sobota, 21 września 2024



Drony przechwytujące (myśliwskie) rozwijane są mocno w ukraińskiej armii z dwóch przyczyn. Po pierwsze skutecznie działający rosyjski system rozpoznawczo-uderzeniowy (rozpoznawczo-ogniowy kompleks - ROK), oparty na głębokiej infiltracji i rozpoznaniu pozycji ukraińskich (nawet do 60-70 km za linią frontu) i naprowadzenie na wykryte cele rozmaitych efektorów, również dalekiego zasięgu, w postaci systemów rakietowych (np. pocisków Iskander lub Tornado-S). W systemie tym kluczowe są dwa elementy – dron rozpoznawczo-naprowadzający i efektor. Zniszczenie pierwszego elementu, bezzałogowców typu Orłan, Zala, Supercam i innych zapobiega uderzeniom rakietowym, a ROK przestaje być skuteczny.

I tu dochodzimy do drugiego powodu – małe zapasy pocisków przeciwlotniczych wymuszają na stronie ukraińskiej poszukiwanie taniego antydronowego środka bojowego. Tym środkiem stał się przechwytujący, myśliwski dron FPV, który ma wykryć, dogonić i zniszczyć bezzałogowiec przeciwnika. Zazwyczaj dzieje się to poprzez taranowanie, czyli klasyczną misję kamikadze, gdzie zakłada się utratę własnego drona FPV. Może też odbywać się poprzez samozniszczenie, ale z zastosowaniem ładunku wybuchowego. Przechwytujące drony FPV mogą być, jak się ostatnio okazało, groźne również dla śmigłowców przeciwnika, co powoduje, że są jeszcze bardziej atrakcyjne i można zakładać ich dalszy rozwój.

Drony przechwytujące w swojej konstrukcji nie są jakoś wybitnie różne od zwykłych dronów-kamikadze FPV. Przede wszystkim modernizacja polega na zwiększeniu szybkości drona, bowiem cel musi zostać wykryty, a następnie dogoniony i staranowany lub zniszczony w eksplozji. Szybkość drona przechwytującego jest jeszcze ważniejsza, jeśli chodzi śmigłowce.

W przypadku Ukraińców na tym polu sprawdza się zmodernizowany dron FPV marki „Dyki Szerszni”, który może osiągać nawet prędkość ok. 250-260 km/h. Standardowe drony FPV osiągają prędkości rzędu 100-150 km/h, zmodernizowany przechwytujący dron z majsterni „Dyki Szerszni” w krótkim czasie może przyspieszyć np. z prędkości marszowej ok. 160 km/h do prędkości przechwycenia 264 km/h.

(...)

Łupem dronów przechwytujących pada cała flota bezzałogowców agresora, a więc drony typu Supercam S350, ZALA 421-16E, Orłan-10, Merlin-WR czy najnowszy ZALA Z-20.

Typy zestrzelonych bezzałogowców przeciwnika można zilustrować na podstawie filmu publikowanego przez pododdział bezzałogowców „Signum” 93 BZ. W ciągu krótkiego czasu, na odcinku frontu ok. 20 km, wspomniana brygadowa kompania dronów uderzeniowych (RUBAK) „Signum” zestrzeliła jeden Lancet i 48 bezzałogowców wroga: 36 ZALA-421, 7 Supercam S350 i 5 Orłan-10. Jak już wspomniano, zestrzelenia dotyczą jednego tylko obszaru, w rejonie Torecka, co przy okazji pokazuje, jak ogromne jest nasycenie frontu rosyjskimi dronami i dlaczego zwalczanie tych bezzałogowców jest tak istotne.

W ostatnim czasie udowodniono, że przechwytujący dron FPV może dogonić i staranować, a zatem przynajmniej uszkodzić, jeśli nie zniszczyć, również śmigłowiec bojowy. Pierwsze, jeszcze nieudane, próby tego typu sfilmowano w zeszłym roku. Wówczas dron FPV, znanej jednostki bezzałogowców „Ptaki Madziara”, zbliżył się do śmigłowca Ka-52, ale ten przyspieszył i bezpiecznie oddalił się od drona. Porucznik Browdi, charyzmatyczny dowódca jednostki (obecnie pułku) zasugerował wówczas, że takie przechwycenie śmigłowca będzie kwestią czasu. I rzeczywiście, 7 sierpnia, w czasie ofensywy kurskiej, przechwytujący dron FPV jednostki bezzałogowców M2 Centrum Specjalnego Przeznaczenia SBU, zbliżył się od tyłu do śmigłowca Mi-28NM, po czym uderzył go w belkę ogonową. Skuteczny atak został nagrany, a strona rosyjska sugerowała uszkodzenie śmigłowca, w tym wypadku więc doszło co najmniej do ciężkiego uszkodzenia szturmowej maszyny. Precedens został uczyniony. Dwa dni późnej skutecznie przechwycono dronem FPV śmigłowiec Mi-8.

defence24.pl


Oto, co na demonstracji "Stop patowładzy" prezes PiS Jarosław Kaczyński powiedział głośno i groźnym tonem: — Nie dajmy się nabierać na te wszystkie bajki, że potrzebni są jacyś kandydaci nowi; jacyś kandydaci, którzy są ze środowisk niekiedy niejasnych. Tutaj przypomnę tylko o ciągle aktywnym dawnym środowisku WSI, które dzisiaj dociera w bardzo różne miejsca.

