czwartek, 26 maja 2022


Strona ukraińska informuje o wzroście intensywności działań na styku obwodów charkowskiego, donieckiego i ługańskiego. Łyman został częściowo opanowany przez siły agresora, które mają się przygotowywać do dalszego uderzenia w kierunku południowo-wschodnim – na Siewiersk–Bachmut. Obrońcy starają się nie dopuścić do przejęcia odcinka drogi Lisiczańsk–Bachmut w obwodzie donieckim, powstrzymując natarcia w rejonie Biłohoriwka–Nahirne–Berestowe. Główne zgrupowanie ukraińskie w okolicach Siewierodoniecka zostało rozdzielone na dwie części – Lisiczańsk–Siewierodonieck oraz Hirśke–Zołote – które wróg stara się otoczyć. Rosjanie nacierają także w kierunku Bachmutu od południowego wschodu (powstrzymano ich w rejonie miejscowości Widrodżennia). Do prób przełamania obrony ukraińskiej dochodziło w pozostałej części obwodu donieckiego oraz – po kilkudniowej przerwie – na pograniczu obwodu chersońskiego z mikołajowskim (Tawrijśke) i dniepropetrowskim (Mykołajiwka). Lotnictwo i artyleria agresora nie zaprzestają ataków na pozycje przeciwnika i ich zaplecze na wszystkich kierunkach.

Najeźdźcy odtwarzają zgrupowanie uderzeniowe w rejonach graniczących z obwodami czernihowskim i sumskim. Lokalne źródła ukraińskie podają, że na razie nie widać oznak przygotowywania do natarcia, trwa natomiast ostrzał artyleryjski pozycji obrońców. Dowództwo Operacyjne „Południe” zwraca uwagę na umacnianie się nieprzyjaciela na Wyspie Wężowej i przygotowywanie prowokacji z wykorzystaniem przejętych jednostek floty ukraińskiej.

Władze rosyjskie skróciły proces paszportyzacji ludności na terytoriach okupowanych. 25 maja Władimir Putin podpisał dekret o uproszczeniu procedury nadawania rosyjskiego obywatelstwa Ukraińcom z obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Dokument przewiduje, że wnioski mieszkańców tych terenów o jego przyznanie powinny być rozpatrywane nie dłużej niż trzy miesiące. W Mariupolu rozpowszechniono informację o możliwości zdobycia rosyjskiego obywatelstwa bez konieczności wcześniejszego uzyskania paszportu tzw. Donieckiej Republiki Ludowej, ale otrzymanie nowych dokumentów wymaga podróży do Rosji. MSZ Ukrainy uznało dekret za nielegalny oraz rażąco naruszający suwerenność i integralność terytorialną napadniętego kraju oraz normy i zasady prawa międzynarodowego.

Potwierdza się teza, że Kreml przyśpiesza scenariusz aneksyjny wobec Donbasu. Szef tzw. Donieckiej Republiki Ludowej Denys Puszylin przyznał, że po zajęciu całości obwodów donieckiego i ługańskiego zostanie przeprowadzone „referendum” w sprawie włączenia tych obszarów w skład Rosji. Dodał, że jego wynik jest oczywisty.

W okupowanym Mariupolu najeźdźcy przedłużyli rok szkolny do 1 września i przygotowują szkoły do wdrożenia rosyjskiego programu nauczania. Ma to na celu przede wszystkim deukrainizację miejscowej młodzieży. Przez całe lato będzie się ona uczyć się języka rosyjskiego oraz literatury i historii Rosji. Okupanci planują otworzyć dziewięć szkół, lecz do tej pory znaleziono tylko 53 nauczycieli gotowych podjąć pracę.

Wiceszef MSZ FR Andriej Rudenko oznajmił, że Rosja jest gotowa zorganizować korytarz humanitarny dla morskiego transportu zboża z ukraińskich portów nad Morzem Czarnym i Morzem Azowskim. Uzależnił jednak realizację tej propozycji od rozminowania ich przez przeciwnika oraz zniesienia nałożonych przez Zachód sankcji. W odpowiedzi szef ukraińskiej dyplomacji oskarżył Moskwę o świadome dążenie do wywołania kryzysu głodu na świecie i wezwał społeczność międzynarodową do niepoddawania się szantażowi. Wiceminister polityki agrarnej Ukrainy Taras Wysocki powiadomił, że wykorzystanie alternatywnych wobec transportu morskiego szlaków drogowych i kolejowych przez państwa Europy Zachodniej pozwoli na wywiezienie z kraju zaledwie 1,5 mln ton zbóż miesięcznie. Jego zdaniem przewóz zgromadzonych w miejscowych magazynach 22 mln ton ziarna w taki sposób zająłby co najmniej rok. W opinii Wysockiego jedyne wyjście to odblokowanie ukraińskich portów na drodze militarnej lub utworzenie międzynarodowych konwojów w celu eskortowania jednostek morskich transportujących zboże. Podczas Forum w Davos prezydent Wołodymyr Zełenski zwrócił się z apelem o zawiązanie organizacji eksporterów produkcji rolnej, której zadaniem byłoby przeciwdziałanie kryzysom związanym z przerwaniem dostaw.

