niedziela, 5 lipca 2020
A czy to nie było tak, że dość szybko zamieniliśmy ZSRR na USA? Kiedy trwała wojna irańsko-iracka, reprezentowaliśmy interesy Waszyngtonu w Bagdadzie.
Właśnie tak i to jest początek tej historii. Na przełomie 1989 r. i 1990 o czym szerzej piszę w mojej ostatniej książce o pierwszych rządach solidarnościowych nastąpiła szybka reorientacja. Symbolizowało ją kilka wydarzeń. Pierwszą była sprawa którą pan wymienił, czyli iracka. Nie chodziło jednak głównie o to, że nasi dyplomaci reprezentowali interesy USA w Iraku, ale o tzw. operację Samum. Polegała ona na wywiezieniu przez oficerów wywiadu UOP kilku agentów CIA z ogarniętego wojną Iraku. Równolegle trwała druga operacja, o kryptonimie "Most", czyli przerzucania Żydów z ZSRR do Izraela. Obie operacje będące dziełem służb specjalnych okazały się fundamentem pod późniejszą, coraz bliższą współpracę polsko-amerykańską.
A jak to wyglądało na niwie dyplomatycznej?
Jeszcze w 1990 r. wysyłano pokaźną grupę ludzi z różnych sfer aparatu państwowego na szkolenia do Stanów Zjednoczonych. To dotyczyło ludzi z dyplomacji, służb specjalnych, sektora gospodarczego, wreszcie z wojska. I tu się zaczynają obszary bardzo wrażliwe, o których nikt szerzej opowiadać nie będzie. To są sprawy wciąż objęte tajemnicą, ale jak się weźmie prasę zachodnioeuropejską to już na początku lat 90. można tam było przeczytać, że Polska staje się "koniem trojańskim" USA w Europie.
A na czym konkretnie ta nasza rola polegała?
Jak się prześledzi ostatnich 30 lat to są one przetkane zaskakującymi czasem wydarzeniami. Podam dwa przykłady. Ten mniej znany pochodzi z 1996 r., kiedy po aferze Olina i dymisji premiera Oleksego zaczął się konflikt w koalicji SLD-PSL o stanowisko szefa rządu i obsadę ministerstw. Cimoszewicz, który miał zostać premierem - jak sam relacjonuje – postanowił przeciąć ten konflikt grożąc, że jeśli nie dojdzie do porozumienia w sprawie składu rządu, to on zrezygnuje, bo nie będzie świecić oczami przed przybywającym wkrótce do Polski asystentem amerykańskiego sekretarza stanu Richardem Holbrookem. Ten ostatni miał przyjechać, aby zobaczyć co się dzieje w kraju, w którym oskarżono urzędującego premiera o to, że jest rosyjskim agentem. Groźba podziałała jak przysłowiowy kubeł zimnej wody, błyskawicznie kończąc koalicyjne spory. Skończyło się tak, że prezydent Aleksander Kwaśniewski o dwie godziny przesunął swoje spotkanie z Amerykaninem pospiesznie zaprzysiągł ministrów Cimoszewicza.
Co nam ta historia mówi?
Że oto niskiej rangi amerykański urzędnik przyjeżdża do Polski, a rządzący tak się obawiają jego opinii, że natychmiast kończą spory na temat składu rządu. To jest przykład na to, co zaczęło się już za Mazowieckiego, czyli wpatrzenia w Waszyngton. Wszystkie kolejne ekipy, czy to postsolidarnościowe czy postkomunistyczne były bardzo mocno przywiązane do tego co powiedzą Amerykanie.
Daliśmy się spostkolonizować.
Ktoś powie, że to myślenie wasalne, ale my po prostu chcieliśmy się bardzo znaleźć w klubie zachodnim. To się pojawiło po raz pierwszy przy wyborze planu Balcerowicza, który podlegał ścisłym uzgodnieniom ze wskazanym przez Amerykanów Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Później zresztą, gdy Mazowiecki podał się do dymisji, Amerykanie chcieli zrobić Balcerowicza premierem. I zrobiliby, gdyby nie to, że on sam nie chciał. Wolał być dalej wicepremierem i ministrem finansów w kolejnym rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Każdy kolejny polski rząd traktował Amerykanów jako najważniejszego strategicznego sojusznika, którego trzeba słuchać i broń boże nie wolno mu odmawiać.
Wspomniał pan o dwóch przykładach owej specyficznej presji. Pierwszym była wizyta Holbrooke'a 24 lata temu. A drugi?