W kolejnych zdaniach prezes PiS apelował już rytualnie o poparcie dla przyszłego — jeszcze nie wskazanego — kandydata PiS.

Choć brzmi to na pierwszy rzut oka absurdalnie, to Kaczyńskiemu chodziło o Jacka Siewierę, szefa prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, jednego z bliskich współpracowników prezydenta Andrzeja Dudy.

To on w tej niejasnej wypowiedzi Kaczyńskiego jest potencjalnym "kandydatem ze środowisk niekiedy niejasnych". Potwierdzają to liczni rozmówcy "Newsweeka" z Nowogrodzkiej: bez zawahania wskazują właśnie na szefa BBN jako niewymienionego z nazwiska negatywnego bohatera wypowiedzi Kaczyńskiego. Na Nowogrodzkiej prześwietlano Siewierę, spływały na niego też donosy. Uznano, że nie ma nic wspólnego z prawicą, a w razie jego startu w wyborach prezydenckich PiS będzie go twardo zwalczać.

Dlaczego jednak Kaczyński w ogóle to mówił? Otóż Siewiera buduje swoją rozpoznawalność, jest bardzo aktywny w mediach, stara się prezentować jako jeden z największych znawców spraw bezpieczeństwa. To wszystko nie umknęło ani Nowogrodzkiej, ani mediom.

Szef BBN zaczął być uwzględniany w sondażach prezydenckich i ma w nich nawet obiecujące wyniki. W różnych badaniach zaczął uzyskiwać: 4,1 proc., 7,6 proc i 7,3 proc. głosów. Człowiek z PiS komentuje te trudne do zlekceważenia wyniki: — Część elektoratu PiS może uznawać, że Siewiera jest z nami związany, a nie jest. Jest u nas poczucie, że podszywa się pod prawicę i PiS. No i jest świeży, niezgrany w polityce.

Człowiek z kręgu Kancelarii Prezydenta mówi nam w podobnym tonie: — Jak się człowiek pojawia w sondażach i konsumuje elektorat PiS, to na Nowogrodzkiej mają prawo uznawać go za zagrożenie.

Na Nowogrodzką zaczęły, w ślad za tym, że Siewiera trafił na giełdę nazwisk potencjalnych kandydatów na prezydenta, płynąć donosy na szefa BBN. A i w samej centrali PiS się zaczęto interesować, kim jest i jak wyglądała jego kariera przed wejściem do BBN-u.

— Zaczęto się bliżej przyglądać jego karierze i otoczeniu. Potem zapadła decyzja, że trzeba się od niego odciąć — mówi człowiek z PiS.

Inny rozmówca ze środka PiS dodaje: — Prezes dał jasny komunikat, że to jest człowiek przez nas zwalczany, a nie popierany. Szef BBN jest ciałem obcym w środowisku prawicy. On nie ma nic wspólnego z PiS. Nie ma nic wspólnego z prawicą.

Parę dni temu o ewentualnym starcie Siewiery sceptycznie wypowiedział się Mariusz Błaszczak, były szef MON. — Nie sądzę, by Jacek Siewiera mógł zostać kandydatem w wyborach prezydenckich z poparciem PiS — stwierdził dyplomatycznie.

Błaszczak powiedział bardzo delikatnie i wymieniając nazwisko, a Kaczyński brutalnie, ale tego nazwiska nie wymieniając. Przekaz mieli jednak jeden i ten sam: "nie" dla Siewiery.

Jacek Siewiera jest bowiem w centrali PiS postrzegany jako wróg. Tak — wróg. Nie ma w tym słowie żadnej przesady. Prezes PiS mówił o środowisku Wojskowych Służb Informacyjnych, z których rzekomo miałby się wywodzić szef BBN. W obozie PiS i dla twardszego elektoratu tej partii stygmat "WSI" jest jednym z najgorszych z możliwych. W przypadku tak młodego jak Siewiera (rocznik 1984 r.) człowieka brzmi ten zarzut zaskakująco. Jacek Siewiera jest zbyt młody, aby w ogóle mógł służyć w Wojskowych Służbach Informacyjnych — gdy likwidowano je w 2006 r., miał 22 lata. — Radzę spojrzeć na jego PESEL. On jest młody — mówi człowiek z otoczenia szefa BBN.

Łączenie kogokolwiek z WSI to na prawicy jak użycie wobec niego politycznej broni atomowej.

Wedle naszych informacji ze źródeł z Nowogrodzkiej, bardzo twardy sygnał z PiS — niejasny i niezrozumiały na zwykłych słuchaczy przemówienia prezesa — miał dotrzeć do Siewiery i zostać zrozumiany tak: jesteś obcy PiS-owi, a jak będziesz chciał startować na prezydenta, to z całą mocą będziemy cię zwalczać.

(...)

