- Zauważyłem, że nadjeżdżający Bradley (amerykański bojowy wóz piechoty - red.), który miał zabrać naszych pierwszych rannych, kieruje się na pole minowe. Wyskoczyłem więc na otwartą przestrzeń i macham do nich. Nagle poczułem trafienia i zobaczyłem odlatującą moją nogę. Najpewniej to był ciężki karabin maszynowy ruskiego czołgu, który pracował po naszej pozycji. Zacząłem skakać na lewej nodze i wskoczyłem na minę. Wybuch powalił mnie na plecy, pod którymi wybuchła druga mina. Przerzuciło mnie na brzuch i znów coś pode mną wybuchło. Miałem dobrą kamizelkę, więc energia eksplozji poszła po rękach i dłoniach - opowiada Melnyk. Tłumaczy, że niewiele wcześniej Rosjanie użyli systemu minowania narzutowego. Nad ich głowami przez chwilę niebo było czarne od rozrywających się zasobników, wystrzelonych ze specjalnej wyrzutni, z których wysypywały się niewielkie miny przeciwpiechotne zwane "motylkami". Na takie najpewniej wpadł. Są na tyle słabe, że często nie zabijają, ale potrafią zadać poważne rany. Melnyk został uratowany przez towarzyszy, którzy go ustabilizowali i ewakuowali, ale stracił jedną nogę powyżej kolana, a stopa w drugiej jest mocno uszkodzona. W rękach dopiero odzyskuje pełnię władzy. Po prawie pół roku.
Z dziennikarzem rozmawiał w ośrodku rehabilitacyjnym. Nie krył pewnego rozgoryczenia. Ma 38 lat i z wykształcenia jest prawnikiem. Określa siebie jako nacjonalistę. Przed początkiem wojny jeździł jako ochotnik do Donbasu wspierać znajomych w rejonie zamrożonego frontu, co pozwoliło mu nabyć doświadczenia. Kiedy w grudniu 2022 roku rozpoczęła się rosyjska inwazja, szybko zaangażował się w obronę Kijowa i dowodził plutonem ochotników. Po tym został przez znajomego z czasów Donbasu poproszony o wstąpienie do nowo tworzonej 47 brygady, gdzie miał sformować nową kompanię (piętro wyżej niż pluton, około setki ludzi). W praktyce okazało się, że już czekało na niego 110 ludzi i nie tyle miał coś tworzyć, wybierać ludzi o odpowiednich umiejętnościach i motywacjach, ale miał ogarnąć zastałą sytuację. Jak opisuje, trafiło mu się sporo kompletnie zielonych poborowych i trochę ewidentnych błędów komisji poborowych. - Jednak większość miała silną motywację. Ludzie z dużych firm. Pytałem ich, po co to robią, przecież mają dobre życie. Odpowiadali, że chcą bronić Ukrainy. Na takich starałem się opierać - opowiada.
Formowanie 47 brygady nazywa zbyt długim. Najpierw miał to być oddział rozpoznawczy, potem pułk szturmowy, po czym finalnie stanęło na brygadzie zmechanizowanej. Oznaczało to, że przechodzili trzy różne procesy szkolenia, bo ktoś znacznie wyżej w dowództwie zmieniał zdanie. - Ludzie się wypalali, kiedy kazałeś im raz po razie znaleźć w sobie motywację i pasję. Ciągłe komunikaty, tłumaczenia czemu ma być tak, a nie inaczej. Mamy być pułkiem szturmowym i uczymy się zdobywać budynki. Potem mówią, że jednak brygada zmechanizowana i dają nam MaxxPro (amerykańskie pojazdy opancerzone typu MRAP), które widzimy pierwszy raz w życiu. Dają nam granatniki automatyczne MK-13, których nie potrafimy używać. No, a potem wszystko to znów zabierają i dają Bradleye, których też musisz się nauczyć. Trzy procesy szkoleniowe, trzy kursy i sprawdziany. Oczywiście, że ludzie się wypalali i tracili zapał - opisuje oficer.
