niedziela, 2 sierpnia 2020
Nadzór za pomocą kamer nasila się, co jedni oceniają jako metodę poprawy bezpieczeństwa i wydajności w społeczeństwie, ale inni jako zagrożenie dla prawa do prywatności lub swobody przemieszczania się – napisano w raporcie Comparitech.
Na podstawie danych ze sprawozdań rządowych, stron internetowych policji i artykułów w mediach, autorzy opracowania oszacowali liczbę kamer monitoringu w 150 dużych miastach na świecie, skupiając się głównie na kamerach używanych przez władze do nadzoru miejsc publicznych.
Pierwsze miejsce w zestawieniu najpilniej nadzorowanych miast świata zajęło chińskie Taiyuan, gdzie pracuje ponad 465 tys. kamer (prawie 120 na każdy tysiąc mieszkańców). Drugie jest miasto Wuxi, również w ChRL, z 300 tys. kamer (ponad 92 na tysiąc mieszkańców).
Najwięcej kamer działa natomiast w Pekinie (miejsce 5.) i Szanghaju (miejsce 12.), gdzie jest ich odpowiednio 1,15 mln i 1 mln, a więc ponad 56 i prawie 40 na każdy tysiąc mieszkańców. Listę zamyka miasto Tiencin z 350 tys. kamer (prawie 26 na tysiąc mieszkańców).
Firma IHS Markit oceniała w grudniu, że na świecie jest już około 770 mln kamer monitoringu, z czego 54 proc. działa w Chinach. Do 2021 roku liczba kamer na świecie przekroczy miliard – prognozowała firma.
Na opracowanej przez Comparitech liście 20 miast z największą liczbą kamer na mieszkańca tylko dwa znajdują się poza Chinami. W Londynie (miejsce 3.) autorzy doliczyli się prawie 628 tys. kamer (ponad 67 na tysiąc mieszkańców), a w indyjskim Hajdarabadzie (miejsce 16.) - 300 tys. kamer (prawie 30 na tysiąc mieszkańców).
„Głównym argumentem za monitoringiem wizyjnym (CCTV) jest lepsze egzekwowanie prawa i zapobieganie przestępstwom” - ocenili autorzy, zaznaczając jednak, że „większa liczba kamer raczej nie koreluje z niższymi wskaźnikami przestępczości”. „Mówiąc ogólnie, więcej kamer niekoniecznie obniża przestępczość” - dodali.
Podobną opinię wyraziła cytowana przez „SCMP” badaczka z Uniwersytetu Chińskiego w Hongkongu Severine Arsene. Zwróciła też uwagę, że chińskie władze mogą w przyszłości zainstalować więcej systemów automatycznego rozpoznawania twarzy i używać ich w sposób pozbawiony kontroli społeczeństwa, nie tylko do łapania przestępców, ale również do nadzoru nad dysydentami, a nawet mniejszościami etnicznymi.
„Kluczowe jest, aby ten, kto zawiaduje systemem nadzoru wizyjnego, był solidnie kontrolowany, a dokładnie tego brakuje w reżimie, takim jak Chiny (…) Musimy brać pod uwagę możliwości nadużyć, takich jak prześladowanie, szantaż, usuwanie dowodów, jak również stopniowe poszerzanie zakresu nadzoru poza pierwotne cele” - oceniła Arsene.
cyberdefence24.pl
W przeciągu ostatnich dwóch dekad Polska i inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej w tym zwłaszcza państwa NMS81, dokonały transformacji od gospodarki centralnie planowanej do gospodarki rynkowej i zintegrowały się w system gospodarki światowej. Z czasem początkowe, specyficzne dla szoku transformacyjnego cechy charakterystyczne ich gospodarek ustępowały na znaczeniu prawidłowościom i procesom makroekonomicznym typowym dla państw rozwiniętych. W szczególności, zmiany na rynkach pracy krajów regionu, początkowo odzwierciedlające dostosowania struktury gospodarczej do wymagań rynkowych, stopniowo w coraz większym stopniu determinowane były przez zaburzenia makroekonomiczne oraz konwergencję obudowy instytucjonalnej rynków pracy do rozwiązań obserwowanych w krajach Europy Zachodniej. Od roku 1996, gdy pierwotny szok transformacyjny spadku produktu i zatrudnienia w krajach NMS8 został zaabsorbowany, doświadczyły one oscylacji dynamiki tempa wzrostu gospodarczego oraz wahań poziomów zatrudnienia i bezrobocia. Przy tym, choć oscylacje te były w znacznej mierze skoordynowane pomiędzy rozważanymi krajami, w poszczególnych z nich następowały wokół nieco innych przeciętnych wielkości średniookresowych, a ponadto miały zróżnicowaną głębokość.