Sam Jacek Siewiera pytany niedawno o to, czy będzie startował, odparł: — Biorąc pod uwagę ilość roboty, którą mam teraz na tym stanowisku (jako szefa BBN), widzę, jak to zmienia życie człowieka, całej rodziny, jakim jest to ciężarem, nie mam ani takiej chęci ani planu w dniu dzisiejszym.

onet.pl


Czy kryzys uchodźczy mógł się dobrze skończyć? Czy możliwy był scenariusz, w którym migracja stałaby się sukcesem po tym, jak Angela Merkel "otworzyła granice" 4 września 2015 r.? W tamtym czasie pojawiło się sporo głosów prominentnych osób, które zachwycały się pozytywnymi skutkami tej imigracji dla Niemiec.

Już 29 sierpnia "Bild" rozpoczął kampanię "Pomagamy — uchodźcy mile widziani". 9 września ówczesny wicekanclerz Sigmar Gabriel (SPD) pojawił się w Bundestagu z przyciskiem "uchodźcy mile widziani" na klapie. Ówczesny szef Daimlera Dieter Zetsche powiedział, że "w najlepszym przypadku" uchodźcy mogą "stać się podstawą kolejnego niemieckiego cudu gospodarczego — tak jak miliony pracowników-gości w latach 50. i 60. znacząco przyczyniły się do wzrostu gospodarczego Republiki Federalnej Niemiec". A ekonomista Marcel Fratzscher przewidywał, że "wielu uchodźców będzie płacić emerytury wyżu demograficznego".

To wtedy kanclerz oświadczyła w programie "Anne Will" 7 października, miesiąc po "otwarciu granicy", że nie można zapobiec takim przepływom migracyjnym. Niemcy nie mogą zamknąć swoich granic, powiedziała Merkel. Co więcej: "Nie jest w mojej mocy — ani w mocy nikogo w Niemczech — określanie, ile osób tu przyjeżdża". To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Oto szefowa niemieckiego rządu deklarująca, że nie ma kontroli nad granicami kraju.

Ale oświadczenie Merkel było błędne. 14 września istniała gotowa instrukcja dla policji federalnej, aby zawrócić migrantów na granicy z Austrią. Ale kanclerz wahała się, ponieważ nikt nie chciał zagwarantować, że jest to zgodne z prawem.

Do dziś CDU jest oskarżana o wspieranie polityki otwartych granic Merkel w tamtym czasie. Ale to tylko częściowo prawda. Jeszcze przed wystąpieniem kanclerz w programie "Anne Will", 34 lokalnych polityków CDU napisało do Merkel zapalający list, który dziś brzmi niemal proroczo.

W liście stwierdzono, że kraj stoi już przed "poważnymi wyzwaniami" z powodu przybyłych do tej pory uchodźców. "Dotyczy to przede wszystkim naszych systemów zabezpieczenia społecznego i obszaru integracji, ponieważ większość uchodźców prawdopodobnie nie będzie w stanie zintegrować się z niemieckim rynkiem pracy w dającej się przewidzieć przyszłości. Ponadto większość uchodźców pochodzi z krajów, w których dominujące koncepcje społeczne znacznie odbiegają od naszych zachodnich wartości".

Zwolennicy polityki powitalnej Merkel nie chcieli nic o tym wiedzieć. Katrin Göring-Eckardt, ówczesna przewodnicząca grupy parlamentarnej Zielonych w Bundestagu, w swoim bezgranicznym optymizmie sformułowała dwa zdania, które pozostają z nią do dziś: "Teraz nagle dano nam ludzi", powiedziała na synodzie EKD w Bremie w listopadzie. A nieco później na krajowej konferencji Partii Zielonych dodała, że "nasz kraj zmieni się — drastycznie. I powiem wam jedno: nie mogę się tego doczekać!".

Zaledwie miesiąc później te stwierdzenia wydawały się dziwaczne w świetle Sylwestra w Kolonii: wielu uchodźców w Nadrenii zorganizowało "imprezę" przed głównym dworcem kolejowym, co doprowadziło do setek napaści seksualnych, które początkowo zostały zatuszowane przez władze. Kolonia oznaczała koniec euforycznej kultury pt. "Uchodźcy mile widziani".

Również dla Angeli Merkel. W jaskrawym kontraście do swoich wypowiedzi na temat "Anne Will", kanclerz zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby ograniczyć migrację z Syrii. Wynegocjowała z tureckim prezydentem Erdoganem porozumienie UE-Turcja z marca 2016 r., które polegało na tym, że UE płaci miliardy, w zamian za co Turcja zamyka granicę z Syrią i opiekuje się uchodźcami.

Ogrodzenie, które kanclerz odrzuciła w UE, zostało zamiast tego zbudowane między Turcją a Syrią. Nowa polityka Merkel została skrytykowana przez lidera SPD Sigmara Gabriela: "To zwrot o 180 stopni", powiedział, dodając, że kanclerz porzuciła swoją politykę powitalną.

W czerwcu 2016 r. ówczesny przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz (SPD) chciał widzieć tylko pozytywy w przemówieniu na Uniwersytecie w Heidelbergu. "To, co przynoszą nam uchodźcy, jest cenniejsze niż złoto: to niezachwiana wiara w marzenie o Europie" — mówił.

