środa, 4 sierpnia 2021


W niedzielę 20 czerwca ok. 21 czasu polskiego kurs Bitcoina rozpoczął ostre pikowanie. Wystarczyło kilkanaście godzin, by najpopularniejsza kryptowaluta straciła na wartości ok. 11%. W przeliczeniu na złotówki, w poniedziałek po południu płaciło się za Bitcoina mniej o ok. 16 tysięcy złotych w porównaniu do ceny z niedzieli. Sytuację tę powiązano z działaniami władz chińskiej prowincji Syczuan, które nakazały zaprzestanie produkcji Bitcoina.

Położona na południowym zachodzie Chin prowincja Syczuan znana jest jako zagłębie kopania kryptowalut. Jest to możliwe m.in. dzięki rozbudowanej energetyce wodnej. Jednakże najnowsza polityka chińskiego rządu przyniosła kres tej działalności. Pekin zamierza bowiem rozprawić się z kryptowalutami – widzi w nich zagrożenie dla stabilności finansowej państwa. Działania lokalnych władz w Syczuanie były narzędziem realizacji tejże strategii.

Decyzja syczuańskiego rządu nakazała zamknięcie wszystkich działających w prowincji farm Bitcoina dokładnie o północy 20 czerwca. Wywołało to spadek zapotrzebowania na moc w lokalnej sieci o ok. 8 GW. To równowartość dwóch elektrowni Turów pracujących pełną parą lub ekwiwalent całego polskiego projektu jądrowego.

Sytuacja ta wywołała – kolejną w historii kryptowalut – lawinę pytań o klimatyczny aspekt kopania tych środków. Temat ten został szeroko poruszony w tekście red. Daniela Czyżewskiego, który zauważył, że spodziewana energochłonność Bitcoina w 2021 roku wynosi 91 TWh. To mniej więcej dwukrotnie mniej energii elektrycznej niż w 2020 roku skonsumowała cała Polska. „Gdyby Bitcoin był państwem, zajmowałby 35. miejsce na świecie pod kątem zużycia energii” – pisał Czyżewski.

Co ważne, problem rośnie wraz ze wzrostem wartości Bitcoina. „Zdecentralizowana sieć Bitcoina polega na zwiększającej się liczbie komputerów do niej podłączonych. Bitcoin jest zatem tak naprawdę zaprojektowany, aby zachęcać do zwiększonego wysiłku obliczeniowego. Im więcej komputerów konkuruje o utrzymanie łańcucha blokowego, tym jest on bezpieczniejszy, ponieważ każdy, kto chce spróbować osłabić walutę, musi kontrolować i obsługiwać co najmniej taką moc obliczeniową, jak reszta górników razem wzięta. Gdy Bitcoin staje się bardziej wartościowy, wysiłek obliczeniowy poświęcony na jego utworzenie i utrzymanie - a tym samym zużyta energia - nieuchronnie wzrasta” – zaznaczano w kwietniu br. na Energetyka24.

Obecnie szacuje się, że kopalnie wykonują 160 trylionów obliczeń na sekundę - czyli 160 000 000 000 000 000 000. Większość energii potrzebnej na ten cel pochodzi z paliw kopalnych. Patrząc z tej perspektywy, działania chińskich władz można uznać nawet za korzystne dla klimatu.

energetyka24.com

Od końca sierpnia 2020 r. Mińsk konsekwentnie budował obraz Ukrainy jako państwa nieprzyjaznego, w pełni uzależnionego od mocodawców z USA, którzy w Kijowie umieścili jedno z centrów koordynujących działania przeciw Łukaszence. Oskarżono ją również o organizację przerzutu broni na Białoruś i wspieranie organizacji terrorystycznych.

Zaostrzająca się antyłukaszenkowska retoryka Kijowa doprowadziła do zamrożenia stosunków politycznych, choć Mińsk nie zrezygnował z wysyłania sygnałów o gotowości do dialogu. 5 czerwca premier Raman Hałouczenka stwierdził, że Białoruś jest za wznowieniem rozmów dwustronnych, jednak zależy to od postawy władz Ukrainy.