Instytut Badań Strukturalnych - Adaptacyjność gospodarki polskiej do szoków makroekonomicznych
W czerwcu Tomasz Sakiewicz wypowiadał się dla "Wiadomości" 15 razy, a jego wypowiedzi trwały łącznie 173 sekundy. Pod względem czasu o 4 sekundy wyprzedził go Adrian Stankowski, który miał 13 wystąpień. Tyle samo miał ich Miłosz Manasterski, podpisywany jako szef Agencji Informacyjnej, jego wypowiedzi trwały w sumie 145 sekund. O sekundę wyprzedził politologa z Uczelni Łazarskiego Artura Wróblewskiego (komentował 11 materiałów). Łeb w łeb szli bracia Karnowscy – Michał, członek zarządu wydawnictwa Fratria, publicysta "Sieci", wypowiadał się osiem razy - w sumie przez 100 sekund. Jacek, redaktor naczelny "Sieci", miał co prawda o jedno wystąpienie mniej, ale za to mówił przez 109 sekund.
Na dalszych pozycjach znaleźli się: socjolog Henryk Domański (osiem wystąpień, 87 sekund), historyk Mieczysław Ryba (siedem wystąpień, 88 sekund), publicysta Dorzeczy.pl Karol Gac (siedem wystąpień, 87 sekund), były dowódca GROM gen. Roman Polko (siedem wypowiedzi, 71 sekund), rzecznik Ministerstwa Zdrowia Wojciech Andrusiewicz (sześć wystąpień, 76 sekund) i dziennikarz "Sieci" i Wpolityce.pl Jakub Maciejewski (sześć wystąpień, 70 sekund). "Słynny" Christian Paul pojawił się na 10 sekund w jednym materiale w czerwcu.
(...)
– Nikt już nic nie udaje, komentatorzy tak samo – mówi w rozmowie z Press.pl Seweryn Blumsztajn, prezes Towarzystwa Dziennikarskiego, które regularnie monitoruje "Wiadomości". – Od dwóch, trzech lat nie pojawia się tam nikt poza takimi komentatorami. To twór propagandowy, ma mówić jednym głosem. Często to ludzie znikąd, mówią straszne rzeczy – dodaje.
Michał Szułdrzyński, zastępca redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej", zauważa, że prawa strona polskiej sceny mediowej przed 2015 rokiem czuła się bardzo niedoreprezentowana. – Prawicowi dziennikarze uważali, że w ogóle nie są zapraszani, w związku z tym teraz biorą zemstę za tamtą sytuację. W tej chwili mamy w telewizji publicznej odcienie dziennikarzy skrajnie prawicowych i bardzo prawicowych, bo nawet już centrowych się nie zaprasza – mówi dla Press.pl Szułdrzyński. Dodaje jednak, że zarówno media rządowe, jak i te, które rząd krytykują, zamykają się w swoich bańkach.
onet.pl
Bardzo mnie zaskoczyło to, co pan mówi o niemieckiej innowacyjności, bo to całkowicie sprzeczne z tym, co mamy w głowach. "Niemcy mają kłopoty z innowacyjnością". "Niemieckie samochody są przestarzałe". Świat się kończy.
Niemcy rzeczywiście w ostatnich latach spadały w rankingach innowacyjności. W niektórych były jeszcze w czołówce, w innych w okolicach dziesiątego miejsca, a w jeszcze innych nawet poza pierwszą dziesiątką. Natomiast trzeba wiedzieć, że oni produkują po prostu inne innowacje niż Amerykanie czy nawet Chińczycy, inne niż Izrael czy Australia.
Czyli jakie?