Zełenski podczas orędzia do narodu skrytykował postawę niektórych państw zachodnich opowiadających się za jak najszybszym doprowadzeniem do zakończenia wojny na Ukrainie. Jego zdaniem wyrażone przez część polityków i dyplomatów zachodnich opinie na temat konieczności wydania przez Kijów pozwolenia na pewne ustępstwa terytorialne stanowią powtórzenie błędnej polityki Europy względem nazistowskich Niemiec w okresie poprzedzającym wybuch II wojny światowej i nie uchronią Zachodu przed agresywnymi planami Putina. Z kolei szef MSZ Dmytro Kułeba stwierdził, że Ukraina nie popełni więcej błędu w postaci zgody na zamrożenie konfliktu.

Komentarz

•  W ostatnich dniach najeźdźcy poczynili postępy w obwodzie ługańskim (kontrolują 95% jego powierzchni), co należy wiązać z wyczerpywaniem się sił obrońców, zwłaszcza przy narastających problemach z zaopatrzeniem. Agresor wciąż nie jest jednak w stanie przełamać pozycji ukraińskich w północno-zachodniej części obwodu donieckiego. Na pozostałych kierunkach jego aktywność pozostaje znacząco ograniczona. Informacja o wyprowadzeniu przez Rosjan z magazynów partii wysłużonych, pochodzących jeszcze z lat sześćdziesiątych czołgów T-62 (prawdopodobnie ok. 30 sztuk) i przewiezieniu ich do obwodu zaporoskiego świadczy o przygotowywaniu działań o charakterze stabilizacyjno-obronnym (od schyłkowego okresu sowieckiej interwencji w Afganistanie T-62 sprawdzają się w kolejnych rosyjskich konfliktach jako punkty ogniowe przy umocnionych posterunkach). Oznaczałoby to, że w najbliższym czasie najeźdźcy skupią się na opanowaniu całości Donbasu i zabezpieczeniu kontrolowanego pomostu lądowego z Krymem.

•  Obserwowana rozbudowa zgrupowania rosyjskiego na pograniczu z obwodami sumskim i czernihowskim, jak również utrzymywanie dużego kontyngentu na południu Ukrainy (według ocen amerykańskich ponad 50 batalionowych grup taktycznych) pozwalają przyjąć, że Moskwa pozostawia sobie dużą swobodę odnośnie do dalszych działań militarnych. Siły na północy wciąż należy traktować przede wszystkim jako wiążące zgrupowanie przeciwnika w rejonie Kijów–Czernihów–Sumy i tym samym uniemożliwiające wykorzystanie go w rejonach walk na południu i wschodzie kraju, a ponowne uderzenie na stolicę jest w perspektywie najbliższych miesięcy mało prawdopodobne. Rosyjska ofensywa w kierunku północnym (Zaporoże i/lub Krzywy Róg) lub zachodnim (Mikołajów/Odessa) pozostaje natomiast w dalszym ciągu wysoce prawdopodobna, a o jej przeprowadzeniu zadecyduje rozwój sytuacji militarnej w obwodzie donieckim.

•  Władze Ukrainy starają się aktywnie przeciwdziałać coraz częściej pojawiającym się wśród zachodnich polityków, a wspieranym przez Kreml opiniom o konieczności zakończenia wojny w celu uniknięcia dalszych ofiar i kryzysów związanych z dostępem do surowców energetycznych i produkcji rolnej. Nieustępliwe stanowisko Kijowa względem żądań wroga to wynik wiary w możliwość zwycięstwa militarnego oraz niezłomnej postawy społeczeństwa. Według przeprowadzonego w połowie maja sondażu opinii publicznej opublikowanego przez Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii 82% obywateli Ukrainy jest przeciwnych jakimkolwiek ustępstwom terytorialnym, a jedynie 10% zgadza się, aby za cenę oddania części obszaru kraju doprowadzić do jak najszybszego zakończenia konfliktu.

osw.waw.pl

– Okupują już 95 proc. terenu obwodu ługańskiego – podsumował wydarzenia ostatnich dni szef tamtejszej administracji Serhij Hajdaj.

Obrońcy utracili ostatnio jedynie 5 proc. terenu, ale obecnie zajadłe walki toczą się o jedyną dużą miejscowość tego obwodu pozostająca w rękach Ukraińców, Siewierodonieck. 100-tysięczny ośrodek przemysłowy był też siedzibą miejscowych władz po utracie Ługańska. Wraz z sąsiadującym od zachodu przez rzekę Lisiczańskiem tworzyły ponad 200-tysięczną metropolię.