Tajne więzienie CIA na terytorium Polski, w Starych Kiejkutach, utworzone w czasach rządów Leszka Millera. Zostaliśmy wtedy sprowadzeni do roli republiki bananowej. Amerykanie nie chcieli mieć tych więźniów na własnym terytorium, by nie musieć przestrzegać praw człowieka na podstawie amerykańskiego prawa, więc wybrali sobie takie kraje takie jak Polska, Litwa czy Rumunia, które bardzo o względy Waszyngtonu zabiegały. No i niestety wystąpiliśmy w roli hotelu na godziny, tylko nie dla prostytutek, ale dla terrorystów i ich oprawców. Warto zauważyć, że nastąpiło to już w czasie, gdy byliśmy w NATO, nie musieliśmy już zatem aż tak mocno zabiegać o poparcie USA. Jednak Miller i Kwaśniewski byli zdania, że tylko USA są w stanie realnie zapewnić Polsce bezpieczeństwo, co zaowocowało też dość znaczącym udziałem polskich żołnierzy w koalicji antyirackiej, która – tylko przypomnę – nie była dziełem NATO.
dziennik.pl
Ostatnio wiele zaawansowanych technologicznie, chińskich firm przeniosło siedziby na teren ASEAN, gdzie produkty są wytwarzane taniej, a potem eksportowane do Chin, pakowane i wysyłane w świat z naklejką „Made in China”. To napędza import z krajów stowarzyszenia i umacnia powiązania między gospodarkami.
Handel między Chinami a ASEAN rośnie także dzięki nowym strategiom Pekinu polegającym na intensyfikacji dostaw z regionu. Pekin uruchomił specjalne strefy (w okolicach Wietnamu, Myanmaru czy Laosu) kuszące firmy z ASEAN wieloma ulgami, w tym podatkowymi, zachęcając je do zwiększenia współpracy z Chinami. W ostatnich miesiącach, poza intensyfikacją handlu z Singapurem, obserwuje się szczególnie wysokie wzrosty obrotów z Wietnamem i Indonezją. Import z Wietnamu wzrósł rekordowo o prawie 1 w pierwszym kwartale, a z Indonezji o 13 proc. rok do roku.
Generalnie – ostatnio Azja Południowo-Wschodnia stała się przyczółkiem dla wielu międzynarodowych korporacji, np. dla Samsunga, chcących uniknąć narastających kosztów związanych z wojną handlową między Chinami a USA. Sporo międzynarodowych przedsiębiorstw przeniosło swoje fabryki do m.in. Malezji, Wietnamu czy Tajlandii. Zakłady te nastawione są głównie na zaspokajanie popytu w Chinach. Wiele z nich wciąż potrzebuje surowców, sprzętu, wiedzy i technologii z Państwa Środka, dużo jest również zależnych od tamtejszego konsumenta, a to wszystko sprzyja wzrostowi wymiany handlowej na linii Chiny-ASEAN.
Zwrócenie się Chin w stronę ASEAN jest oczywiste, jeśli weźmie się pod uwagę negocjowane „Regionalne, kompleksowe partnerstwo gospodarcze” (ang. Regional Comprehensive Economic Partnership; RCEP), które ma zostać formalnie podpisane w 2020 r. Właśnie zakończyła się 30. runda negocjacji. RCEP połączy umową wolnego handlu ASEAN, Chiny, Japonię, Koreę Południową, Australię i Nową Zelandię. Będzie to największe porozumienie o wolnym handlu na świecie. Obejmie około połowę całej ludzkości. Kraje RCEP odpowiadają za 33% globalnego PKB, ich obroty handlowe szacowane na około 10 bln dol. i realizują 25% globalnych przepływów kapitałowych. Oddziaływanie RCEP na gospodarkę światową byłoby jeszcze większe, gdyby w ostatniej chwili nie wycofały się Indie.
obserwatorfinansowy.pl
Na początku pierwszego rozdziału autor cytuje następujący żart. ”Idąc drogą spotkałem starszego pana rozsypującego jakiś proszek w przerwach mniej więcej co 15 metrów. Zapytałem go, co robi. Odpowiedział: to proszek na słonie. Nie znoszą go, a więc trzymają się z daleka. Ale tu nie ma słoni! No właśnie – odpowiedział. Ten proszek jest bardzo skuteczny.”
