirał wypowiedział nam wojnę z powodu roszczeń terytorialnych?
Doradca: Węgry mają roszczenia terytorialne wobec Rumunii.

Bogdan Góralczyk - Węgierski syndrom Trianon

Panuje opinia, że w tej globalnej rywalizacji przewagę zdobyły Chiny. Chińscy kierowcy, zachęcani przez państwowe dotacje, kupują około połowy wszystkich nowych pojazdów elektrycznych sprzedawanych na świecie, a przemysł w tym kraju zbudowali największą na świecie infrastrukturę do produkcji akumulatorów. Wiodące rozwiązania techniczne stosowane w akumulatorach, określane skrótami NMC (akumulatory niklowo-manganowo-kobaltowe) i LFP (akumulatory litowo-żelazowo-fosforanowe), zostały wprawdzie wynalezione w Stanach Zjednoczonych, ale Chiny wyprzedziły USA i wszystkich innych w komercyjnym wdrażaniu tych osiągnięć. Po osiągnięciu odpowiedniej skali produkcji akumulatorów i pojazdów elektrycznych ambicją Chin jest sprzedawanie chińskich pojazdów reszcie świata. To kolejny etap w planie globalnej dominacji.

Amerykańska Tesla, największa na świecie firma produkująca pojazdy elektryczne, także zakotwiczyła się w Chinach. Jej Gigafactory 3, gdzie montuje swoje auta i zestawy akumulatorów, znajduje się w Szanghaju. Tesla Model 3 sedan jest najlepiej sprzedającym się pojazdem w Chinach.

Pekin zdecydował, że nabywcy crossovera Tesla Model Y SUV będą kwalifikować się do dotacji państwowych. Tesla może sprzedawać nawet 40 proc. swoich nowych pojazdów w Chinach. Jednak w ocenie wielu obserwatorów Tesla, operując tam, hoduje w Chinach konkurencję dla samej siebie. Twórcy nowych generacji chińskich aut elektrycznych i akumulatorów mogą pracować nie gdzie indziej lecz właśnie w Gigafactory 3.

"Europa może w przyszłości zobaczyć, jak jej producenci samochodów masowo przenoszą produkcję do Chin", powiedział 2,5 roku temu Simone Tagliapietra, analityk ds. energii w Fondazione Eni Enrico Mattei. Budowanie samochodów elektrycznych w Chinach ma sens dla firm, ponieważ to tam jest większość klientów i pozwala im uniknąć wysokich ceł na importowane pojazdy. Dzięki temu zakłady produkcyjne znajdą się też bliżej łańcucha dostaw akumulatorów, które stanowią około 40 proc. wartości samochodów elektrycznych. "Ma sens, aby produkować pojazdy elektryczne tam, gdzie produkowane są akumulatory", skwitował Tagliapietra.

Według firmy konsultingowej Wood Mackenzie, około dwóch trzecich światowych mocy produkcyjnych dla akumulatorów litowo-jonowych znajduje się w Chinach. Największym graczem w tej branży na świecie jest chińska firma CATL. Jej najbliższymi rywalami są japoński Panasonic (PCRFY) i południowokoreański Samsung SDI. Szacuje się, że Europa posiada zaledwie 1 proc. udziałów w tej produkcji. Nawet jeśli podejmie wielki wysiłek i uruchomi zakłady produkcyjne akumulatorów, to może napotkać inne bariery. Chiny w ciągu ostatnich kilku lat blokowały dostawy kluczowych zasobów, które są wykorzystywane do budowy ogniw elektrycznych, takich jak lit i kobalt.

Według raportu Securing America’s Future Energy, Pekin przejął znaczną część globalnej produkcji surowców mineralnych wykorzystywanych przez ten przemysł. Chiny zakontraktowały około dwóch trzecich produkcji kobaltu z Demokratycznej Republiki Konga, światowego lidera w produkcji tego metalu. Zakontraktowały 67 proc. produkcji litu zarówno w Chile, jak i Australii, a także 41 proc. planowanej produkcji w Argentynie.