Rosyjska armia prowadzi intensywną ofensywę w Donbasie - w ciągu doby w obwodach donieckim i ługańskim ostrzelanych zostało ponad 40 miejscowości. Prezydent Wołodymyr Zełenski przyznaje, że w niektórych częściach wschodniego frontu Rosjanie mają znaczną przewagę liczebną nad Ukraińcami.

– Miasto niszczą przez całą dobę: artyleria, bombardowania z samolotów, katiusze – mówi Hajdaj. Walki trwają na granicach miasta, a jedyna droga prowadząca w głąb Ukrainy jest pod rosyjskim ostrzałem. – Taktykę Rosjanie mają niezmienną. Masowo ostrzeliwują nasze pozycje z artylerii, pod jej osłoną posuwa się piechota, czasem razem z czołgami. Zazwyczaj piechota, poniósłszy straty, cofa się, potem znów zaczyna artyleria i znów dwa–trzy szturmy piechoty. Cztery godziny strzelają armaty, potem atak, trzy–cztery godziny artyleria i znów atak – opisuje dziennikarzom codzienność obrońców Siewierodoniecka dowódca ochotniczego batalionu.

– To ich wypróbowana taktyka. Korzyści przynosi im niewiele, ale dzięki zmasowanemu ostrzałowi mogą powoli posuwać się do przodu, bo krok po kroku niszczą wszystko przed sobą: nasze pozycje, okopy, budynki, drzewa, drogi – wszystko. Niestety, mają dużą przewagę w artylerii – dodaje.

Ilość zawsze przechodzi w jakość. Mówią, że Józef Stalin tak opisywał swoje podejście do prowadzenia wojny
Joe Inwood, korespondent BBC

Według danych ukraińskiego wywiadu na początku tygodnia Rosjanie mieli na całym froncie ponad półtora tysiąca armat, prawie siedemset katiusz i około 70 wyrzutni rakiet większego zasięgu. Ukraińska armia na początku wojny miała ok. 1,8 tys. różnego rodzaju armat i wyrzutni rakiet, ale w przytłaczającej większości przestarzałych (niektóre z czasów drugiej wojny światowej). Znaczna ich część stała się łatwym celem Rosjan w pierwszych tygodniach walk. Pozostałe jednak – połączone w wymyśloną przez ukraińskich żołnierzy wirtualną sieć, funkcjonującą dzięki Starlinkowi Ilona Muska – pozostają zmorą najeźdźców. Ale jest ich za mało.

– Ilość zawsze przechodzi w jakość. Mówią, że Józef Stalin tak opisywał swoje podejście do prowadzenia wojny. Jeśli rzucić na wroga wystarczająco dużo ludzi, to w końcu zostanie pokonany. Te słowa można powtórzyć i dzisiaj – opisywał korespondent BBC Joe Inwood, w jaki sposób Władimir Putin prowadzi wojnę.

wp.pl

Na tej wojnie prawda umarła na długo przed oddaniem pierwszego strzału. Nie dziwię się żadnej ze stron, że ubiła ją już na samym początku. Rosja od zawsze używała kłamstwa jako strategii porozumiewania się ze światem zewnętrznym, a od 1917 r. bolszewicy zaczęli stosować propagandę jako formę komunikacji ze społeczeństwem. Ukraińcy musieli po prostu dotrzymać im kroku, a że kraj od wieków lat znajdował się pod silnym wpływem Rosji, w sztuce kłamstwa okazali się uczniami, którzy w tej wojnie chwilami nawet przerastają profesorów.

Jeśli przed rosyjską ofensywą rozgarnięty dziennikarz miał czas na właściwą interpretację i korygowanie dezinformacji na miarę swoich możliwości, to z chwilą rozpoczęcia działań zbrojnych fala wydarzeń i idących za nimi kłamstw przygniotła nas wszystkich.

Szybko zrozumiałem, że w tej nowej sytuacji jestem zdany tylko na jedną dziennikarską technikę. O ile wciąż czytałem wszystkie oficjalne komunikaty zaangażowanych w wojnę stron, to rzadko kiedy im wierzyłem. Podawana przez Ukrainę liczba 206 (na dzień dzisiejszy) strąconych rosyjskich samolotów? Równie prawdopodobna jak załóżmy 100 lub 300. Podobnie z liczbami serwowanymi przez Rosjan. Podawane przez obie strony kolejne daty i kierunki zmasowanych ofensyw? Wsadźmy to między bajki – żadne profesjonalne wojsko nie publikuje takich informacji. I tak dalej, i jeszcze więcej.

Co więc pozostaje dziennikarzowi, kiedy wszyscy kłamią? Musi zdać się jedynie na to, co sam zobaczy, dotknie, usłyszy. Nie zawsze dotrze do wszystkich informacji, bo żadnej ze stron nie zależy, aby go do nich dopuścić, ale jeśli będzie wystarczająco blisko, dotrze do wystarczającej ich liczby, aby złożyć z nich wiarygodny obraz sytuacji.