Ta anegdotka ma także zilustrować problem mrocznych danych (czyli w tym wypadku danych, których nie mamy). Autor podaje przykład sytuacji ze szczepionkami. Zdarza się, że rodzice argumentują, że szczepionka, którą ma dostać ich dziecko jest niepotrzebna, ponieważ – jak wynika z danych – dana choroba prawie nie występuje w kraju (na przykład odra w USA, na którą w całym kraju w 1999 r. zachorowało 99 osób). Szczepienie na chorobę, której nie ma?
obserwatorfinansowy.pl
Jak się okazuje, ludzie posiadają pewne unikatowe atuty w stosunku do „robotów w białych kołnierzykach” w takich obszarach, jak wydawanie sądów, empatia, intuicja, kreatywność, etyka, ciekawość oraz zdolność do rozumienia złożonych interakcji między zespołami ludzi. Psycholodzy określają te zdolności mianem „poznania społecznego”. Posiadamy je z bardzo konkretnych, bardzo głęboko zakorzenionych przyczyn. W książce „The Cultural Origin of Human Cognition” (Kulturowe źródła ludzkiego poznania) Michael Tomasello twierdzi, że poznanie społeczne pozwoliło ludziom żyć w dużych grupach, gdzie przetrwanie zależało od zdolności poszczególnych osób do współpracy w ramach złożonej sieci relacji obejmujących zaufanie, pokrewieństwo oraz dominację. Te zdolności są głęboko zakorzenione w ludzkim mózgu.
Technologie uczenia maszynowego mają problemy z poznaniem społecznym, (..). Po pierwsze nawet dzisiejsze komputery nie mają wystarczających mocy obliczeniowych, jeśli weźmiemy pod uwagę kombinatoryczne aspekty interakcji społecznych. Po drugie nie posiadamy odpowiednich danych, aby dobrze wytrenować „roboty w białych kołnierzykach”. Po trzecie technologie uczenia maszynowego są płytką imitacją biologii ludzkiego procesu uczenia się. Może się więc okazać, że aby maszyny mogły z nami rywalizować w zakresie typowo ludzkich umiejętności konieczne będzie zupełnie nowe podejście do nauk informatycznych (...).
(...)
Eksperymenty psychologiczne wskazują, że kiedy ludzie komunikują się ze sobą twarzą w twarz, przebywając w tym samym pomieszczeniu, mniej niż 30 proc. wymienianych informacji wynika z wypowiadanych słów – niektórzy badacze zajmujący się komunikacją wskazują nawet, że w takich warunkach komunikacja werbalna odpowiadać może za zaledwie 7 proc. przekazywanych informacji. Za całą resztę odpowiada komunikacja niewerbalna. Jednym ze skutków jest to, że budowanie zaufania jest znacznie łatwiejsze przy komunikacji twarzą w twarz, ponieważ łatwiej jest kłamać przy pomocy słów niż kłamać twarzą w twarz. Właśnie dlatego bardziej ufamy ludziom, gdy mówią nam coś prosto w twarz.
Prawie dziesięć lat temu Alan Blinder sklasyfikował miejsca pracy według ich podatności na przeniesienia za granicę (offshore-ability) i stwierdził, że około 40 proc. prac może być wykonywana zdalnie. Sektory, w których dałoby się przenieść za granicę – tj. mogłyby być wykonywane przez telemigrantów – mniej niż 20 proc. miejsc pracy stanowiły głównie zajęcia, w przypadku których konieczna jest fizyczna obecność pracownika na miejscu: stanowiska w hotelach i restauracjach, transporcie i magazynowaniu, budownictwie, branżach rekreacyjnych, edukacji, a także opiece zdrowotnej i społecznej. Najbardziej podatne na konkurencję ze strony telemigrantów natomiast były sektor usług profesjonalnych, sektor naukowy i techniczny, a także sektor finansowy oraz przemysł i media. W ostatnim okresie Dingel i Neiman (2020) stwierdzili, że 37 proc. miejsc pracy w Stanach Zjednoczonych pozwala na pracę zdalną.
Miejsca pracy w sektorze usług oraz stanowiska specjalistyczne były do tej pory w większości chronione przed skutkami globalizacji (czyli „zdalnej inteligencji”) oraz skutkami rozwoju „robotów w białych kołnierzykach” (czyli sztucznej inteligencji), ponieważ ważne były interakcje twarzą w twarz, a komputery nie umiały myśleć tak jak ludzie. To się stopniowo zmienia wraz z postępem technologii cyfrowych.
obserwatorfinansowy.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)