Znacznie bardziej wojownicze od oficjalnego stanowiska Mińska są komunikaty białoruskich mediów państwowych oraz opinie związanych z tamtejszą władzą politologów. Oprócz konsekwentnego dyskredytowania Kijowa – jako realizującego obce cele polityczne w regionie – zawierają one też pogróżki, że Białoruś może wesprzeć prorosyjskie środowiska na Ukrainie, m.in. godząc się na działalność mediów o takim profilu, objętych przez Kijów wewnętrznymi sankcjami. Narracja białoruskiego aparatu propagandowego jest zbliżona do przekazu większości mediów rosyjskich, przedstawiających Ukrainę jako państwo agresywne i sprzyjające odrodzeniu „banderyzmu”. Ta zbieżność treści świadczy o wspieraniu antyukraińskiej polityki Kremla.

(...)

Po sierpniowych wyborach prezydenckich Łukaszenka ostentacyjnie podkreślał wspólne działania z Rosją na rzecz poprawy bezpieczeństwa Państwa Związkowego. Były to m.in. ćwiczenia wojskowe, wzmocnienie ochrony granicy z Ukrainą oraz – przy współpracy z FSB – nasycenie jej punktami rozpoznania obszaru tego państwa. Nasiliła się również aktywność wywiadowcza KGB na terytorium południowego sąsiada, o czym świadczyło zatrzymanie przez SBU osób przekazujących informacje na temat potencjału militarnego. Towarzysząca temu intensyfikacja rosyjsko-białoruskiej współpracy wojskowej postawiła również na porządku dziennym kwestię potencjalnego wprowadzenia jednostek rosyjskich w ramach demonstracji siły. Taki scenariusz budzi zaniepokojenie władz w Kijowie, obawiających się wzięcia Ukrainy „w kleszcze”, co ułatwi Rosji kontynuowanie presji militarnej i psychologicznej. 11 maja szef SBU Iwan Bakanow oświadczył, że rozpatrywany jest scenariusz wtargnięcia sił zbrojnych FR z terytorium Białorusi. Z tego względu Ukraina wzmocniła ochronę granicy, zwiększając liczebność struktur służby granicznej oraz intensyfikując działania kontrwywiadowcze.

osw.waw.pl

O powojennych osiedleńcach w 1995 r. dla "Polityki" pisała Ewa Wilk: "Powszczepiani wyrokami historii w domostwa budowane cudzą ręką, wypuściwszy większość swoich dzieci w świat za lepszym życiem, zostają tu na zawsze na cmentarzach, gdzie »wieczne odpoczywanie« wypisane bywa i pruskim gotykiem, i cyrylicą, i rzymskim alfabetem".

Koniec II wojny światowej zakończył ponad 600-letni okres dominacji niemieckości w tej części Europy. Po 1945 r. Prusy Wschodnie zasiedlili wysiedleńcy z Kresów Wschodnich, repatrianci nazywani "Zabużanami". Ukraińcy wysiedleni przymusowo w 1947 r., ale też Białorusini, Romowie, Rosjanie i Polacy, którzy na ziemiach odzyskanych szukali nowych szans na godne życie. Na swojej ziemi pozostali nieliczni Niemcy, Mazurzy i Warmiacy. Setki tysięcy Niemców, a z nimi tysiące Mazurów uciekło za Odrę. Jedni, bo czuli się Niemcami, inni ze strachu, że tak jak Niemcy będą rozliczani za wojenne krzywdy. Zostawili za sobą pusty kraj. - Kilometrami żywej duszy - wspominają przesiedleńcy ze Wschodu.