Dlatego właśnie kiedy Rosjanie stali pod Kijowem, byłem w Kijowie, zbierając informacje w Irpieniu i innych przyfrontowych miejscowościach. Kiedy działania przeniosły się do Donbasu, pojechałem tam, aby zbierać informacje w Siewerodoniecku, Bachmucie, Barwinkowie, pod Limaniem, w Kramatorsku, czy we frontowych wsiach, których nazw nie mogę nawet ujawnić ze względu na bezpieczeństwo przebywających tam żołnierzy.

Co tam widzę i czego się dowiaduję? Zacznę od historii z mojego pierwszego dnia pobytu na Donbasie, którą jakimś cudem udało mi się sfilmować, a która dobrze oddaje rzeczywistość na miejscu. Jechaliśmy do Barwinkowa, miejscowości oddalonej o 15 km od rosyjskich pozycji. Nagle nad naszymi głowami zobaczyliśmy dwa rosyjskie myśliwce Su-25. Instynktownie włączyłem kamerę, aby uchwycić ich przelot, a następnie huk i potężną chmurę dymu nad Barwinkowem, którą spowodowała eksplozja. Zanim dojechaliśmy do miasta widzieliśmy jeszcze ostrzał tych samych lub innych myśliwców, flary, kolejne eksplozje, a także byliśmy zatrzymywani przez wojsko, które kazało nam kryć się w okopach.

Wtedy już jechaliśmy do Barwinkowa polnymi drogami, bo główne były zablokowane. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się przy dużym stawie, aby zapytać o drogę mężczyznę, który jak gdyby nigdy nic łowił tam ryby. Okazał się świetnym doradcą – poinformował nas, którą drogą jechać, a którą nie, bo zaminowana. Zapytałem go, czy nie boi się łowić tych ryb, skoro wokół strzelają. Machnął ręką: „Tu tak zawsze, człowiek przywyka”.

Nie czekaliśmy na tę historię tygodniami lub choćby dniami. Zdarzyła się dlatego, że po prostu znaleźliśmy się blisko frontu. I zdarzała się – w różnych odmianach – także w innych miejscach. Zbliżając się do Siewierodoniecka nie musieliśmy ustalać precyzyjnych planów, żeby sfotografować wojnę. Tuż przed miastem zobaczyliśmy chmurę dymu po eksplozji i po prostu pojechaliśmy na azymut. Rosyjski pocisk uderzył w centrum medyczne w pobliskim Lisiczańsku. Filmowaliśmy rozwijający się pożar bez zakłóceń, bo ludzie przywykli do kolejnych eksplozji, a straż pożarna przestała tu funkcjonować.

Oto codzienność przyfrontowych miejscowości w Donbasie. To wszystko trwa od tygodni, każdego dnia. Front albo tkwi w miejscu, albo powoli przesuwa się w kierunku terytoriów kontrolowanych przez Ukraińców. Spotykam żołnierzy bezpośrednio w strefach działań zbrojnych, ale także poza nimi – na stacjach benzynowych, u wulkanizatora, przy kawomatach. Te rozmowy są niezwykle cenne i zawsze układają się w ten sam obrazek.

Żołnierz: "Jest ciężko. Atakują artylerią, a my nie mamy za bardzo czym odpowiadać. Zachodni sprzęt? Owszem, czekamy".

Żołnierz: "Walą artylerią. Wczoraj spuścili fosfor na las. Las się spalił razem z naszym sprzętem".

Medyk: "Najwięcej przypadków to ciężkie i wielokrotne urazy kończyn, związane z atakami artyleryjskimi".

Skąd tyle artylerii? Rosjanie nie są głupi. Szybko pojęli, że zaplanowany na kilka dni blitzkrieg nie ma szans powodzenia. Dlatego po fiasku pod Kijowem postawili na sprawdzone metody. Dowodzenie przejął gen. Aleksander Dwornikow i zaczął robić dokładnie to, czym kilka lat wcześniej wygrał w Syrii – bez żadnych finezyjnych manewrów, niespodziewanych oskrzydleń i błyskawicznych wypadów zaczął po prostu mielić pozycje przeciwnika zmasowanym ogniem artyleryjskim z dodatkiem lotnictwa.

Widziałem skutki jego działań w syryjskich Homs i Aleppo. Olbrzymie połacie tych miast były po prostu do szczętu wyburzone. Czułem się tam, jakbym znalazł się Warszawie po powstaniu 1944 r. W Ukrainie nie widziałem jeszcze niczego podobnego, ale przecież Dwornikow dopiero zaczął.

Na takie „zmiękczone” artylerią pozycje rzuca się piechotę. Trzy kroki w przód, dwa w tył – to daje jeden do przodu. Wolno, bo wolno, ale Rosjanom się nie spieszy. Mają czas.