Miesiąc później na tę nieszablonową pochwałę odpowiedziały dwa krwawe akty terroryzmu: W pociągu regionalnym w pobliżu Würzburga nieletni uchodźca z Afganistanu poważnie ranił siekierą pięć osób, a w Ansbach Syryjczyk ubiegający się o azyl zdetonował ładunek wybuchowy i ranił 15 osób.

Niewątpliwie od tego czasu uchodźcy w Niemczech odnieśli wiele sukcesów. Na przykład Ryyan Alshebl, który uciekł z Syrii do Niemiec w 2015 r., nie znał ani słowa po niemiecku, a osiem lat później został wybrany na burmistrza Ostelsheim bezwzględną większością głosów.

Albo Afgańczyk, który przybył do Hesji w wieku 14 lat, nauczył się czytać i pisać, a teraz prowadzi firmę związaną z fotowoltaiką, w której zatrudnia innych uchodźców. Są też uczniowie szkół średnich, kucharze i opiekunowie basenów, pielęgniarki geriatryczne i osoby samozatrudnione, które otworzyły mały sklep lub restaurację. Choć wiele biografii jest niezwykłych, nie są one regułą.

Wielkie nadzieje optymistów z jesieni 2015 r. nie zostały spełnione. Gdyby mieli rację, większość uchodźców zdolnych do zatrudnienia płaciłaby dziś podatki i zapełniała kufry emerytalne — ok. 70 proc. z nich ma mniej niż 30 lat. W najlepszym scenariuszu nie byłoby w Niemczech aż 700 tys. wolnych miejsc pracy, ponieważ braki osobowe wypełniliby uchodźcy.

Zamiast tego sytuacja wygląda następująco:

Spośród syryjskich uchodźców tylko 31 proc. pracuje i płaci składki na ubezpieczenie społeczne, podczas gdy 55 proc. otrzymuje zasiłek obywatelski.

Bezrobocie wśród Afgańczyków w kraju wynosi ok. 60 proc. Do tego dochodzą przeciążone ośrodki opieki dziennej i szkoły, niedobór mieszkań, rosnąca przestępczość, napaści na tle seksualnym i morderstwa popełniane przez osoby, którym odmówiono azylu, a które już dawno powinny opuścić kraj.

onet.pl


Z relacji naszych rozmówców wynika, że Sikorskiego zaskoczyła postawa Zełenskiego, ale nie dał wyprowadzić z równowagi. – Powiedział, że Polska popiera Ukrainę, ale że nie podoba się nam takie podejście do sprawy Wołynia. Mówił, że Unia Europejska jest także sferą wartości wspólnych dla cywilizacji Zachodu. Tłumaczył, że jest zrozumiałe, iż ludzie chcą wiedzieć, gdzie są groby ich przodków i że zmarłym należy się godny pochówek oraz ich uczczenie. Powiedział też Zełenskiemu, że uznawanie tych kwestii za wewnętrzną sprawę Polski jest po prostu jakimś nieporozumieniem. Ukraińcy próbowali później to załagodzić, ale Sikorski się wkurzył.

Doradcy prezydenta Ukrainy wiedzieli, o co poprosi szef polskiego MSZ. Sikorski wyłożył to bowiem dokładnie w obszernym wywiadzie dla "Le Monde", który ukazał się przed wizytą w Ukrainie. "To, co wydarzyło się w 1943 r. podczas niemieckiej okupacji Polski i Ukrainy, to zaplanowana przez ukraiński ruch oporu czystka etniczna prowincji wołyńskiej, która jest obecnie częścią Ukrainy, dokonana poprzez masową masakrę polskiej ludności cywilnej. (…) Były oczywiście akty zemsty polskiego ruchu oporu. Polska ma swoje winy w stosunku do Ukrainy. Ale ta masakra była szczególnie okrutna i pozostaje częścią żywej pamięci. Nasz kraj przezwyciężył swój syndrom kolonialny wobec Ukrainy, ale mamy jedną prośbę: ekshumację ofiar masakry, aby można było zapewnić im chrześcijański pochówek. (…) Zawsze trudno jest, zwłaszcza Ukraińcom i Polakom, którzy tak wiele wycierpieli, przyznać, że ich kraj dopuścił się czynów, z których nie możemy być dumni. Ale wielkie narody potrafią rozpoznać ciemne fragmenty swojej historii" – mówił szef polskiego MSZ.

Niestety strona ukraińska nie była gotowa na żaden kompromis w sprawie Wołynia. – W pewnym momencie zaczęli mówić o jakimś problemie ze zniszczoną tablicą na ukraińskim pomniku w Polsce, ale przecież to są szczegóły. Gdyby była wola polityczna, nie byłoby żadnych problemów z ekshumacjami – mówi nasze źródło.

Chodzi o pomnik-mogiłę w Monasterzu w województwie podkarpackim, niedaleko granicy z Ukrainą. Upamiętnia on śmierć 62 żołnierzy UPA, którzy polegli w 1945 r. w walkach z NKWD. W 2015 "nieznani sprawcy" zniszczyli tablicę z nazwiskami zabitych Ukraińców, zaś ukraińskie krzyże zostały pomalowane na kolor biało-czerwony i ozdobione symbolem Polski Walczącej.