Szkolenie na amerykańskich bwp Bradley odbywało się w Niemczech pod okiem Amerykanów. To Melnyk bardzo sobie chwalił, bo w przeciwieństwie do szkoleń w Ukrainie, było pod dostatkiem amunicji i paliwa. - U nas to jest tak: Chłopaki, to jest bwp, ale nie będziemy go odpalać, bo nie ma paliwa. Tutaj jest działko, ale nie będziemy strzelać, bo nie ma amunicji. I tak generalnie to nic nie dotykajcie, bo jeszcze się rozpadnie. Lepiej poćwiczmy sam desant i tyle - opowiada weteran. Na amerykańskim szkoleniu już drugiego dnia jeździli do woli i seryjnie strzelali po poligonie. Całość miała być intensywna, kompleksowa, a Amerykanie pomocni i zaangażowani. Jeszcze podczas szkolenia Ukraińcy zorientowali się, że są szykowani do działań ofensywnych na południu Ukrainy. Amerykanie mieli "jak zwariowani" stworzyć im realistycznie odwzorowany wycinek rosyjskich umocnień z Zaporoża. Jedyne czego nie uwzględniono, to gęste pola minowe, co później się zemściło. Melnyk opisuje, że "zamęczał" do nocy przypisanego mu dowódcę amerykańskiej kompanii nieustannymi pytaniami i prośbami o wytłumaczenie czegoś po raz n-ty, co miało mu wiele dać. - Niestety problem był taki, że część oficerów brygady i innych kompanii, zamiast zamęczać instruktorów w taki sam sposób, po prostu szła wieczorem spać - stwierdza.
Po prawie roku szkoleń, w połowie maja Melnyk trafił wraz ze swoją kompanią i resztą brygady na Zaporoże. Trwały już zaawansowane przygotowania do ofensywy. Na zebraniu dowódców kompanii całego korpusu (kilka brygad) przedstawiono dokładne plany działania. - Stworzyliśmy nawet kopie pozycji, które mieliśmy szturmować. Każdej nocy ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy i ćwiczyliśmy. Nadwyrężyliśmy wszelkie nasze zasoby finansowe, żeby kupić sprzęt noktowizyjny, bo nie było go dość, choć byliśmy lepiej wyposażeni niż inne brygady. Było bardzo silne braterstwo. Każdy żołnierz znał swoje zadanie i każdy rozumiał co ma robić na każdym etapie - opowiada oficer.
Kiedy nadszedł ten dzień, to drobiazgowe plany szybko zaczęły się rozsypywać. Jak to na wojnie. Kompania Melnyka miała ruszyć do walki w drugim rzucie, jeszcze w ciemnościach 8 czerwca nad ranem. Tak, aby mieć maksymalną przewagę nad Rosjanami wynikającą z dobrego sprzętu obserwacyjnego zachodnich pojazdów i zakupionej noktowizji dla żołnierzy. - Przez błędy w planowaniu byliśmy spóźnieni 3 godziny, mówiąc delikatnie. Nie mogliśmy już więc pomóc tym idącym na przedzie. Był już ranek i widno, więc było bardzo trudno walczyć z Rosjanami z powodu ich przewagi w artylerii, lotnictwie i dronach - twierdzi Melnyk. Nie pomogło to, że w ostatnich chwilach przed atakiem zabrano przydzielony jego kompanii czołg z trałem przeciwminowym, który miał torować drogę jego bradleyom. W zamian przysłano inny, z którego załogą nie miał okazji się zgrać i która nie wiedziała, co ma robić. Weteran nie mówi tego wprost, ale idące przodem kompanie napotkały znacznie silniejszy opór Rosjan, niż się spodziewano. Do tego znacznie rozleglejsze pola minowe. Skończyło się stratami i nieosiągnięciem postawionych celów. Wieści szybko rozeszły się po reszcie pododdziałów. - Biorąc pod uwagę ich przejścia, plany szybko zmodyfikowano. Mieliśmy pokonać już nie 12 kilometrów, ale 6 - opowiada. Później przyznaje, że początkowo planem na pierwszy dzień było zająć wieś Robotyne, którą ostatecznie udało się zdobyć w sierpniu po ponad dwóch miesiącach ciężkich walk i do dziś jest to granica kontrolowanego przez Ukraińców terenu.