Skutek? Może Rosjanom nie udała się przeprawa przez Doniec w celu okrążenia Siewierodoniecka od północy, ale za to idą od południa od strony Popasnej. Owszem, za cenę sporych strat, ale Ukraińcy też się wykrwawiają. Nie muszę mówić, gdzie jest więcej ludzi i który kraj wciąż posiada ogromne możliwości rekrutacyjne wśród Buriatów, Kałmuków, Tuwińców, Jakutów i mieszkańców wielu innych pogrążonych w biedzie republik, którzy bilet do wojska kojarzą głównie z możliwością znacznej poprawy swojej sytuacji bytowej. Nie muszę też mówić, gdzie ludzkie życie nie znaczy nic w porównaniu z osiąganymi celami wojennymi.

Z dnia na dzień jestem zatrzymywany na tej samej drodze i informowany, że już nią nie przejadę, bo stoją tam Rosjanie. Z dnia na dzień widzę kolejne autokary z ludźmi wywożonymi ze wsi w rejonie Iziumu, Limania, Barwinkowa. Z dnia na dzień widzę kolejne elementy zniszczonej przez rosyjskie ostrzały infrastruktury oraz zakładów produkcyjnych.

A potem wracam do Polski.

Kiedy byłem tu poprzednio, niedługo po wycofaniu się Rosjan spod Kijowa, media zachwycały się faktem, że wycofanych z północy żołnierzy przerzucono prosto na wschód, co znaczy, że od dwóch miesięcy bez wytchnienia znajdują się w walce. Tak jak gdyby Ukraińcy pojechali w tym czasie na wakacje. A ja znam chłopaków, którzy walczą nieprzerwanie od pierwszego dnia rosyjskiej ofensywy.

W tym samym czasie ukraińscy wojskowi pokazywali dziennikarzom ziemianki, w których żyli rosyjscy żołnierze pod Kijowem. Owszem, ukraińscy żołnierze nie funkcjonują w tak fatalnych warunkach, ale możecie mi wierzyć, że miejsca, w których żyją, to żaden Ritz. Widziałem chłopców, którzy w środku dnia wracali z pozycji do zapylonych podpiwniczeń, kładli się na ułożonych w rzędy materacach i niemal natychmiast zasypiali. I tak od miesięcy.

Nie chcę przytaczać niewiele mających wspólnego z rzeczywistością wypowiedzi polskich oficerów i specjalistów ds. wojskowości, bo wiem, że są świetnymi specjalistami, z których wiedzy sam korzystam, ale widzę, że nie będąc na miejscu i oni ulegają zamętowi informacyjnemu. Wiem, z czego to wynika – siłą rzeczy każdy z nas skłania się bardziej ku źródłom ukraińskim niż rosyjskim i na nich opiera swoje analizy. Tylko musimy pamiętać, że Ukraina jest na wojnie, która obejmuje nie tylko sferę militarną, ale i informacyjną.

onet.pl

Kreml zmierza do inkorporacji okupowanych na Ukrainie terytoriów. Tym razem w Rosji nie będzie euforii, jak po aneksji Krymu, a raczej strach i umacnianie putinowskiego totalitaryzmu.

Trwa rosyjska próba zajęcia pozostającej pod kontrolą Ukrainy części Donbasu – ofensywa w kierunku Siewierodoniecka i Bachmutu. W ten sposób Moskwa realizuje plan minimum: zajęcia Donbasu i wybrzeża azowskiego oraz utworzenia połączenia lądowego na Krym. Rosyjskie wojska zajęły obszar ok. 81 tys. km kw. Razem z zajętym w 2014 r. Krymem i kontrolowanymi przez tzw. separatystów fragmentami obwodów donieckiego i ługańskiego, obecnie rosyjskiej okupacji poddane jest ok. 125 tys. km. kw. Ukrainy. Osiem lat temu anektowane tereny zamieszkiwało ok. 5,5 mln. ludzi. Zajęte w tym roku ziemie może zamieszkiwać obecnie powyżej 2 mln. Precyzyjne określenie liczby ludności i powierzchni terytorium jest, z powodu walk, trudne.

Strefa okupowana jest już podobnej wielkości co Węgry czy Bułgaria. Rosjanie muszą coś zacząć robić. Wybrać model dla zajmowanych terenów. Dla Putina dziś to kluczowa kwestia, bo musi jakoś uzasadnić Rosjanom, po co zaczął wojnę i czemu z jej powodu ponoszą ogromne koszty.

Kilka dni przed 9 maja w okupowanym i wciąż walczącym Mariupolu pojawił się Siergiej Kirijenko. Ten były premier z czasów rządów Borysa Jelcyna miał niesłuszną opinię kremlowskiego liberała. Razem z Dmitrijem Miedwiediewem był uznawany za umiarkowanego, liberalnego i skupiał się na gospodarce. Miedwiediew produkuje dziś średnio raz na kilka tygodni ostre, szowinistyczne tyrady ciskając gromy na Ukrainę, Polskę, Zachód i wygrażając światu. Tak jakby próbował nadrobić czas stracony w liberalnym kąciku Kremla. Kirijenko wchodzi w krąg najbardziej zaufanych ludzi Putina. Jeden i drugi nie byli nigdy liberałami, lecz kremlowskimi oportunistami. Grali swoje role. Z gołębi, szybko zamienili się w jastrzębie.

