Ekonomiści od przynajmniej 20 lat przestrzegają przed negatywnymi konsekwencjami tzw. podwójnych deficytów Stanów Zjednoczonych. Chodzi o to, że USA od dawna nadużywają pozycji globalnego hegemona i emitenta światowej waluty rezerwowej. Dzięki temu przywilejowi mogą:
- zadłużać się bezkarnie u innych narodów (patrz: dług publiczny USA),
- utrzymywać permanentne deficyty w handlu międzynarodowym.
Obie te rzeczy nie byłyby możliwe, gdyby USA nie były jedynym emitentem dolara i że USD jest mocno przewartościowany na bazie samych tylko stosunków handlowych. Więcej na ten temat pisałem niedawno w artykule zatytułowanym „Donald Trump i rekordowy deficyt handlowy USA”.
W dużym skrócie chodzi o to, że generowany przez resztę świata popyt na dolara (potrzebnego np. do rozliczeń w handlu międzynarodowym lub zakupu złota, akcji lub obligacji denominowanych w USD) umożliwia Stanom Zjednoczonym życie ponad stan. Ale tylko do czasu. I Donald Trump oraz jego ekipa chyba ma tego świadomość. Stąd pomysł na oclenie (czytaj: opodatkowanie) reszty świata.
2 kwietnia Trump ogłosił wprowadzenie podstawowej stawki celnej w wysokości 10% oraz 20-procentowych ceł na towary z Unii Europejskiej. Wysokimi stawkami zostały obarczone szczególnie państwa azjatyckie, zarówno sojusznicy Ameryki tacy jak Japonia (24 proc.), Korea Płd. (25 proc.) czy Tajwan (32 proc.), jak i kraje będące źródłami taniej produkcji konkurującej z tą wyprodukowanymi w Chinach, jak Indie (26 proc.), Wietnam (46 proc.), Bangladesz (37 proc.), Indonezja (32 proc.), czy Kambodża (49 proc.). Stawka dla Chin po tygodniu wzrosła do absurdalnych 104%, na co Chińczycy odpowiedzieli wprowadzeniem ceł w wysokości 84%.
9 kwietnia prezydent Trump nagle zmienił zdanie i pod wpływem rosnących rentowności Treasuries zdecydował się zawiesić na 90 dni wprowadzenie zaporowych stawek celnych na towary sprowadzane do USA. Faktycznie było to przyznanie się do porażki, którą ekipa Trumpa usiłowała przekazać jako wielki sukces i ryzykowną strategię negocjacyjną. Nadal jednak obowiązujące pozostały 10-procentowe cła powszechne oraz 25-procentowe stawki na import z Meksyku i Kanady, oraz takie same taryfy na stal i aluminium. Dodatkowo wszystkie towary z Chin zostały obłożone zaporowymi cłami, wynoszącymi 125%.
Zasadniczo zamysł ekipy Trumpa jest taki: oclimy import tak mocno, że stanie się on nieopłacalny, co skłoni zagraniczny biznes do postawienia fabryk w USA. Abstrahując od tego, kto miałby w tych fabrykach pracować, skoro stopa bezrobocia w USA ledwo przekracza 4%, populacja się starzeje, a sam Donald Trump obiecał ukrócić nielegalną imigrację zarobkową. Owe fabryki mają zapewnić Amerykanom dobrze płatną pracę, zlikwidować (lub choćby znacząco ograniczyć) deficyt handlowy z resztą świata. Dodatkowo cła pomogą załatać gigantyczną dziurę budżetową, nowe inwestycje zasilą kasę państwa we wpływy podatkowe, co z kolei pozwoli obniżyć podatki płacone przez Amerykanów.
To ostatnie jest swoistą obietnicą powrotu do złotych czasów XIX wieku, gdy większość dochodów budżetu federalnego pochodziła z ceł, a podatek od pracy (tzw. PIT) w Stanach Zjednoczonych właściwie nie istniał. Trwale wprowadzono go dopiero w 1913 roku. Był on wtedy marną frakcją obecnego opodatkowania dochodów mieszkańców Ameryki (najwyższa stawka wynosiła 7%). Ostatnim puzzlem w tej układance ma być działalność Departamentu ds. Wydajności Rządu (DOGE), który ma wyeliminować najbardziej szkodliwe i marnotrawne wydatki rządowe i pomóc w zrównoważeniu finansów publicznych.
(...)
Przez poprzednie 35 lat dobrobyt ludzkości rósł w znacznej mierze dzięki międzynarodowemu handlowi. Produkcja była przenoszona z krajów Zachodu do Azji, Ameryki Łacińskiej i byłych państw komunistycznych. Dzięki temu setki milionów ludzi wyrwały się z nędzy i stały się globalnymi konsumentami. Także dóbr wytwarzanych w Stanach Zjednoczonych czy krajach Europy.
Trzeba tu powiedzieć jasno i dobitnie: handel (w tym także ten transgraniczny) jest korzystny dla obu stron. Zarówno dla producentów, jak i konsumentów. Dzieje się tak, nawet jeśli część mieszkańców Zachodu musiała się pożegnać z dawną prosperity. Międzynarodowa wymiana handlowa wspierała inwestycje, globalny podział pracy i prowadziła do wyższej efektywności całej gospodarki. Co więcej, aż do środy, 9 kwietnia, był to handel prawie że bezcłowy. Dzięki globalnym porozumieniom handlowym typu GATT/WTO przez poprzednie dekady cła były niskie i średnio rzecz biorąc, wynosiły niskie kilka procent. Rzecz jasna zdarzały się wysoko oclone wyjątki, ale nie były one normą.
Z drugiej strony ekipa prezydenta Trumpa ma sporo racji, mówiąc o barierach pozataryfowych. Rozmaite dotacje, subsydia, preferencyjne kredyty (notabene powszechnie stosowane także przez same Stany Zjednoczone) wraz z krajowymi „normami” (np. środowiskowymi), regulacjami i specyficznymi zakazami sprawiały, że międzynarodowy handel nie był do końca wolny i swobodny. Tutaj prezydent Trump słusznie mówi o oszukańczych praktykach (np. stosowaniem wymagań, które jakimś cudem spełniają tylko lokalne podmioty), manipulacjami kursami walutowymi itp. itd.
bankier.pl