Po kilku latach sporów i dyskusji monument odnowiono, ale bez listy poległych. Polski IPN miał ponoć wątpliwości, czy w tym miejscu pochowane są osoby, których nazwiska widniały na zniszczonej tablicy. Strona polska mogła to wyjaśnić, ale była akurat pandemia, a potem sprawa przestała być priorytetowa. Podczas swej pierwszej wizyty w Polsce latem 2019 r. Zełenski obiecał, że zgoda na ekshumacje zostanie wydana, ale koniec końców wszystko rozbiło się o kwestię tablicy z nazwiskami na monumencie w Monasterzu. W 2021 r. ówczesny wiceminister spraw zagranicznych Wasyl Bodnar wyraził nadzieję, że "w najbliższej przyszłości na nagrobku zostanie przywrócona pełna lista ofiar". Przyznał też wprost, że to "pozwoli posunąć naprzód rozwiązywanie innych kwestii, w tym wydawanie zezwoleń na poszukiwania i ekshumacje" w Ukrainie. Od 2016 r. ukraińskie władze wstrzymały wydawanie zezwoleń na ekshumacje wołyńskie. Kilka dni temu szef ukraińskiego IPN Anton Drobowycz potwierdził, że w tej kwestii nic się nie zmieni.

Wołyń nie był jedynym punktem zapalnym. Zełenski miał zarzucić Sikorskiemu, iż strona polska niedostatecznie wspiera Ukrainę w rozmowach akcesyjnych z UE. Ukraińcy chcieliby skończyć negocjacje jak najszybciej, najlepiej do końca 2025 r. W UE tworzy się jednak konsensus, że nastąpi to najwcześniej po 2030 r. Zdaniem naszego źródła Sikorski nie pozostawił w tej kwestii żadnych złudzeń. – Powiedział Zełenskiemu, ile czasu zajęło nam wchodzenie do Unii i zasugerował mu, by strona ukraińska zapoznała się z tym, jak wyglądały negocjacje UE z Polską. Zwrócił uwagę na fakt, że czasem nie są to żadne negocjacje, tylko przyjmowanie pewnych ogólnie przyjętych zasad i prawa europejskiego.

Zełenski ściął się też z Sikorskim w sprawie dostaw uzbrojenia – w szczególności samolotów myśliwskich MiG-29. Ukraiński przywódca miał powiedzieć, że strona polska nie chce przekazać ich Ukrainie, czemu Sikorski zaprzeczył. Nasz rozmówca z kręgów polskiej dyplomacji: – W oficjalnej części konferencji minister powiedział wyraźnie, że Polska przekaże MiG-i Ukrainie tak szybko, jak będzie w stanie zabezpieczyć polskie niebo, bo musimy bronić swojego terytorium i naszych obywateli.

Z naszych informacji wynika, że Sikorski był zirytowany próbami pouczania go przez Zełenskiego, z kolei prezydent Ukrainy zdumiony asertywnością polskiego ministra. Atmosfera spotkania była bardzo napięta, ale nikt nie podnosił głosu. – Było dyplomatycznie, ale lodowato, szczególnie na końcu spotkania. Usłyszawszy tę całą listę ukraińskich wymagań wobec Polski, Sikorski odparł, że strona polska też ma swoje oczekiwania i ma nadzieję, iż Ukraina je spełni. To było spotkanie realisty z kimś, który usiłuje coś przeforsować na siłę – mówi nasz rozmówca.

Jarosław Hrycak, ukraiński historyk ze Lwowa, który od lat czynnie zabiega o pojednanie polsko-ukrainskie, rozmawiał z ministrem Sikorskim w kuluarach konferencji w Kijowe już po spotkaniu z Zełenskim. – Widziałem, że jest zdenerwowany i zirytowany. Było mu w ogóle ciężko na ten temat rozmawiać. Mówił, że nie chodzi o wewnętrzną sprawę Polski albo o interesy jakieś jednej partii, bo w kwestii Wołynia w Polsce panuje szeroki konsensus polityczny – relacjonuje mi Hrycak.

Historyk przyznaje, że z zachowania ministra wywnioskował, że rozmowa nie była miła i że nie było szans na dogadanie się w sprawie Wołynia. – Powiedziałem panu Sikorskiemu, że eskalowanie tego nie jest ani w interesie Polski, ani Ukrainy i że z tym trzeba coś jak najszybciej zrobić – mówi Hrycak.

Historyk uważa, że w czasie spotkania doszło do zderzenia dwóch wielkich "ego". Przyznaje jednak, że sprawa ma drugie, polityczne dno. – Zełenski ma poważne problemy osobiste, bo jest wyczerpany fizycznie i emocjonalnie, a także polityczne, a jego prezydentura jest w kryzysie. Społeczeństwo ukraińskie jest zmęczone wojną, zaś oprócz operacji kurskiej armia ukraińska nie odniosła ostatnio żadnych sukcesów. Ludzie zadają sobie pytanie, czy Zełenski jest w stanie dalej prowadzić kraj? Jego notowania spadają, społeczeństwo jest wobec niego coraz bardziej krytyczne. Ludzie widzą, że głównym kryterium rządowych nominacji nie są kompetencje, ale lojalność wobec prezydenta. Ukraińcy rozglądają się za nowym liderem, a zbadań opinii publicznej wygląda na to, że mógłby nim być były naczelny dowódca ukraińskich sił zbrojnych Wałerij Załużny, odsunięty zresztą od tej funkcji przez prezydenta – tłumaczy Hrycak.

