Izrael i Iran są najpotężniejszymi państwami w regionie Bliskiego Wschodu, które rywalizują o wpływy i dominację w regionie, ale w ostatnich miesiącach to Izraelowi udało się osiągnąć przewagę.
Najpierw w odpowiedzi na brutalny atak Hamasu z 7 października 2023 r. Izrael dokonał czystki etnicznej i zrównał z ziemią Strefę Gazy, którą zarządzał wspierany przez Iran Hamas. Następnie, w październiku 2024 r. wyeliminował lub unieszkodliwił tysiące bojowników libańskiego Hezbollahu, również blisko współpracującego z Teheranem. Z kolei w grudniu 2024 r. w Syrii upadł reżim Baszszara al-Asada, co jeszcze bardziej osłabiło irańskie wpływy na Bliskim Wschodzie.
Iran utracił wiele możliwości prowadzenia dotychczasowej antyizraelskiej polityki, a regionalna równowaga sił przechyliła się zdecydowanie na korzyść Izraela — jedynego państwa atomowego w regionie, dysponującego najnowocześniejszą i najbardziej zaprawioną w bojach armią. Z tej zmiany nie do końca były jednak zadowolone ani najważniejsze państwa arabskie, ani — co istotne — administracja Donalda Trumpa, które podjęły działania równoważące politykę Izraela.
Mogłoby się wydawać, że druga administracja Trumpa — podobnie jak wcześniej administracja Bidena, pierwsza administracja Trumpa i wiele poprzednich amerykańskich administracji — będzie twardo stała murem za Izraelem w jego polityce przeciwko Iranowi. Jeszcze w styczniu nie było to nielogiczne założenie. USA od dekad wspierają bowiem Izrael, a sam Trump w swojej pierwszej kadencji zrobił bardzo wiele, by wzmocnić Tel Awiw.
U progu 2025 r. okazało się jednak, że wszystkie dotychczasowe przewidywania się nie sprawdziły. Po pierwsze, Trump zapowiedział, że wróci do rozmów atomowych z Iranem (z poprzedniego dealu wycofał się w 2018 r.). Po drugie, bez wahania uznał nowy reżim w Syrii i za namową Arabii Saudyjskiej oraz Turcji zniósł sankcje na Damaszek. Po trzecie, zawarł porozumienie z jemeńskimi Huti, mimo że w tym samym czasie ostrzeliwali oni Izrael. Po czwarte, wybrał się w podróż na Bliski Wschód, ostentacyjnie pomijając przy tym Tel Awiw i załatwiając interesy z państwami arabskimi.
Wszystkie te kroki można wytłumaczyć na trzy sposoby.
Po pierwsze, Trump uważa się za człowieka, który potrafi dobić targu i rozwiązać każdy konflikt. Nie jest to oczywiście prawda, niemniej jego polityka wobec Syrii, porozumienie z jemeńskimi Huti oraz podjęcie tematu porozumienia z Iranem należało uznać za pozytywne kroki, które w istocie prowadziły do regionalnej stabilizacji.
Po drugie, w drugiej administracji Trumpa prym wiodą dziś ludzie — jak np. J.D. Vance czy Steve Witkoff — którzy uważają, że celem USA na Bliskim Wschodzie powinno być doprowadzenie do względnej stabilności, by Waszyngton mógł w jak największym stopniu korzystać ze współpracy gospodarczej z państwami regionu. To duża różnica w porównaniu ze sztywną ideologicznie pierwszą administracją Trumpa, w której najbardziej eksponowane stanowiska zajmowali politycy i wojskowi jednoznacznie antyirańscy i proizraelscy, jak John Bolton, Mike Pompeo czy Jim Mattis.
Po trzecie, działania administracji Trumpa zaczęły współgrać z oczekiwaniami wielu państw arabskich: Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Jordanii czy Omanu, które w ostatnich miesiącach stały się orędownikami poprawy relacji z Iranem, nawiązały z nim lepsze relacje albo — jak w przypadku Omanu — pomagały w rozmowach irańsko-amerykańskich.
Stało się tak, ponieważ państwa arabskie najwidoczniej uznały, że Izrael tak mocno urósł w siłę, że dziś to jego potęga i działania stanowią największe zagrożenie dla regionalnej równowagi sił. Dlatego zaczęły coraz bardziej dystansować się od Tel Awiwu i przekonywać do normalizacji relacji z Iranem oraz do porozumienia atomowego. Ich faktycznym celem stało się zatem zrównoważenie regionalnego układu sił, który — jak sądziły — w zbyt dużym stopniu zaczął sprzyjać Izraelowi.
Dlatego też Trump, który jest zainteresowany dobrymi relacjami i wielomiliardowymi kontraktami z państwami arabskimi, podjął ich grę i nie chciał pozwolić Izraelowi na zbyt wiele. Jeszcze we wtorek — jak informował portal Axios — Trump rozmawiał z Binjaminem Netanjahu i sprzeciwiał się planowanemu atakowi Izraela na Iran, tłumacząc to tym, że porozumienie atomowe z Iranem jest możliwe do osiągnięcia.
Wszystko wskazuje na to, że Izrael doskonale zdaje sobie sprawę ze zmiany, jaka nastąpiła zarówno w Waszyngtonie, jak i w stolicach państw arabskich. Niemniej usiłuje przekonać, że to on jest obecnie w słabszej pozycji strategicznej i że to Iran jest największym zagrożeniem dla stabilności regionu.
Dlatego też swój piątkowy atak Tel Awiw określił mianem "wojny prewencyjnej", która ma zapobiec uzyskaniu przez Iran broni atomowej, a tym samym przechyleniu wahadła równowagi regionalnej na jego korzyść. Na marginesie należy odnotować, że argumentu o wojnie prewencyjnej użył również Władimir Putin w przededniu inwazji na Ukrainę. Rosyjski prezydent twierdził wówczas, że jeśli Rosja będzie bezczynnie stała i patrzyła, jak Kijów coraz bardziej zbliża się do Zachodu, to równowaga sił nieuchronnie przechyli się na jej niekorzyść.
Argument Izraela o wojnie prewencyjnej — naturalnie zabronionej w prawie międzynarodowym — jest jednak chybiony z dwóch powodów.
Po pierwsze, ewentualne porozumienie atomowe USA z Teheranem sprawiłoby, że irański program nuklearny byłby poddany kontroli. Sam Iran — jako akceptowany element regionalnego układu sił — miałby zaś mniejszą motywację, by zabiegać o broń atomową.
Po drugie, to Izrael ma dziś zdecydowaną przewagę strategiczną na Bliskim Wschodzie, a nie Iran. Piątkowy atak na irańskie dowództwo i irańskie obiekty nuklearne to nie wojna prewencyjna, lecz uderzenie, które ma ugruntować uzyskaną w ostatnich miesiącach przewagę Izraela i zmusić Teheran do odwetu, w wyniku którego zerwane zostaną rozmowy atomowe z USA i w wyniku którego Amerykanie oraz państwa arabskie staną jednoznacznie po stronie Tel Awiwu.
onet.pl