Kirijenko zastąpił niedawno Dmitrija Kozaka i jest nowym nadzorcą Donbasu. I nie tylko, bo odpowiada za całość okupowanych na Ukrainie terytoriów i ich przyszłość. Kirijenko nadzoruje również wojenną propagandę. To ekipie spin-doktorów i PR-owców, którzy dla niego pracują, Rosja zawdzięcza agresywne wzmożenie propagandy wojennej: narracja o wojnie z całym Zachodem i coraz częściej padające w telewizji słowa odmawiające Ukraińcom prawa do państwa i narodowości. To wreszcie on zajął się na poważnie promocją idei jednoczenia „rosyjskich” ziem pod hasłem walki z faszyzmem.

– Symbol walki z faszyzmem, sztandar zwycięstwa, ma teraz jeszcze jeden symbol, babcię Anię – mówił w Mariupolu Kirijenko na odsłonięciu pomnika babci z czerwonym sztandarem, kolejnego PR-owskiego pomysłu w poszukiwaniu symboliki wojny.

Zmiana nadzorcy terenów okupowanych będzie miała dla nich ogromne znaczenie. Poprzedni kremlowski „szef” Donbasu, Dmitrij Kozak, miał za zadanie przymusić Ukrainę do przyjęcia porozumień mińskich i rosyjskich warunków autonomii regionu. Zaczęła się wojna i tamten projekt wylądował w koszu. Kirijenko stoi w kremlowskiej hierarchii wyżej od Kozaka, a poza tym jest specem od operacji wizerunkowych i zarządzania kryzysowego. Wprawdzie Rosjanie raczej nieszczególnie wspominają jego zarządzanie, kiedy w 1998 r. jako premier doprowadził do eskalacji kryzysu finansowego. Teraz jednak ma inne zadanie. Ma przygotować aneksję okupowanych terytoriów. I przedstawić ją, jako wielkie zwycięstwo idei Putina.

Według informacji portalu Meduza i jego źródeł na Kremlu, do 11 września ma być przygotowana seria referendów. Prawdopodobnie odbędą się 11 września, w tzw. wspólny dzień głosowania. Razem z wyborami regionalnymi w Rosji. Jednocześnie miałby się odbyć referenda w tzw. DRL i ŁRL, separatystycznej Osetii Południowej, oraz na terenach zajętych w czasie obecnej inwazji. Dodatkowo miałby się odbyć plebiscyt o połączeniu z Rosją na Białorusi. Białoruski plebiscyt byłby oczywiście możliwy po złamaniu oporu Alaksandra Łukaszenki, który jest w coraz większej desperacji i wywołanych sankcjami kłopotach. Jego zależność od Rosji jest całkowita, ale z niepodległości łatwo nie zrezygnuje.

Dlatego białoruski plebiscyt prędzej będzie dotyczył jakiejś formy pogłębienia integracji w ramach Związku Białorusi i Rosji, a nie akcesji do Federacji Rosyjskiej. Co innego Donbas i zajęte obecnie tereny ukraińskich obwodu donieckiego, ługańskiego, zaporoskiego, chersońskiego, charkowskiego i kawałka mikołajowskiego. Na razie rosyjska okupacja jest tam brutalna. Prowadzone są „filtracje” ludności. Bardzo aktywnie działają grupy FSB i GRU zajmujące się wyszukiwaniem osób aktywnych społecznie (byłych żołnierzy, członków i sympatyków partii, dziennikarzy, pracowników administracji, nauczycieli i osób aktywnych w internecie, lokalnych patriotów itp.). To przygotowania do obezwładnienia aktywności politycznej i oporu na okupowanych terenach.

Podobną rolę pełni pospieszna degradacja ekonomiczna: celowe zniszczenia wojenne, rabunek i uzależnianie ludności od rosyjskiej pomocy humanitarnej. Pojawiają się informacje, że Rosjanie obiecują, że niedługo koszmar się skończy, bo „nastanie Rosja”. Do obiegu wprowadzany jest rosyjski rubel, choć mieszkańcy nie chcą go przyjmować. Równocześnie nie ma przygotowań do ogłoszenia lokalnych klonów republik separatystycznych.

Mimo to Putin odpisał dziś poprawki do dekretu z 2019 roku, który dał mieszkańcom DRL i ŁRL prawo do ubiegania się o obywatelstwo Rosji w trybie uproszczonym. Od dziś ten „przywilej” mają też mieszkańcy obwodu chersońskiego i zaporoskiego.

