poniedziałek, 14 kwietnia 2025



Ekonomiści od przynajmniej 20 lat przestrzegają przed negatywnymi konsekwencjami tzw. podwójnych deficytów Stanów Zjednoczonych. Chodzi o to, że USA od dawna nadużywają pozycji globalnego hegemona i emitenta światowej waluty rezerwowej. Dzięki temu przywilejowi mogą:
  • zadłużać się bezkarnie u innych narodów (patrz: dług publiczny USA),
  • utrzymywać permanentne deficyty w handlu międzynarodowym.
Obie te rzeczy nie byłyby możliwe, gdyby USA nie były jedynym emitentem dolara i że USD jest mocno przewartościowany na bazie samych tylko stosunków handlowych. Więcej na ten temat pisałem niedawno w artykule zatytułowanym „Donald Trump i rekordowy deficyt handlowy USA”.

W dużym skrócie chodzi o to, że generowany przez resztę świata popyt na dolara (potrzebnego np. do rozliczeń w handlu międzynarodowym lub zakupu złota, akcji lub obligacji denominowanych w USD) umożliwia Stanom Zjednoczonym życie ponad stan. Ale tylko do czasu. I Donald Trump oraz jego ekipa chyba ma tego świadomość. Stąd pomysł na oclenie (czytaj: opodatkowanie) reszty świata.

2 kwietnia Trump ogłosił wprowadzenie podstawowej stawki celnej w wysokości 10% oraz 20-procentowych ceł na towary z Unii Europejskiej. Wysokimi stawkami zostały obarczone szczególnie państwa azjatyckie, zarówno sojusznicy Ameryki tacy jak Japonia (24 proc.), Korea Płd. (25 proc.) czy Tajwan (32 proc.), jak i kraje będące źródłami taniej produkcji konkurującej z tą wyprodukowanymi w Chinach, jak Indie (26 proc.), Wietnam (46 proc.), Bangladesz (37 proc.), Indonezja (32 proc.), czy Kambodża (49 proc.). Stawka dla Chin po tygodniu wzrosła do absurdalnych 104%, na co Chińczycy odpowiedzieli wprowadzeniem ceł w wysokości 84%.

9 kwietnia prezydent Trump nagle zmienił zdanie i pod wpływem rosnących rentowności Treasuries zdecydował się zawiesić na 90 dni wprowadzenie zaporowych stawek celnych na  towary sprowadzane do USA. Faktycznie było to przyznanie się do porażki, którą ekipa Trumpa usiłowała przekazać jako wielki sukces i ryzykowną strategię negocjacyjną. Nadal jednak obowiązujące pozostały 10-procentowe cła powszechne oraz 25-procentowe stawki na import z Meksyku i Kanady, oraz takie same taryfy na stal i aluminium. Dodatkowo wszystkie towary z Chin zostały obłożone zaporowymi cłami, wynoszącymi 125%.

Zasadniczo zamysł ekipy Trumpa jest taki: oclimy import tak mocno, że stanie się on nieopłacalny, co skłoni zagraniczny biznes do postawienia fabryk w USA. Abstrahując od tego, kto miałby w tych fabrykach pracować, skoro stopa bezrobocia w USA ledwo przekracza 4%, populacja się starzeje, a sam Donald Trump obiecał ukrócić nielegalną imigrację zarobkową. Owe fabryki mają zapewnić Amerykanom dobrze płatną pracę, zlikwidować (lub choćby znacząco ograniczyć) deficyt handlowy z resztą świata. Dodatkowo cła pomogą załatać gigantyczną dziurę budżetową, nowe inwestycje zasilą kasę państwa we wpływy podatkowe, co z kolei pozwoli obniżyć podatki płacone przez Amerykanów.