Zwykle rozróżnia się dwa typy innowacji: radykalne i stopniowe. Te radykalne polegają na tworzeniu zupełnie nowych produktów, czyli jeżeli coś już słabo działa, jakiś produkt staje się przestarzały - jak ten wspomniany wcześniej parowóz - to zamyka się fabrykę, zwalnia ludzi, uwalnia kapitał i przesuwa się pieniądze do kompletnie innych nowych pomysłów i zastosowań. Bardzo sprawne w tworzeniu tego typu innowacji są takie gospodarki jak amerykańska, która ma mało regulacji i szeroko otwarte rynki. Ceną jest oczywiście nierówność społeczna, nierówność dochodowa i nieustanne ryzyko, bo społeczeństwo musi się mierzyć cały czas ze zmianami. Natomiast druga kategoria to innowacje stopniowe, które polegają na tym, że szlifuje się produkt, wciąż poprawia jego jakość. I tutaj mistrzami są Niemcy i Japończycy. Do tworzenia tego typu innowacji trzeba zatrudniać pracowników na czas nieokreślony, dać im etaty, dać gwarancję zatrudnienia po to, żeby podjęli ryzyko specjalizowania się w bardzo wąskiej dziedzinie.
Żeby wiedzieli, że ich fabryka za 10 lat nadal będzie produkować, i że jest sens, żeby ten inżynier czy robotnik w doszlifowywanie jakiejś technologii inwestował wszystkie swoje umiejętności?
Tak. Ponieważ większą część ryzyka bierze na siebie pracodawca i państwo. I na tym był oparty przez dekady niemiecki system, który pokazał, że można - nie produkując superinnowacji – stać się bardzo bogatym krajem. Spójrzmy na samochody: przecież to jednak dość tradycyjny produkt. Tylko że Niemcy do perfekcji opanowali łączenie w tych mercedesach i BMW dojrzałej technologii z najnowszymi wynalazkami, które pochodzą często z innych krajów. Wszystkie elementy są fenomenalnie pospinane i zintegrowane, ale do osiągnięcia tej perfekcji trzeba pracowników, którzy mają bardzo wąską i specjalistyczną wiedzę o produkcie. Za nią się dobrze płaci i w zamian za nią trzeba też zaoferować bezpieczeństwo zatrudnienia. Dlatego teraz w kryzysie Niemcy stają na głowie, żeby przemysł nie zwalniał ludzi, bo jak oni odejdą na bezrobocie, to dość szybko stracą latami wypracowane umiejętności. W niemieckim systemie firmy zawsze mogły liczyć na wsparcie państwa, więc nie musiały sięgać po metodę "szybko zatrudnij i szybko zwolnij", żeby ciąć koszty. I właśnie w ten sposób Niemcy przez lata produkowali swoje stopniowe innowacje. One nie zawsze są widoczne i oczywiste, nie zawsze łapią się do tych wszystkich międzynarodowych statystyk, natomiast przekładają się na stabilność zatrudnienia i wysokie dochody.
Czyli jeżeli ogniwa wodorowe okażą się strzałem w dziesiątkę, to Niemcy będą je cyzelować przez najbliższe dekady?
I wtedy mają przed sobą kilka dekad ulubionego produktu, który będą nieustannie poprawiać i integrować najpierw w samochodach, potem w autobusach, w pociągach, w maszynach, potem w budownictwie itd. W tym systemie innowacji stopniowych niemiecka obsesja na punkcie oszczędności budżetowych i niskiej inflacji ma pewien sens. Bo na czym polega polityka płacowa w firmach, które są skupione na innowacjach stopniowych? W Niemczech były to negocjacje w najważniejszych branżach między silnymi związkami zawodowymi i organizacjami pracodawców. Pracownicy mówili: chcemy 1,5 procent podwyżki w przyszłym roku, a w kolejnych pięciu latach po jednym procencie. Pracodawcy na to: ale wasza produktywność nie wzrasta tak szybko, bo tylko o 0,7 procenta, no to możemy wam dać trochę więcej - na przykład 0,9 procenta podwyżki. Czyli cyzelowanie bardzo niewielkich różnic. Jeżeli oni zawierają jakieś porozumienie płacowe, to ono jest bardzo precyzyjne i staje się punktem odniesienia dla wielu innych branż. I teraz wyobraźmy sobie, że mieliby bank centralny, który prowadzi bardzo swawolną politykę pieniężną, a rząd zadłuża się wedle uznania. W takim systemie inflacja byłaby nieprzewidywalna, a większość tych porozumień płacowych wzięłaby w łeb. Zarówno pracodawcy, jak i związki zawodowe oczekują więc od niemieckiego banku centralnego, że zagwarantuje im niską inflację i będzie tego poziomu bronił, bo inaczej całe ich długoterminowe planowanie jest niewiele warte. Więc, zarzucając Niemcom obsesję na punkcie inflacji i oszczędności budżetowych, warto pamiętać, jak działają ich firmy.
gazeta.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)