Kiedy w 2014 r. Rosjanie zajmowali bezpośrednio Krym i pośrednio Donbas, jasne było, jakie są ich plany. Referendum na Krymie i aneksja do Federacji Rosyjskiej oraz zbudowanie dwóch para-państw pod całkowitą kontrolą Moskwy, ale z iluzją niezależności: Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych. Zarówno referendum, jak i „niepodległość” separatystów były doskonale wcześniej przygotowane za pomocą propagandy, działań służb specjalnych i od strony logistycznej. Była wymyślona symbolika dla DRL/ŁRL, byli wytypowani ludzie, którzy przejęli w Doniecku i Ługańsku władzę. Dziś w Chersoniu, Mariupolu nie widać takich działań, albo są one znikome. Nie widać przygotowań do ogłoszenia „Chersońskiej Republiki Ludowej”, ani „Noworosji”. Są za to typowe działania okupacyjne i systemowe represje wobec ludności. Widać również działania, które sugerują, że okupowane ziemie będą po prostu wcielone do Rosji. I nie będzie to model krymski – z propagandowym wzmożeniem i zainfekowaniem ludności wizją „rosyjskiego świata”. Nie, na okupowanych ziemiach Rosjanie aneksję przeprowadzą brutalnie, siłowo i bez zachowywania pozorów. Tak, jak to robili w 1944 i 1945 r.

Najprawdopodobniej na terenach ukraińskiego obwodu donieckiego i ługańskiego najpierw rosyjskie władze wywieszą flagi DRL i ŁRL (jak robią to obecnie), a potem ziemie te wraz z separatystycznymi republikami wejdą w skład Rosji. W przypadku obwodu chersońskiego odbyć by się to mogło w drodze narzuconego referendum. Po formalnej aneksji Rosjanie zapewne będą chcieli przeprowadzić wielką operację przesiedleńczą. Praktykowali ją już na Krymie po 2014 r. Tylko, że tam odbyła się mniej więcej dobrowolnie i dotyczyła głównie administracji i służb. Krymscy urzędnicy, czy policjanci (do niedawna ukraińscy) otrzymali atrakcyjne finansowo propozycje pracy w głębi Rosji, a na Krym przyjechały tysiące Rosjan. W przypadku nowo anektowanych ziem nie będzie dobrowolności. Już odbywa się wywożenie np. mieszkańców Mariupola.

Jeśli aktywne działania bojowe trochę się wyciszą, na zajęte ziemie przyjadą rosyjscy osadnicy – np. z Kaukazu Północnego. Te plany brzmią ładnie, ale pamiętać trzeba, że 24 lutego Putin chciał znacznie więcej i wydawało się, że ma Kijów w zasięgu ręki. Również dzisiejsze plany szybkiej aneksji zajętych terenów do Rosji, za dwa-trzy miesiące mogą być nieaktualne. Nie wiadomo, jaki wpływ na ten proces będzie miała dynamika wojny.

Nie wiadomo, jak rozwinie się ukraiński ruch oporu. Jest jasne, że Ukraińcy nie oddadzą swojej ziemi, zwłaszcza kiedy wiedzą co ją czeka. Nawet jeśli Rosja za wszelką cenę ogłosi swoje panowanie nad Chersoniem i Mariupolem, to jej południowo-zachodnia granica będzie stale krwawić i to długo. Okupacja i aneksja będzie wymagała gigantycznego wysiłku logistycznego, sił okupacyjnych i choćby minimalnego wysiłku odbudowy zniszczonych miast. Rosji nie stać na takie wydatki bez zaprowadzenia rządów całkowicie totalitarnych w całym kraju. I to jest właśnie perspektywa, jaka może czekać Rosję po wywieszeniu trójkolorowych flag na południowym wschodzie Ukrainy.

belsat.eu

23 maja białoruskie media państwowe opublikowały list Alaksandra Łukaszenki do Sekretarza Generalnego ONZ António Guterresa. Łukaszenka próbuje w nim przekonać Guterresa, że Białoruś nie jest ani agresorem (wobec Ukrainy), ani zdrajcą (wobec Rosji), ale zawsze opowiadała się za pokojem. W liście przedstawiono ogólny zarys kremlowskiego stanowiska wobec wojny na Ukrainie: odpowiedzialność za konflikt ponoszą państwa zachodnie, a podstawowymi środkami deeskalacji powinno być zaprzestanie dostaw broni (chodzi o dostawy na Ukrainę) i sprzeciw wobec ograniczeń handlowych (chodzi o sankcje).

W swoim liście Łukaszenka stwierdził, że sekretarz generalny ONZ może przyczynić się do pokojowego rozwiązania rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Zdaniem Łukaszenki, można to osiągnąć na drodze globalnych negocjacji z udziałem wszystkich czołowych światowych przywódców. Proces ten powinien zaowocować „jasnymi i przejrzystymi porozumieniami w sprawie zasad nowego porządku światowego”.

Ponadto Łukaszenka zaznacza, że Białoruś jest otwarta na szerokie współdziałanie ze wszystkimi państwami, strukturami integracyjnymi i organizacjami międzynarodowymi: – Białoruś jest gotowa do bezpośrednich spotkań i wszelkiej innej pracy z każdą zainteresowaną stroną w celu zapewnienia pokoju oraz możliwości życia i rozwoju dla przyszłych pokoleń!