To ostatnie jest swoistą obietnicą powrotu do złotych czasów XIX wieku, gdy większość dochodów budżetu federalnego pochodziła z ceł, a podatek od pracy (tzw. PIT) w Stanach Zjednoczonych właściwie nie istniał. Trwale wprowadzono go dopiero w 1913 roku. Był on wtedy marną frakcją obecnego opodatkowania dochodów mieszkańców Ameryki (najwyższa stawka wynosiła 7%). Ostatnim puzzlem w tej układance ma być działalność Departamentu ds. Wydajności Rządu (DOGE), który ma wyeliminować najbardziej szkodliwe i marnotrawne wydatki rządowe i pomóc w zrównoważeniu finansów publicznych.

(...)

Przez poprzednie 35 lat dobrobyt ludzkości rósł w znacznej mierze dzięki międzynarodowemu handlowi. Produkcja była przenoszona z krajów Zachodu do Azji, Ameryki Łacińskiej i byłych państw komunistycznych. Dzięki temu setki milionów ludzi wyrwały się z nędzy i stały się globalnymi konsumentami. Także dóbr wytwarzanych w Stanach Zjednoczonych czy krajach Europy.

Trzeba tu powiedzieć jasno i dobitnie: handel (w tym także ten transgraniczny) jest korzystny dla obu stron. Zarówno dla producentów, jak i konsumentów. Dzieje się tak, nawet jeśli część mieszkańców Zachodu musiała się pożegnać z dawną prosperity. Międzynarodowa wymiana handlowa wspierała inwestycje, globalny podział pracy i prowadziła do wyższej efektywności całej gospodarki. Co więcej, aż do środy, 9 kwietnia, był to handel prawie że bezcłowy. Dzięki globalnym porozumieniom handlowym typu GATT/WTO przez poprzednie dekady cła były niskie i średnio rzecz biorąc, wynosiły niskie kilka procent. Rzecz jasna zdarzały się wysoko oclone wyjątki, ale nie były one normą.

Z drugiej strony ekipa prezydenta Trumpa ma sporo racji, mówiąc o barierach pozataryfowych. Rozmaite dotacje, subsydia, preferencyjne kredyty (notabene powszechnie stosowane także przez same Stany Zjednoczone) wraz z krajowymi „normami” (np. środowiskowymi), regulacjami i specyficznymi zakazami sprawiały, że międzynarodowy handel nie był do końca wolny i swobodny. Tutaj prezydent Trump słusznie mówi o oszukańczych praktykach (np. stosowaniem wymagań, które jakimś cudem spełniają tylko lokalne podmioty), manipulacjami kursami walutowymi itp. itd.

bankier.pl


Zaczęło się od dodatkowych 10 procent ceł na chińskie produkty sprowadzane do USA, aktualnie jest już 125 procent. Z drugiej strony Chińczycy wprowadzili cła w wysokości łącznie 84 procent na import z USA. Dwa największe mocarstwa zwarły się i staczają po spirali wyniszczającej wojny celnej.

Donald Trump, jego współpracownicy i zwolennicy wydają się przekonani, że to oni trzymają mocniejsze karty. Prezydent USA między innymi przestrzegał Pekin, żeby nie próbował wprowadzać ceł odwetowych, bo skończy się to tylko jeszcze większymi cłami ze strony USA. Chińczycy jednak nie mrugnęli i idą na zwarcie. I jak mówi ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, nie należy się spodziewać, aby ugięli się pod presją USA. Wręcz przeciwnie. Nie zmienia tego nawet najnowsza decyzja Trumpa o czasowym zawieszeniu dodatkowych ceł na wszystkie państwa poza Chinami. - To tylko raczej zaostrzy chińskie stanowisko - uważa analityk.

- Władze w Pekinie są przekonane, że czas gra na ich korzyść, bo ich państwo będzie w stanie dłużej znieść bolesne konsekwencje wojny handlowej - mówi Przychodniak. Chińskie władze od lat zdawały sobie sprawę z nadchodzących zmian w relacjach handlowych z USA i postępującym tak zwanym "decouplingiem", czyli rozłączeniem dotychczas silnie zależnych od siebie gospodarek obu państw. - Oficjalna narracja teraz jest taka, że się tego spodziewaliśmy, przygotowywaliśmy i choć będą problemy, to wytrzymamy i damy radę - opisuje analityk.