Chiny już teraz produkują znacznie więcej baterii do pojazdów elektrycznych niż jakikolwiek inny kraj, a ich plany na rok 2030 są zdumiewające. Według Benchmark Mineral Intelligence, Chiny chcą mieć do tego czasu moce produkcyjne do wytwarzania energii 2078 GWh w akumulatorach. W porównaniu Europa ma mieć 554 GWh, zaś Ameryka Północna, w tym Kanada i Meksyk - 382. W całych Stanach Zjednoczonych poziom ten wynosi obecnie 41 GWh, głównie za sprawą Gigafactory Tesli w Reno, w Newadzie, i przewiduje się wzrost do około 128.

mlodytechnik.pl

W ostatnim kwartale 2020 roku stany i rząd federalny USA złożyły wiele pozwów przeciwko firmom Big Tech Google i Facebook, zarzucając im nadużywanie ich pozycji. Pozwy pojawiły się po trwającym rok dochodzeniu kongresowym, którego kulminacją było lipcowe przesłuchanie, podczas którego prezesi Mark Zuckerberg z Facebooka, Sundar Pichai z Google'a, Jeff Bezos z Amazona i Tim Cook z Apple'a (1) zeznawali przed Kongresem. Teraz w trwających już procesach będą musieli tłumaczyć się, jak ich firmy wyeliminowały lub pokonały konkurencję, tłumiąc innowacje, degradując prywatność konsumentów i/lub doprowadzając do wzrostu cen dla reklamodawców, a w konsekwencji konsumentów.

Facebook obecnie ma ogromny pozew złożony wspólnie przez Federalną Komisję Handlu i 46 stanów. Zarzuca się w nim Facebookowi, że "nielegalnie utrzymuje" swój monopol na obszarze sieci społecznościowych. Jeśli chodzi o kupione przez niego aplikacje Instagram i WhatsApp, to zarzuty skupiają się na tym, że nie tyle się rozwijał, ile eliminował potencjalną konkurencję, nabywając te serwisy. Firmom, których nie mógł kupić, jak np. Vine, odciął dostęp do zasobów sieciowych Facebooka, do których inne firmy normalnie miały dostęp. Eksperci nie wykluczają, że sąd może ostatecznie nakazać oddzielenie WhatsAppa i Instagrama od Facebooka.

Departament Sprawiedliwości i dwanaście stanów oskarżają Google o monopolistyczne praktyki w dziedzinie wyszukiwania zasobów sieciowych. Głównie chodzi o systemy mobilne. Android jest związany z Google'em natomiast Apple otrzymuje od potentata wyszukiwarkowego wielkie kwoty za utrzymanie w systemie iOS wyszukiwarki Google jako domyślnej. Te wielkie pieniądze odcinają dostęp konkurencji. Inny pozew zarzuca Google, że daje wyższy ranking w wynikach wyszukiwania własnym pakietom produktów niż ofercie konkurentów. Wymaga to od marek płacenia Google za reklamy, jeśli chcą się pojawić wyżej w wynikach wyszukiwania. Jest jeszcze pozew stanu Teksas dotyczący reklam na stronach internetowych, a ściśle dominacji Google’a także w tej dziedzinie.

mlodytechnik.pl

„Bezpośrednio dla Rosji mogą istnieć dwa podstawowe zagrożenia. Jednym z nich to fala uchodźców. W Afganistanie drugą co do wielkości grupą etniczną są Tadżykowie, mieszka tam ich 8 milionów, a Uzbeków jest całkiem sporo. […] Ale istnieje identyczne zagrożenie, które kiedyś sprowokowało inwazję wojsk amerykańskich na Afganistan, a mianowicie, że Afganistan pod rządami talibów ponownie stanie się globalną bazą dla szkolenia grup radykalnych islamistów i zamachowców-samobójców, gotowych do popełniania aktów terrorystycznych gdziekolwiek na świecie. Oczywiście najemnicy, których zwerbują, jeśli taki przyczółek ponownie pojawi się w Afganistanie, mogą pochodzić zarówno z państw Azji Środkowej, jak i z samej Rosji. Jest absolutnie jasne, że w taki czy inny sposób talibowie mogą nadal mieć więzi z Rosją. Tak czy inaczej mogą rozpocząć współpracę z muzułmanami mieszkającymi na terytorium Rosji, a zagrożenie to nadal istnieje” – powiedział Siemion Nowoprudski, analityk z Moskwy.