Zdaniem Hrycaka, Zełenski nie zdaje sobie sprawy z faktu, że blokując ekshumacje, idzie na "historyczną wojnę" z Polską. – Brakuje mu rozeznania sytuacji wewnętrznej w Polsce, nie ma wyczucia kwestii polsko-ukraińskich. Pochodzi z Krzywego Rogu, z rosyjskojęzycznej części Ukrainy, więc jego wiedza o historii całej Ukrainy jest znikoma – mówi.

Historyk ze Lwowa uważa, że strona ukraińska nie jest gotowa na zmianę stanowiska w sprawie Wołynia. – Mogę powtórzyć to, co mówiłem w "Newsweeku" rok temu: o historię będziemy kłócić się jeszcze bardzo długo. Teoretycznie wojna powinna przyspieszyć proces dogadania się, ale nikt na górze nie ma odwagi powiedzieć, że odpowiedzialność za Wołyń leży po naszej stronie. Istnieje przekonanie, że gdybyśmy to zrobili, potwierdzilibyśmy putinowską propagandę na temat Ukrainy. Żeby doszło do przełomu, musi być wola polityczna, a takiej woli nie ma, bo prezydent i jego otoczenie nie rozumie, jak bardzo ważna jest to kwestia. Nie rozumie, bo brak mu wiedzy i koło się zamyka."

To, że największym problemem jest nieprzejednane stanowisko Zełenskiego, potwierdza w rozmowie z "Newsweekiem" Łukasz Adamski, historyk, publicysta i wicedyrektor Centrum Mieroszewskiego, instytucji działającej na rzecz dialogu z narodami Europy Wschodniej, w szczególności z Ukrainą. – Istnieje sporo przesłanek, które skłaniają do wniosku, że to nie jacyś tam urzędnicy, ale sam prezydent Zełenski jest niechętny odblokowaniu ekshumacji. W Ukrainie mamy dyktaturę wojenną. Nie krytykuję tego, bo sytuacja jest, jaka jest. Ale gdy mamy do czynienia z dyktaturą, wzrasta radykalnie ryzyko podejmowania złych decyzji przez przemęczonego Zełenskiego. Obawiam się, że nic w tej kwestii się nie ruszy do przodu, dopóki nie zostanie rozwiązany problem pomniku w Monasterzu. Niestety strona ukraińska bagatelizuje fakt, że cały ten spór prowadzi to do zmniejszenia poparcia polskiego społeczeństwa dla pomocy Ukrainie".

Adamski tłumaczy, że Ukraina, która prowadzi wojnę i myśli tylko o tym, żeby przeżyć, a jej ludność żyje pod rosyjskim bombami, ma inną hierarchię priorytetów niż Polska, kraj względnie zamożny, któremu wojna w tym momencie bezpośrednio nie zagraża, a być może w ogóle nie zagrozi. – W relacjach polsko-ukraińskim mamy do czynienia z emocjonalną spiralą, czasami porównuję ją z samolotowym korkociągiem. Wpadamy właśnie w ten korkociąg i trzeba wzajemne relacje wyprowadzić z tego niebezpiecznego lotu w dół – apeluje.

Przyczyną problemów są nie tylko złe emocje, lecz także bardzo duży poziom niezrozumienia. Adamski: – We wzajemnych relacjach mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Otóż polskie elity są nastawione z reguły bardzo proukraińsko, czego nie można powiedzieć o reszcie społeczeństwa. W związku z tym to elity starają się przekonywać ludność do polityki proukraińskiej, ale żeby to robić, muszą mieć jakieś argumenty. Na Ukrainie jest na odwrót – społeczeństwo jest wciąż jeszcze przyjaźnie nastawione do Polski, zaś na pewnego rodzaju kompleks polski cierpią elity. W związku z tym stronie ukraińskiej łatwiej jest przyjmować przyjacielskie porady czy nawet polecenia z Waszyngtonu albo Berlina niż Warszawy. Tego nie da się wytłumaczyć wojną i wynikającą z tego inną hierarchią priorytetów. Co gorsze ukraińskie elity uważają, że nie ma się co specjalnie się troszczyć o relacje z Polską, bo i tak Polacy będą wspierać Ukrainę w wojnie z Rosją.

Wiceszef Centrum Mieroszewskiego przyznaje, że porozumienie utrudnia fakt, że ukraiński rząd ma bardzo słabe rozeznanie w kwestii polskiej polityki wewnętrznej. – Stąd biorą się te ukraińskie komentarze, że minister Sikorski zajął się Wołyniem, bo prowadzi kampanię prezydencką. Albo nieustannie pojawiające się próby wytłumaczenia postawy rządu RP w kwestii ekshumacji ofiar rzezi wołyńskiej względami polskiej polityki wewnętrznej. Owszem te czynniki są ważne, ale na pewno nie dominujące – mówi Adamski.