(...)

- Pekin będzie starał się łagodzić efekty utraty amerykańskiego rynku zbytu, uruchamiając programy mające stymulować wewnętrzną krajową konsumpcję, tak aby to, co nie zostanie sprzedane do USA, zostało nabyte przez samych Chińczyków. Do tego poszukiwał sposobu zwiększenia eksportu na inne rynki - mówi Przychodniak. Zastrzega, że na pewno nie dojdzie do szybkiego i łatwego przeobrażenia chińskiej gospodarki oraz eksportu, ale częściowo efekty wojny celnej mogą zostać złagodzone. - Owszem jest świadomość, że nadchodzi kryzys, ale jest też przekonanie, że jest on do opanowania - dodaje.

- Dla Xi Jinpinga ważnym horyzontem czasowym jest rok 2027 i kolejny zjazd partii. Do tego czasu optymalne dla niego byłoby zakończyć obecny kryzys na korzystnych dla Chin warunkach - mówi Przychodniak. Zjazdy Komunistycznej Partii Chin (KPCh) odbywają się co 5 lat. Ostatni był w 2022 roku. To kluczowe wydarzenie polityczne w Chinach, podczas którego dochodzi do wyboru członków Komitetu Centralnego i jego przewodniczącego. Do tego czasu obecnie zajmujący to stanowisko Xi może być pewny swojej sytuacji. Tymczasem w USA wybory do Kongresu odbywają się rok wcześniej, w 2026 roku. Jeśli w wyniku wojen celnych reprezentanci Partii Republikańskiej przegrają je nawet umiarkowanie, to partia utraci kontrolę nad obiema izbami Kongresu, a Trump straci możliwość tak łatwego rządzenia, jaką ma teraz.

- Xi ma więc 2 lata na tę próbę sił. Trump mniej. W połączeniu z przekonaniem o większej odporności chińskiego społeczeństwa, z tego wynika wiara Pekinu, że czas gra tak naprawdę na jego korzyść - mówi Przychodniak. Dlatego też Chińczycy w swojej ocenie nie mają powodu do ukorzenia się teraz przed USA. - Abstrahując już zupełnie od tego, że ideologicznie nie ma możliwości pokazania uległości przed Amerykanami. Nie po wielu latach narracji o przegniłym i upadającym imperium amerykańskim, które jest zagrożeniem dla stabilności świata, bojącym się wschodzących Chin, które będą dominującą potęgą XXI wieku - opisuje analityk. - Ustąpienie byłoby kompletnym zaprzeczeniem fundamentalnej narracji partii i nie ma na to szans - dodaje Przychodniak.

Zdaniem analityka chińskie przywództwo wysyła teraz sygnały wskazujące na przekonanie, że jest w stanie tę próbę sił wygrać. Dlatego też nie wydaje mu się realne, aby z powodu wojny celnej z USA i problemów gospodarczych sięgnęło po tradycyjną metodę władz autorytarnych w radzeniu sobie z problemami wewnętrznymi, czyli wojujący nacjonalizm. Konkretniej na przykład wszczęło wojnę o Tajwan. - Myślę, że w krótkiej czy średniej perspektywie czasowej jest to mało prawdopodobne. Choćby dlatego, że w optyce Pekinu jego wojsko nie posiada jeszcze odpowiedniego potencjału, aby w najbardziej skrajnym scenariuszu inwazji, móc być pewnym zwycięstwa. Bo innej opcji niż sukces nie może być. - uważa Przychodniak.

(...)