Dziennikarka Jeliena Rykowcewa powiedziała, że w rosyjskich mediach istnieje niewypowiedziany zakaz mówienia o aktualnych zagrożeniach ze strony talibów i zacytowała dziennikarza Aleksandra Koca, który mimo tego zakazu powiedział, że „Talibowie tak naprawdę nie weszli do Afganistanu. To stało się kiedy tak zwane „śpiące komórki” obudziły się – i przejęły władzę. Chciałbym wiedzieć, ile takich komórek jest w Rosji?” – zapytał dziennikarz i dodał, że w dzielnicach Moskwy, gdzie mieszkają migranci z republik Azji Środkowej, wczoraj odpalono fajerwerki na cześć wejścia talibów do Kabulu.

Z kolei, ekspert Centrum Studiów nad Polityką Współczesnego Afganistanu Andriej Sierienko zaznaczył, że nie ma wątpliwości, że poza Afganistanem mogą znajdować się „śpiące komórki” terrorystów, którzy naśladują i sympatyzują z talibami. Przypomniał, że w Rosji mieszkają miliony muzułmanów z Azji Środkowej i Bliskiego Wschodu, a w tych środowiskach oprócz istniejących „śpiących komórek” może pojawić się moda na talibów i ich metody walki politycznej.

„Widzimy dziś, że fajerwerki z okazji zwycięstwa talibów wystrzeliwane są nie tylko w Moskwie, ale i w innych miastach, tak się dzieje, gdzie, jak się teraz okazuje, są kibice, sympatycy, może takie swoiste fankluby talibów, które dzisiaj zaczynają się formować w muzułmańskich wspólnotach w przestrzeni postsowieckiej. Reklamowy sukces projektu talibów poruszy całą młodzieżową, radykalną część islamskiej ummy, łącznie z tymi, którzy mówią po rosyjsku” – zaznaczył Sierienko i dodał, że będzie to wielkim problemem dla Moskwy.

Co więcej, ekspert twierdzi, że sympatię dla talibów wywołuje także polityka redakcyjna rosyjskich mediów, które de facto otwarcie wyrażają poparcie dla radykalnych islamistów i terrorystów. Miliony rosyjskojęzycznych muzułmanów żyjących w Rosji obserwują tę propagandową histerię i postrzegają to jako przyzwolenie na takie metody walki politycznej ze strony władz rosyjskich. Takie rzeczy nie przechodzą bez śladu, trzeba będzie za nie słono zapłacić, podkreślił ekspert.

fronda.pl

Jakub Wiech: Czy mamy Nową Jałtę i nowy podział świata?

Dr Witold Sokała: Nową Jałtę – nie. Nowy podział świata – tak. Jałta była podziałem świata dokonanym przy zielonym stoliku, a obecny podział świata kształtuje się bardzo spontanicznie, nikt go nie ustala, nikt nie podpisuje jawnych czy tajnych porozumień o globalnym zasięgu. Natomiast bez wątpienia, po okresie chaosu zwanym czasami „pauzą strategiczną”, wyłania się z tego zamieszania nowy ład międzynarodowy. Z grubsza – oparty znów na rywalizacji strategicznej Zachodu i Wschodu, tyle, że centrala bloku wschodniego jest teraz w Pekinie.

Z polskiej perspektywy Jałta kojarzy się głównie ze zdradą sojuszników, m.in. przez USA. Czy teraz Amerykanie zdradzili nas ponownie?