Zdaniem eksperta szczególnie niepokojące jest to, że w zamian za odblokowanie poszukiwań ofiar czy ich ekshumacji, strona ukraińska chciałaby coś uzyskać w innych dziedzinach. – Wynika to z fundamentalnej niezdolność do zrozumienia, jakimi kategoriami myślą polscy politycy. W Polsce panuje zgoda co do tego, że nie frymarczy się kośćmi. Jeśli strona polska odbiera stanowisko Kijowa jako ofertę handlu w znaczeniu: "wy nam czołgi i MiG-i, a my wam odblokujemy ekshumacje", to nawet bardzo przychylny przecież Ukrainie minister Sikorski zaczyna się irytować – tłumaczy Adamski.

– Rosyjska inwazja na Ukrainę nas zbliżyła, ale nie nauczyliśmy się zbyt wiele o sobie nawzajem – pytam? – Mamy do czynienia z bardzo dużym pokładem niedobrych emocji po obu stronach. Ta sytuacja jest niebezpieczna, głównie dla strony ukraińskiej. W interesie Kijowa leży dogadanie się z krajem, który jest bezpośrednim zapleczem dla Ukrainy w czasie wojny, takim hubem i w dodatku pozostaje jednym z największych i najsilniejszych krajów Unii Europejskiej. Polska nie nalega bowiem, przynajmniej w tym momencie, na korektę ukraińskiej polityki pamięci, na zaprzestanie kultu Romana Szuchewycza czy Stepana Bandery. Chodzi o możliwość rozpoczęcia ekshumacji ofiar Wołynia. W rozmowach z Ukraińcami używam często argumentu, że od czasów Sofoklesa i jego "Antygony" wśród cywilizowanych narodów panuje konsensus, że zmarłych należy pochować i nie mogą być przedmiotem frymarczenia – mówi ekspert.

Moi rozmówcy mówią, że faktycznym powodem ukraińskiej blokady jest panujące wśród ukraińskich elit przekonanie, że wybudowanie polskich cmentarzy na Wołyniu podważy obowiązującą w Ukrainie ideologię i politykę historyczną, zgodnie z którą członkowie UPA jako obrońcy Ukrainy przed Sowietami są tylko i wyłącznie bohaterami i że nie dopuszczali się zbrodni przeciw ludności cywilnej.

W wywiadzie dla ukraińskiego portalu "Europejska Prawda" – który ukazał się już po spotkaniu z Zełenskim – minister Sikorski ponowił apel do władz ukraińskich: "Nie chcemy robić z tego polityki. Ale dla Polski jest to ostra kwestia polityczna, ponieważ ci [zamordowani w czasie rzezi Wołyńskiej – red.] Polacy mają potomków. Cała ludność tych terenów została deportowana na terytorium współczesnej Polski. Ci ludzie mają krewnych, którzy głosują w wyborach. Dlatego jest to kwestia polityczna. Ofiary tej rzezi muszą zostać pochowane po chrześcijańsku. Tylko o to prosimy.

W rozmowie zasugerował, że odblokowanie ekshumacji leży w interesie Kijowa "(...) będziecie potrzebować przyjaciół. Potrzebujecie ich teraz. I będziecie ich potrzebować w procesie przystępowania do UE. A my prosimy o uszanowanie naszych zmarłych. Nie sądzę, byśmy prosili o zbyt wiele".

onet.pl/Newsweek


Atak Trzeciej Rzeszy na ZSRR na trzy lata skutecznie wygnał radzieckich komunistów z Polski. Kiedy sytuacja na froncie zaczęła jednak sprzyjać Stalinowi, żądni łupów czerwonoarmiści wrócili — tym razem rabując i plądrując ze zdwojoną siłą. W Polsce rabunek mienia przez rosyjskich żołnierzy miał miejsce już w drugiej połowie 1944 r., gdy Armia Czerwona zajęła wschodnie tereny, ale na wielką skalę ruszył, gdy przekroczyła linię Wisły. Wtedy Sowieci przystąpili do systemowego i zaplanowanego demontażu polskiej gospodarki.

O ile wcześniejsze rabunki i szabrownictwo żołnierzy pozostawały nieuregulowane, pod koniec 1944 roku Ludowy Komisariat Obrony wprowadził specjalne przepisy, które z szabrownictwa uczyniły element rozwiązania systemowego.

W myśl obowiązujących przepisów szeregowemu żołnierzowi, który mógł się pochwalić nieposzlakowaną opinią przysługiwała jedna paczka w miesiącu o wadze 5 kg, którą mógł wysłać do ojczyzny. Znajdowały się tam „trofea” zdobyte na „wyzwolonych” terenach. Waga takiej paczki uzależniona była od stopnia. Oficerowie mogli wysłać paczkę dwa razy cięższą, a wobec generałów i oficerów żadnych limitów nie stosowano. Bywało tak, że starsi oficerowie wysyłali do domów całe wagony zdobyczy. Do ZSRR wywożono tony ubrań, kosztowności, zastaw stołowych i narzędzi. Kradziono nawet deski sedesowe.

