wtorek, 24 grudnia 2024



FORBES: Czy regularne podróże, oczywiście zagraniczne, stały się już wyznacznikiem stylu życia? Świętym Graalem dzisiejszych ludzi pracujących na etatach?

dr Dominik Lewiński: To bardzo trafna obserwacja, ponieważ podróżowanie jest już wręcz obowiązkiem społecznym i moralnym. Niby to się dzieje z własnej woli i każdy chce, ale dwie rzeczy są tu warte zauważenia. Zapytałem w ramach dużych badań, w trakcie których przepytałem około 1 tys. osób — studentów — jakie jest życie ludzi, którzy nie podróżują. I odpowiedź była jednoznaczna: że nudne, monotonne, że jest życiem człowieka o wąskich horyzontach, małowartościowym. Już po tym widać, że jeśli nie podróżujesz będziesz uznawany przez społeczeństwo za człowieka, który prowadzi małowartościowe życie — a nawet będziesz kimś takim we własnych oczach. To jedno, co świadczy o tym, jakim podróżowanie jest obowiązkiem i przymusem. A druga rzecz jest taka, że kiedy w tym badaniu pytałem studentki o plany życiowe i o marzenia, prawie 100 proc. odpowiedziało, że marzą i planują podróżować. Że chcą i będą podróżować, że to dla nich bardzo ważne. Niewielki procent planował i marzył o rodzinie oraz dzieciach, z czego można wysnuć wniosek, że z jakichś powodów dla współczesnego społeczeństwa podróżowanie i turystyka są ważniejsze niż zakładanie rodziny czy relacje międzyludzkie.

Z czego to się wzięło?

To jest proces, który ma trzy wymiary: pierwszy to taki, że przymus podróżowania, nawet taki moralny, bierze się stąd, że turystyka jest rodzajem nowego szlachectwa, narzędziem społecznej dystynkcji. Dawno temu ludzie z urodzenia byli lepsi od innych, ktoś się rodził szlachcicem, hrabią, księciem itp. Potem to zginęło, jak się porządek warstwowy zawalił i przez jakiś czas, może sto lat albo i dłużej, szlachectwo było związane z gustem. Tzn. ludzie "lepsi", prowadzący "lepsze" życie, korzystają obficie z dóbr kultury, książek, poezji, filharmonii itp. A reszta ludzi "tych gorszych" słucha disco polo, do książek w ogóle nie sięga, filmy co najwyżej ogląda itp. Więc społeczeństwo podzieliło się na lepszych i gorszych, na "szlachtę" i tych bez gustu kulturalnego. Dziś to jednak już tak nie działa albo działa bardzo słabo. W tej chwili wyznacznikiem wartości życia jest liczba i jakość podróży rozumiana jako forma destynacji. To jest tak, że im więcej podróżujesz — i w im ciekawsze miejsca — tym uchodzisz za ciekawszego człowieka, bogatszego w doświadczenia, przeżycia.

(...)

A drugi?

Dochodzą mnie sygnały o zmianie sposobu podróżowania, nie takie kompulsywne, nie jedziemy na Bali, do Chin, Argentyny i Afryki, ale zaszywamy się na parę tygodni wakacji w Polsce w jakiejś zapadłej dziurze, gdzie jest cisza spokój i nikt nam nie przeszkadza. To jest wtedy bardziej refleksyjne, medytacyjne i bardziej ucieczka, specyficzna chęć obrony. W takich kontekstach zawsze przypomina mi się słynna teza niedawno zmarłego antropologa, Davida Graebera, autora książki "Praca bez sensu", że połowa ludzi wykonuje pracę bez sensu. I nie chodzi wcale o prace niskopłatne, ale głównie o pracę korporacyjną, gdzie ludzie, którzy ją wykonują, mają poczucie bezsensu pracy i swojego życia w związku z tym. I czasem mi się wydaje, że takie urlopy, wyciszenie, są takim momentem, gdy ludzie mogą zajrzeć do środka i chcą tego — choć to rzadkie zjawisko.

Dlaczego chcą to robić?

Może dlatego, że nasze życie codzienne zostało skolonizowane przez pop-psychologiczny coaching i żyjemy w ciągłym przymusie coraz bardziej efektywnym, coraz bardziej wydajnym. To nam się składa, ta efektywność i wydajność, na samorealizację, rozwój, a to ma nam dać w końcu sukces. Więc ciągle trenujemy samych siebie, jesteśmy swoimi coachami, dręczymy siebie nieustannie przymusem samorozwoju, zwiększaniem swoich kompetencji, żeby ostatecznie czynić lepszym nasze wirtualne CV. I to przeciążenie psychiki tym autocoachingiem może powodować ucieczki w wyciszające urlopy, ale też w medytację, jogę, która też się robi coraz bardziej popularna.