Nie. USA realizują swoją politykę, co jest naturalne w krajach demokratycznych, gdzie wyborcy płacą ekspertom i politykom, by realizowali interesy tych właśnie podatników i miejscowego biznesu, nie zaś krajów trzecich. Natomiast kraj wiążą pakty międzynarodowe – i jeśli one zostaną naruszone, to wtedy można mówić o zdradzie. Ale niczego takiego po stronie Stanów Zjednoczonych nie dostrzegam. Widzę natomiast pewien deficyt myślenia politycznego po stronie części polskich ekspertów i opinii publicznej, polegający na myśleniu życzeniowym względem USA. Życzylibyśmy sobie, żeby Ameryka broniła naszych interesów. A gdy tak nie jest, strzelamy focha. Ten deficyt był widoczny szczególnie przy porozumieniu amerykańsko-niemieckim w sprawie Nord Stream 2. Sam wolałbym, żeby Zachód blokował ten gazociąg, natomiast Amerykanie podjęli pewną decyzję, z ich punktu widzenia logiczną, polegającą na przyznaniu Niemcom pierwszeństwa w polityce europejskiej. Zdjęcie z agendy sporu o Nord Stream 2 było bez wątpienia korzystne z perspektywy zarówno Waszyngtonu jak i Berlina. To był gest w założeniu proniemiecki, ale bynajmniej nie prorosyjski. Moskwę zresztą pewnie ucieszył tylko częściowo, bo towarzyszące mu mocne oświadczenia, informujące światową opinię publiczną, że Rosja ma w zwyczaju wykorzystywać gaz jako broń, spowodowały na Kremlu wściekłość i ostre reakcje. Tak więc, zdrady bym się tu nie doszukiwał. Jeśli jednak mówimy o pewnej nielojalności, to spójrzmy też z drugiej strony – bo Polska wykonała po drodze szereg gestów, które sojusznik amerykański mógł odczytać jako nieprzyjazne. Mam tu na myśli między innymi wyjazd pana ministra Raua do Chin i towarzyszące mu wyraźne sygnały, że Polska może być zainteresowana ściślejszymi więzami z ChRL, także natury strategicznej, na co strona chińska zareagowała czarną polewką. O ile z jednej strony rozumiem pewną grę ze strony Warszawy na rzecz przekształcenia relacji z Waszyngtonem w bardziej partnerskie, o tyle sposób wykonania tego jest przeciwskuteczny. Podważa naszą wiarygodność, powoduje też zdenerwowanie po stronie części amerykańskiej elity politycznej.

A czy takie ruchy, jak sprawa TVN, nie są próbą wykorzystania naszych aktywów właśnie do tego, by Amerykanie siedli z Polakami do partnerskich negocjacji?

Powtórzę: cel zbożny. Dążenie do poprawy relacji z USA w kierunku mniej wiernopoddańczych, a bardziej podmiotowych jest słuszne. Natomiast sposób, miejsce i czas – fatalne. Myślę, że wybór pola sporu był motywowany polityką wewnętrzną, bo elektoratowi partii rządzącej każdy atak na TVN się podoba. Ale sprawa w relacjach międzynarodowych jest nie do wygrania. U Amerykanów nic w ten sposób nie zyskamy, za to narazimy na szwank wspólne interesy. I to my na tym stracimy. Amerykanie bez współpracy z Polakami sobie poradzą. Ale dla nas byłaby to strata fundamentalna, alternatywą jest bowiem dryf w rosyjską strefę wpływów. A to byłby nie tyle przeskok z deszczu pod rynnę, co skok w przepaść.

Czy Amerykanie nie skaczą z kolei w przepaść zawierając porozumienie z Niemcami? Czy nie jest to powtórka błędów z kadencji Obamy?