"Ruszyły też za frontem wszelkie szumowiny" - pisał dla "Dookoła Świata" w 1956 r. Wojciech Giełżyński - "Szabrownicy, paserzy, handlarze, dezerterzy z milicji, pospolici zbrodniarze, niebieskie ptaki, przefarbowani konfidenci, którym w Polsce ziemia świerzbiała, ruszyli na żer mali złodziejaszkowie i wielkie kułackie ryby, kowboje i cwaniacy swojskiego chowu, kombinatorzy, męty. Jak szarańcza wpadli na zagospodarowane ziemie mazurskie. Szantażem. Prowokacją. Groźbą. Zbrodnią. Fałszywym oskarżeniem o współpracę z gestapo. Jak się dało. Byle chwycić ziemię. Byle ograbić. Byle zgarnąć to złote runo mazurskie, takie nęcące, takie bezbronne. Bo kto się miał opierać? Niedołężne staruszki słabo władające polską mową. Milicja? UB?"

W powojennej zawierusze władzy ludowej udało się zrobić to, czego Niemcom nie udało się przez ponad sześćset lat - zgermanizowali Mazurów, którzy "za Niemca" od zawsze czuli się Polakami, patriotami, którzy walczyli i przelewali krew za Polskę. Z dnia na dzień powiedziano im, że już Polakami nie są. Poczuli się więc Niemcami, którymi nigdy nie byli.

Podobnie stało się po drugiej stronie granicy w obwodzie kaliningradzkim, który do czasu II wojny światowej był częścią III Rzeszy, zaś po 1945 r. jako trofeum wojenne trafił w ręce Rosji. I tam historię napisano na nowo i po swojemu. Stalin podobno miał obsesję na punkcie tego skrawka pruskiej ziemi i własnoręcznie od linijki wyznaczył granice. Rosyjska eksklawa wciśnięta między Polskę i Litwę jest do dziś najbardziej tajemniczym skrawkiem starego kontynentu.

Sam Kaliningrad do 1987 r. był miastem zamkniętym i nikt spoza Rosji nie mógł tam wjechać. Do dziś aż 1/3 terenu obwodu jest wciąż zamknięta lub z ograniczonym dostępem dla turystów. Dekretem z 1946 r. na te od wieków pruskie, a nigdy ruskie ziemie przesiedlono 12 tys. rodzin. Milionową etniczną mieszanką nacji - często z odległych terenów ZSRR - zmilitaryzowano, tworząc tym samym najdalej wysuniętą na zachód twierdzę Rosji. Dziś aż 200 tys. z miliona mieszkańców obwodu to żołnierze.

Ale odizolowany od macierzy Kaliningrad, po tym, jak zamknięto mały ruch graniczny z Polską, jest uzależniony od drogich towarów z portu w Petersburgu. Od znajomego Rosjanina słyszę, że zwykła pizza w restauracji w Kaliningradzie nie kosztuje 20 zł, jak w Giżycku, tylko w przeliczeniu na złote aż 60. Kiedy między 2012 a 2016 mieszkańcy pogranicza mogli przemieszczać się z jednej na drugą stronę granicy jedynie z dowodem tożsamości, nawet 15 tys. Rosjan dziennie odwiedzało Polskę, która stała się wtedy ich oknem na świat.

Mały ruch graniczny napompował Rosjanami z obwodu kaliningradzkiego mazurskie kawiarnie, lodziarnie, sklepy z AGD i elektroniką, markety budowlane i ogrodnicze. Rosjanie przyjeżdżali też z tanimi papierosami, które sprzedawali z ręki do ręki na ulicy, w parku, pod większymi marketami. Za rzeką pieniędzy szły znajomości biznesowe, a także prywatne, czasami kończące się małżeństwem.

Młodzi Rosjanie z Kaliningradu deklarują, że bliżej im do Europy niż do Rosji i to Gdańsk, a nie Moskwa, w której nigdy nie byli, powinien być ich stolicą. Odrębność i izolacja obwodu kaliningradzkiego od Rosji sprawiły, że w latach 90. na fali pierestrojki, kiedy sypał się ZSRR, Kaliningrad chciał autonomii, a nawet niepodległości obwodu. Miało wtedy powstać piąte bałtyckie państwo. Moskwa nigdy się jednak na to nie zgodziła i nie zgodzi. Te 15 tys. kilometrów kwadratowych ziemi to jeden z cenniejszych strategicznie przyczółków imperium.