Na popularności zyskuje też workation, które wydaje się mieć większą wartość, bo przynajmniej poznaje się ludzi, ich zwyczaje, a nie tylko po nich prześlizguje.

Nie wydaje mi się. Jednym z największych złożeń, które mają skusić ludzi do podróżowania, jest założenie poznawcze, że dzięki podróżom wzbogacimy swoje wnętrze przez poznawanie innych kultur.

A tak nie jest?

Nie, zupełnie. Antropolog Bronisław Malinowski na Wyspach Trobrianda przeżył około 5 lat, a i tak mu się zarzuca, że za słabo poznał miejscową kulturę. Zakłada się więc, że ludzie muszą mieć kompetencje antropologiczne, aby kultury poznawać. My nie poznajemy na workation żadnych kultur, my tylko porównujemy swoją kulturę z tymi różnicami, jakie widzimy. To widać na przykładzie programów podróżniczych, i to nawet takich wytrawnych podróżników jak Wojciech Cejrowski. On nie poznaje Indian, kultur różnych, on tylko rejestruje różnice. Jak się w to wsłucha, to człowiek to widzi. I to jest dokładnie takie samo poznanie innych kultur, jak wraca para z Turcji i on mówi: "a wiesz, Grażynko, ci Turcy to taka inna kultura, bo oni, zamiast papierem tyłek podcierać, wodą sobie przemywają, widzisz?". Więc trzeba mieć kompetencje antropologiczne, aby naprawdę móc inną kulturę poznać. I tego się ani przez rok, ani przez dwa pomieszkiwania nie załatwi. Zresztą nawet polski emigrant mieszkający w Wielkiej Brytanii od 15 lat nie ma żadnego pojęcia o kulturze brytyjskiej, mimo że żyje tam tyle lat.

(...)

Oglądanie Wielkiego Kanionu nie jest bezpośrednim doświadczeniem?

Nie. Jest doświadczeniem zapośredniczonym przez media. Stąd notorycznie spotykam się z reakcjami podróżniczymi, które idą w dwie strony. Albo jest "łeee, słabe te piramidy czy Wielki Kanion, myślałem, że to będzie coś ciekawszego" albo "Wow, jaki on wielki i super, zupełnie inaczej niż widziałem w TV". Więc albo to gorsze doświadczenie niż to, co widziałem albo lepsze, ale zawsze jest to "wcześniej". Kto bowiem doświadcza bezpośrednio Sfinksa i piramidy — ten, kto je pierwszy raz zobaczył na oczy, czy ten, kto widział 100 razy wcześniej w mediach? To pytanie retoryczne, ale tak się nigdy nie dzieje z turystyką. I tu jest medializacja turystyki, że jedziemy zobaczyć coś, co już widzieliśmy.

Zobaczyć... i potem pokazać to innym.

Tak, z pewnym zastrzeżeniem. W ramach turystyki wytworzyły się klasy — i tak klasie średniej nie zaimponuje wyjazd do Egiptu czy do Grecji. Zauważyłem, że ulubionym zdjęciem moich studentów, takich miejskich hipsterów, jest zdjęcie na dachu pociągu w Indiach. To dopiero robi wrażenie. I każdy z nich musi mieć zdjęcie z miejscowym Dalajlamą czy mnichem tybetańskim — bo to świadczy o tym, że nie jest zwykłym turystą, ale "szlachcicem" wśród turystów, że on naprawdę poznaje. Stąd naśmiewa się z Grażyny, która grzeje się w słoneczku przy piramidach, a sam uprawia "pogłębioną" turystykę.

Skąd to pobłażanie dla wakacji "all inclusive"?

Dziś najgorsza "pornografią" turystyki jest turystyka all inclusive, tym gardzimy — mamy obowiązek gardzenia wyjazdami "all inclusive", bo ten ktoś nie poznaje, tu wszystko jest wyreżyserowane. Siedzi na basenie w hotelu i nosa nie wyściubił, to co on przeżył? Na tych ludzi, którzy korzystają z uroków all inclusive, patrzy się jak na "konsumentów pornografii", bo klasa wyższa konsumuje erotykę, a nie pornografię".

onet.pl/Forbes