Z pewnym niepokojem obserwuję politykę amerykańską dotyczącą Rosji, ale wydaje mi się, że gdybym był Amerykaninem, to sam bym próbował działać podobnie. Są to kroki zmierzające do pewnego resetu – i tu faktycznie można doszukiwać się analogii do polityki Obamy. Jednakże bardzo zmieniły się okoliczności. USA zidentyfikowały Chiny jako największe wyzwanie następnych dekad, a z tej perspektywy Rosja jest tylko pewnym zasobem. Wielu Polakom pewnie by się marzyło jakieś asertywne uderzenie w Rosję, ale z punktu widzenia globalnej rywalizacji z Chinami, patrząc całkiem na zimno, to ono nie jest Stanom do niczego potrzebne, przynajmniej teraz. Nie sądzę oczywiście, by Waszyngton wierzył, że da się w pełni przeciągnąć Rosjan na stronę amerykańską, ale być może uda się zapewnić przynajmniej ich neutralność. I to jest racjonalne. Ale pozostaje pytanie, czy sposób działania przybliża USA do celu? Nie wiem, nie znamy przecież wszystkich aspektów tych relacji. Z pewnością Amerykanie mają w zanadrzu szereg narzędzi, którymi naciskają lub mogą naciskać na Rosję, podejrzewam też, że liczą się z przesileniem wewnątrz rosyjskiej elity władzy. A żeby je wykorzystać, to trzeba mieć kontakty, pracować z ludźmi, którzy mogą przy następnych rozdaniach wypłynąć. Bo na jakąkolwiek pedagogikę względem kleptokratycznej ekipy obecnych władców Kremla to z pewnością nie ma co liczyć, pewne luzowanie też przecież nie spowoduje, że wpadną oni w objęcia Zachodu.

Czy dla obecnej polityki USA względem Europy Środkowej była jakaś alternatywa, polegająca na kierunku innym niż scedowanie odpowiedzialności za region na Niemcy? Np. opcja w postaci Trójmorza?

Z przykrością to powiem, ale moim zdaniem nie. Nie sądzę nawet, by ekipa Trumpa traktowała ten projekt jako realną alternatywę dla Unii Europejskiej. To była raczej gra na zdekomponowanie i osłabienie UE oraz na zablokowanie lądowych połączeń między Chinami a Zachodnią Europą, czyli w gruncie rzeczy – wiadomych i niemiłych Amerykanom projektów mocarstwa od Kanału La Manche po Władywostok. W sytuacji, kiedy nastąpił zwrot w polityce Waszyngtonu i Berlina, przygotowywany przecież jeszcze za Trumpa, i mamy poprawę relacji unijno-amerykańskich, to Stanom Zjednoczonym przestało zależeć na blokowaniu współpracy Europy Zachodniej z Chinami. Co więcej, Amerykanie znaleźli partnera w Europie, który naprawdę dysponuje potencjałem. Patrząc z perspektywy Waszyngtonu, Niemcy to sprzymierzeniec, który ma zdolności polityczne, gospodarcze, wywiadowcze, wizję rozwoju Unii (abstrahuję w tym momencie od ocen jakości tej wizji) – to dość oczywiste, że USA będą chciały się z RFN dogadać co do Europy, w zamian za niemiecką pomoc w rywalizacji z Chinami. I ta pomoc już ma miejsce – przecież niemiecka fregata rakietowa popłynęła już w bezprecedensowy rejs na Morze Południowochińskie, dołączając na tym newralgicznym akwenie do sił amerykańskich i brytyjskich. To symboliczny gest, Berlin wybrał stronę w nowej, zimnej wojnie.

energetyka24.com

Innymi słowy, konserwatyści zazwyczaj utrzymują kontakty z innymi konserwatystami, a liberałowie zazwyczaj wchodzą w interakcje z innymi liberałami. Tworzy to egzogenną „komorę pogłosową” lub „komorę echa” (tzw. echo chamber) o wysokim stopniu homofilii, w ramach której użytkownicy zadają się z innymi podobnie myślącymi użytkownikami i wzajemnie powtarzają swoje opinie. Algorytmy platform społecznościowych mogą zaostrzyć homofilię, łącząc ze sobą użytkowników o podobnych poglądach i nie łącząc ze sobą osób o przeciwstawnych poglądach. Prowadzi to do wytworzenia endogennej „komory pogłosowej” lub „komory echa” (określanej też jako „bańka informacyjna” lub „bańka filtrująca”).