- 9 czerwca zdobyliśmy jedną pozycję, okopaliśmy się i odparliśmy pierwszy kontratak. Do tego momentu mieliśmy minimalne straty, kilku rannych. W tym samym czasie inne kompanie miały wielu zabitych i większość sprzętu wytrąconą z walki. W mojej kompanii zabici pojawili się dopiero kiedy już byłem ranny i ewakuowany - opisuje Melnyk. Przyznaje jednak, że był ku temu powód. Rosjanie mieli nie zidentyfikować poprawnie pozycji jego pododdziału i nie dotknął ich tak mocno ostrzał artylerii. A ten miał być bardzo ciężki. - Sytuacja była dość oczywista. Wyrzutnie pocisków przeciwpancernych w każdym zagajniku. Rosjanie znali nasze trasy natarcia i wszystko na te trasy spadało. Artyleria 152 mm, 122 mm, Grady... A ty w tym wszystkim. Jak tu manewrować? Tylko do przodu albo do tyłu, bo wszystko wokół jest zaminowane - opisuje.
Skończyło się tak, jak już wiemy. Ukraińskie natarcie natychmiast ugrzęzło. Rosyjska obrona była zbyt silna. Kolejne trzy miesiące walk nie przyniosły istotnego sukcesu, jedynie wbicie się na około 10 kilometrów w teren kontrolowany przez Rosjan, ale nie przełamanie ich obrony. Można dyskutować, czy zadane wojsku rosyjskiemu straty w trakcie tych walk nie były same w sobie sukcesem, jednak nie ulega wątpliwości, że ambicje Ukraińców były znacznie większe. Sam Melnyk mówi, że Robotyne było celem na pierwszy dzień operacji. Czyli cała na pewno była zakrojona na szybkie i zdecydowane przebicie rosyjskiej obrony z intencją dotarcia najpewniej do Morza Azowskiego. Sama 47 Brygada do momentu wycofania w większości z frontu na Zaporożu na przełomie sierpnia i września miała stracić 2 tysiące zabitych, rannych i zaginionych ze stanu początkowego liczącego około 5 tysięcy ludzi. Oznacza to bardzo poważne straty.
(...)
Ze słów oficera przebija się rozgoryczenie na to, jak zaplanowano i przeprowadzono operację, w której został ranny. - Cały plan tej wielkiej kontrofensywy był oparty o proste założenie: Moskal widzi nasze Bradleye i Leopardy, więc ucieka - stwierdza ironicznie. Mówi też, że nawet w tak kluczowej operacji brakowało amunicji dla artylerii, więc odmawiano wsparcia ogniowego, ponieważ pociski były zbyt cenne, co prowadziło do śmierci żołnierzy. Według niego czołgiści używający zachodnich czołgów Leopard 2 nie mieli okazji porządnie się ich nauczyć, czy w ogóle z nich postrzelać, bo przesadzono ich z radzieckich T-72 niedługo przed operacją. - Ofensywa zawsze oznacza straty. Jednak niezależnie od tego chcielibyśmy lepszej współpracy pomiędzy różnymi rodzajami wojsk, żebyśmy mieli jakieś lotnictwo i nie musieli tak się bać śmigłowców, żebyśmy mieli jak je zwalczać - stwierdza Melnyk i dodaje, że ma też szczerą nadzieję, że "zostaną wyciągnięte wnioski personalne". Nazwisk nie podaje.
gazeta.pl