(...)

We wsi Ostre Bardo, do której prowadzi jeszcze do niedawna niewidoczna na mapach Google droga 512 wzdłuż granicy - młodych już nie ma wcale. Wszyscy wyjechali. Wnuki do dziadków przyjeżdżają tylko na święta i wakacje. Sołtys wsi Roman Drzewiecki boi się, że za 10 – 20 lat Ostre Bardo zniknie i nikt o tej wsi nie będzie pamiętać, - Bez młodych nie ma życia - tłumaczy.

onet.pl

Włochy, a konkretnie ogarnięta koronawirusem Lombardia miała być dla Rosjan pewnego rodzaju królikiem doświadczalnym i narzędziem propagandowym - jak wynika z raportu "La Repubblici". Z jednej strony Rosja pokazała się jako kraj pomagający innym państwom w kryzysie, a z drugiej strony misja miała służyć zebraniu informacji o walce z COVID-19 do późniejszego wykorzystania w Rosji. Miała także pomóc zebrać dane potrzebne do tego, aby jak najszybciej stworzyć szczepionki.

Wszystko odbyło się bardzo szybko. W sobotę 20 marca prezydent Rosji Władimir Putin zadzwonił do ówczesnego premiera Włoch Giuseppe Conte, a już w niedzielne popołudnie pierwszy odrzutowiec wystartował z dużej bazy pod Moskwą, żeby wieczorem wylądować na wojskowym lotnisku w Lombardii - pisała wtedy "La Repubblica".

Rosja przedstawiła stronie włoskiej listę 104 żołnierzy, którzy mieli służyć w Lombardii i wspierać region w walce z epidemią koronawirusa. Do listy dopisano ręcznie dla nazwiska światowej sławy wirusologów. Była to Natalia Pszenicznaję i Aleksandr V. Semenow. Nikt nie konsultował ich przyjazdu z włoskimi władzami. - Moim zadaniem było przekazanie rosyjskim lekarzom wiedzy na temat najlepszych metod opiekowania się pacjentami z ostrymi infekcjami dróg oddechowych oraz procedur walki z COVID-19 - mówiła Natalia Pszenicznaja.

106-osobową rosyjską misją do Lombardii dowodził generał Siergiej Kikot, który jest jednym z najlepszych na świecie ekspertów od wojny biologicznej. Zdaniem dziennika "La Repubblica" jego obecność we Włoszech była nieuzasadniona, biorąc pod uwagę cele, które deklarowała Rosja. Dziennik uważa, że miał on zdobyć tajne dane dotyczące walki z koronawirusem.

- Wysłanie rosyjskich lekarzy wojskowych można uznać za rodzaj rekonesansu służącego temu, by nasi wirusolodzy i epidemiolodzy mogli zbadać europejski wariant koronawirusa. Jeśli epidemia wybuchnie z taką siłą w naszym kraju, doświadczenie włoskie będzie niezwykle cenne - mówił rosyjski ekspert wojskowy Władisław Szurygin. Centrum misji stanowiło pięć furgonetek zaparkowanych na lotnisku pod Bergamo. Było tam pewnego rodzaju laboratorium, które miało służyć tylko i wyłącznie kontroli zakażeń wśród rosyjskiego personelu, tak przynajmniej twierdził generał Kikot. Laboratorium miało jednak satelitarny system szyfrowanej komunikacji, przez który Rosjanie mogli przekazywać Moskwie różnego rodzaju dane. Włosi nie mieli dostępu do tego systemu, a "La Reppublica" pisze też, że nie mieli pojęcia, co dokładnie działo się w rosyjskim laboratorium pod Bergamo.

Dziennik zwrócił uwagę na to, że specjaliści rosyjscy w rekordowym tempie przygotowali szczepionkę. Ogłoszono posiadanie preparatu 22 maja, tydzień po powrocie z Lombardii. "La Repubblica" apeluje, aby wyjaśnieniem działań Rosjan w Lombardii zajęła się parlamentarna Komisja Kontroli Służb Specjalnych.

gazeta.pl