Jedno z naszych głównych ustaleń dotyczy roli „komór echa” w rozpowszechnianiu dezinformacji. Kiedy występowanie „komór echa” i zakres homofilii są ograniczone, dezinformacja nie rozprzestrzenia się zbyt daleko. Dana treść będzie krążyła do momentu, aż trafi na nią użytkownik, który się z nią nie zgadza. Taka osoba następnie sprawdzi daną treść pod kątem zgodności z faktami i ujawni jej fałszywość, jeśli zawiera ona nieprawdziwe informacje. Tego rodzaju weryfikacja prawdziwości treści dyscyplinuje innych użytkowników, którzy będą w jej wyniku bardziej skłonni do samodzielnego sprawdzenia prawdziwości artykułów przed ich udostępnieniem. I odwrotnie, gdy poziom homofilii jest wysoki i występują rozległe egzogenne lub endogenne „komory echa”, wówczas użytkownicy o podobnych przekonaniach zadają się głównie ze sobą i mając tego świadomość rzadziej sprawdzają prawdziwość udostępnianych treści. W rezultacie dezinformacja rozprzestrzenia się w sposób wirusowy.

Kolejny ważny wniosek z naszej analizy dotyczy roli platform społecznościowych w rozpowszechnianiu dezinformacji. Dla platform, które chcą zmaksymalizować zaangażowanie użytkowników – w postaci liczby kliknięć lub udostępnień treści na stronie – „komory echa” mogą być bardzo korzystne. Gdy dana platforma społecznościowa poleca jakieś treści grupom, które z największym prawdopodobieństwem będą się z nimi zgadzać, istnieje większe prawdopodobieństwo, że te treści zostaną przyjęte w sposób pozytywny i mniejsze prawdopodobieństwo, że zostaną one zweryfikowane i odrzucone (jeśli zawierają nieprawdziwe informacje), co ostatecznie zwiększać będzie zaangażowanie użytkowników. Ten efekt zaangażowania użytkowników może prowadzić do powstawania endogennych „komór echa”, co udokumentowano na przykładzie Facebooka.

Nasze ustalenia wskazują, że powstanie „komór echa” i wirusowe rozprzestrzenianie się dezinformacji są bardziej prawdopodobne, gdy dane artykuły zawierają skrajne treści. Gdy udostępniane treści nie mają charakteru politycznego, tak jak np. zdjęcia ślubne lub filmy dotyczące gotowania, platforma społecznościowa nie ma silnej motywacji do tworzenia baniek informacyjnych, a nawet może zdecydować się na samodzielne sprawdzenie prawdziwości danego artykułu i usunięcie dezinformacji.

Tak samo jest w sytuacji, gdy użytkownicy platformy mają umiarkowane przekonania ideologiczne. Dzieje się tak, ponieważ tzw. wirusowe rozprzestrzenianie się treści jest mniej prawdopodobne w przypadku treści umiarkowanych lub wśród użytkowników o umiarkowanych poglądach ideologicznych. Tymczasem w przypadku kontrowersyjnych treści politycznych lub silnej polaryzacji przekonań w danej społeczności, platforma społecznościowa nie tylko uzna tworzenie „komory echa” za korzystne w celu zmaksymalizowania zaangażowania użytkowników, ale jeszcze zrobi to bez weryfikowania prawdziwości danego artykułu.

Innymi słowy, optymalny algorytm platformy społecznościowej polega na rekomendowaniu skrajnych treści, które pasują najbardziej skrajnym użytkownikom, przy jednoczesnym stosowaniu „bańki informacyjnej”, która zapobiega rozprzestrzenianiu się danych treści poza ich grupę docelową. Chociaż takie endogenne „komory echa” są korzystne dla platform społecznościowych, w przypadku treści o charakterze politycznym prowadzą one do wirusowego rozprzestrzeniania się dezinformacji.

obserwatorfinansowy.pl