O skali szabrownictwa najlepiej świadczy przykład Kurska, który przytacza Catherine Merridale w książce „Wojna Iwana. Armia Czerwona 1939–1945”. Otóż w styczniu 1945 r. do tego miasta nadano niespełna 300 paczek od żołnierzy, którzy „wyzwalali” Europę Wschodnią. W maju ich liczba przekroczyła już 87 tysięcy! W pobliżu lokalnego dworca wybudowano nawet magazyn mający chronić łupy przed pogodą oraz schronisko dla brygad rozładowujących wagony i dostarczających paczki do odbiorców. A Kursk był tylko jednym z wielu takich miast.

Znacznie groźniejszy dla polskiej gospodarki był demontaż strategicznych fabryk. I to dosłownie, bo wiele z nich pocięto na kawałki, zapakowano na wagony i wywieziono w głąb Związku Radzieckiego. Taki los spotkał m.in. fabrykę paliw syntetycznych w Blachowni Śląskiej, potężny kompleks liczący 200 hal produkcyjnych, który według zamierzeń miał produkować docelowo 900 tys. ton paliwa lotniczego rocznie. Rosjanom rozebranie fabryki zajęło cztery miesiące. Prace trwały tam do września 1945 r. i zaangażowano w nie prawie 8 tys. robotników. Aby przewieźć całe wyposażenie zakładu, potrzeba było 10 tys. wagonów.

Z zakładów paliw syntetycznych w Zdzieszowicach wywieziono z kolei 1714 wagonów urządzeń takich jak tokarki, obrabiarki i całe instalacje technologiczne. Na jeszcze większą skalę przebiegał demontaż fabryki w Policach. Do 1 listopada 1946 r. wywieziono stamtąd blisko 14 tys. wagonów różnorakich urządzeń. Na wschód pojechały zdemontowane śląskie elektrownie z Miechowic, Zabrza, Zdzieszowic, Mikulczyc i Chełmska Śląskiego oraz huty, z Gliwic, Katowic, Świętochłowic, Bobrku oraz Łabęd.

Grabieży podlegały praktycznie wszystkie rzeczy posiadające jakąkolwiek wartość materialną. Mianem „zdobyczy wojennych” określano: „zakłady, majątki ziemskie, dwory, magazyny, spichlerze, sklepy z wszelkim asortymentem, maszyny rolnicze, artykuły spożywcze, paliwo, paszę, bydło, porzucony sprzęt gospodarstwa domowego i inne przedmioty, które nasze [radzieckie — przyp. red.] wojska zdobyły w miastach, wsiach i centrach przemysłowych znajdujących się na terytorium nieprzyjaciela” czytamy w dokumencie podpisanym przez generała pułkownika Nikołaja Bułganina.

Komuniści przejmowali zatem warsztaty, tartaki, cukrownie, a także domy i mieszkania. Rozgrabiono przedsiębiorstwa przemysłowe w Sosnowcu, Dąbrowie Górniczej, Częstochowie, Zgodzie, Chorzowie, Siemianowicach, Poznaniu, Bydgoszczy, Grudziądzu, Toruniu, Inowrocławiu, Włocławku, Chojnicach, Łodzi, Dziedzicach, Oświęcimiu i Chorzowie. Kiedy w Toruniu na 46 wagonów załadowano wyposażenie miejscowych młynów w mieście zabrakło chleba. Na Odrze Sowieci skonfiskowali 98 proc. floty rzecznej, a w miastach portowych w posiadanie „sojuszników” przeszło 70 proc. majątku stoczniowego. Armia Czerwona plądrowała szpitale, biblioteki oraz muzea — wylicza Dariusz Kaliński w książce „Czerwona zaraza. Jak naprawdę wyglądało wyzwolenie Polski?”*.

Na końcu Rosjanie zdemontowali i ukradli 5 tys. kilometrów torów kolejowych, którymi wcześniej wywozili zagrabione towary do kraju. To jedna czwarta sieci kolejowej Polski po wojnie.

Oficjalne dane radzieckie Centralnego Urzędu Statystycznego mówiły o 1119 przedsiębiorstwach zdemontowanych na terenie dzisiejszej Polski. Skala rzeczywistego rabunku była znacznie większa. Tylko do 1948 r. za wschodnią granicę wyjechało nie mniej niż 283 tys. wagonów z zagrabionymi z Polski dobrami.

W 1946 r. wartość konfiskat i szkód na terenach przedwojennych wyrządzonych przez wojska sowieckie została wyliczona przez komunistyczne władze Polski na 375 mln dol. i były to wyłącznie straty poniesione na terenie Polski Centralnej i utraconych ziem wschodnich. Do tego należy doliczyć straty w infrastrukturze, zabudowie mieszkalnej oraz nieuregulowane koszty związane z funkcjonowaniem sowieckich garnizonów w Polsce.

Jak wylicza w swojej pracy Dariusz Kaliński, gdyby to wszystko zsumować wartość strat mogłaby dziś sięgnąć 54 miliardów dolarów. I jest to szacunek wyjątkowo ostrożny!

onet.pl/Forbes