Gorzką ironią całej sytuacji jest to, że już od właściwie dekady władze w Pekinie mocniej i mocniej szermowały hasłami o tym, że USA są przegniłe i stanowią zagrożenie dla świata, destabilizując go. Walcząc desperacko o utrzymanie swojej dominującej pozycji, choćby kosztem innych. Przeciwstawiały temu wizję dynamicznie się rozwijających, wiarygodnych i stabilnych Chin. Rosjanie tę narrację papugowali. W naszej części świata, od dekad blisko związanej z USA, najczęściej traktowaliśmy to jako propagandę. Tymczasem za sprawą działań administracji Trumpa, nasi nominalni sojusznicy rzeczywiście właśnie sprowadzili na świat ogromny chaos i niepewność.  Choć oczywiście nie zmienia to faktu, że Chiny dalej są państwem autorytarnym, blisko współpracującym z Rosją i niebędącym przyjacielem demokratycznej Europy. Reszta świata może jednak teraz szybciej i łatwiej przyjąć chiński punkt widzenia.

gazeta.pl


Najnowsza decyzja o wycofaniu się z wysokich ceł na wiele chińskich produktów z branży high-tech znów wywołuje konsternację. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Zapytaliśmy o to Huberta Stojanowskiego, dyrektora ds. inwestycji klientów w domu inwestycyjnym Xelion.

Czy obecna polityka celna Donalda Trumpa to przemyślana i szczegółowo zaplanowana strategia? - Potencjalna zmiana polityki celnej USA była zapowiadana jako narzędzie przeciwdziałania faktycznym nierównowagom w bilansie płatniczym USA. Odnoszę wrażenie, że aktualna administracja i departament handlu są pod silnym wpływem ekonomisty Petera Navarro i fetyszyzują bilans handlowy i że jest to jakiś cel sam w sobie, a przecież sama struktura bilansu płatniczego USA wynika w dużej mierze z rachunku kapitałowego. Trudno, żeby dla kraju, który absorbuje wszystkie nadwyżki kapitałowe z całego świata i zapewnia płynność rynkowi dłużnemu, ten bilans wyglądał inaczej. I ta polityka celna pewnie nawiązuje w jakimś stopniu do tradycji protekcjonistycznych Stanów Zjednoczonych. Jednak aktualne uwarunkowania środowiskowe są zupełnie inne niż kiedyś, a siłą USA jest własność intelektualna. Tak naprawdę konsekwencje tego działania poniesione zostaną dzisiaj, natomiast potencjalne benefity są odroczone na nieokreślony czas. Te całe wyliczenia dotyczące ewentualnych wpływów budżetowych z ceł wydają mi się zupełnie absurdalne, padające kwoty wydają się nierealne do uzyskania i w dużej mierze jest to marketing polityczny - stwierdza specjalista z Xelion.

Czy Trump działa impulsywnie? - Nie wiem, czy impulsywność nie jest tu jakimś subtelnym eufemizmem. Same działania świadczą o tym, że tu jest chaos komunikacyjny wewnątrz obozu władzy. Zdarzenia rynkowe są też wykorzystywane do tego, żeby sugerować, że to są z góry założone działania np. gdy rentowność obligacji amerykańskich spadła do niskich poziomów, to początkowo była forsowana narracja, że to był efekt, do którego Trump zmierzał, co jest oczywiście nieprawdą, bo dług amerykański jest rolowany w sposób permanentny, więc jeden spadek rentowności przez kilka dni nie wpływa jakoś na koszt obsługi długu. Tworzy się też nieprawdziwe narracje, jakoby to były wrogie działania jakichś zewnętrznych sił jak np. Chiny. Co jest sugestią mało realną choćby z tego względu, że CHRL potrzebuje rezerw dolarowych, które są przechowywane głównie w długu amerykańskim, żeby utrzymać kurs walutowy na określonych poziomach, bo przy aktualnie działającym modelu eksportowym kurs juana do dolara musi być kontrolowany w zakresie potencjalnych interwencji walutowych. Przy czym jedną z mocniejszych odpowiedzi Chin na działania Trumpa może być dewaluacja juana. - podsumowuje Hubert Stojanowski.

gazeta.pl