Pomimo niejasnych sformułowań, główne przesłanie listu Łukaszenki jest bardzo przejrzyste: chce on pozbyć się opinii współwinnego agresora w wojnie z Ukrainą i przełamać swoją międzynarodową izolację. Dlatego deklaruje gotowość do „bezpośrednich spotkań i wszelkiej innej pracy”.

Tekst listu został opublikowany 23 maja. Jednak, jak podaje rządowa agencja informacyjna BiełTA, przedstawiciel Białorusi przy ONZ Walancin Rybakou przekazał dokument António Guterresowi już 18 maja. Daty te z pewnością nie są przypadkowe.

Według agencji BiełTA Rybakou spotkał się z Guterresem w przeddzień posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie kryzysu żywnościowego. Dyskusja dotyczyła eksportu ukraińskiego zboża, które zostało zablokowane w ukraińskich portach w wyniku rosyjskiej agresji. Już na początku maja Guterres wyraził opinię, że dla rozwiązania problemu bezpieczeństwa żywnościowego konieczne jest ponowne wprowadzenie nawozów z Białorusi i Rosji na rynek światowy. 19 maja przedstawiciel Białorusi Rybakou podczas wystąpienia w ONZ powiedział, że zniesienie sankcji będzie ważnym krokiem w kierunku zapewnienia międzynarodowego bezpieczeństwa żywnościowego.

20 maja The Wall Street Journal poinformował, że Rada Bezpieczeństwa ONZ postanowiła rozważyć możliwość tranzytu kolejowego ukraińskiego zboża przez Białoruś. Zdaniem autorów artykułu władze USA proponują zawieszenie sankcji wobec białoruskiego sektora potasowego na sześć miesięcy, jeśli Mińsk zgodzi się na taki tranzyt. Polegałoby to na transporcie zboża z Ukrainy koleją przez Białoruś do portu w Kłajpedzie na Litwie. Z artykułu nie wynika jasno, czy zezwolenie na tranzyt zboża będzie jedynym warunkiem usunięcia sankcji nałożonych na białoruski potas, czy też będą istniały dodatkowe wymagania.

Biały Dom nie zareagował na publikację – ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył podanym w nim informacjom. Milczą także władze w Kijowie i krajach Unii Europejskiej. Z kolei białoruskie siły demokratyczne ostro skrytykowały ten pomysł.

Dopiero po ukazaniu się artykułu w The Wall Street Journal Mińsk rozpowszechnił informację o spotkaniu Rybakowa z Guterresem, podczas którego sekretarzowi generalnemu przekazano list od Łukaszenki. Białoruskie MSZ podało, że na spotkaniu omówiono między innymi kwestię presji sankcyjnej. Komunikat prasowy MSZ był bardzo krótki i nie zawierał żadnych informacji na temat treści listu Łukaszenki. List został jednak opublikowany 23 maja.

Można tylko spekulować, co było powodem tego opóźnienia. Warto jednak zauważyć, że publikacja listu miała miejsce przed rozpoczęciem rozmów Łukaszenki z Putinem w Soczi. Nie można wykluczyć, że w ten sposób Mińsk chciał odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia co do ewentualnych samodzielnych porozumień z Zachodem i pokazać, że w liście do ONZ Łukaszenka rzeczywiście broni idei Putina dotyczących „nowego porządku światowego”.

Nie jest to pierwsza podjęta w ostatnim czasie próba nawiązania kontaktu z Zachodem w celu normalizacji stosunków i złagodzenia sankcji. W związku z porażką rosyjskiego blitzkriegu na Ukrainie i pogorszenia się sytuacji międzynarodowej Rosji, Łukaszenka zmienił swoją retorykę z otwarcie agresywnej na bardziej pokojową. Mińsk zaczął wysyłać na Zachód ostrożne sygnały, że jest gotowy do zawarcia pokoju.

Podczas posiedzenia białoruskiej Rady Bezpieczeństwa 7 kwietnia Łukaszenka powiedział, że Białoruś została „bezpodstawnie i bezzasadnie” uznana za „wspólnika agresora” i mówił o znaczeniu „punktowej dyplomacji”. Według Pawła Łatuszki, przewodniczącego białoruskiego opozycyjnego Narodowego Zarządu Kryzysowego, podczas zamkniętej części spotkania Łukaszenka zlecił KGB nawiązanie kontaktów z kolegami z krajów europejskich i polecił ministrowi spraw zagranicznych Białorusi Uładzimirowi Makiejowi odbudowę stosunków z ministerstwami spraw zagranicznych państw zachodnich.

Tydzień po spotkaniu media podały, że Makiej wysłał do europejskich dyplomatów list, w którym wezwał UE do podjęcia dialogu (chociaż fotokopia listu wskazuje na to, że został on napisany przed posiedzeniem Rady Bezpieczeństwa). Makiej argumentował w liście, że Białoruś nie jest zaangażowana w działania wojenne na Ukrainie i nie da się wciągnąć w tę wojnę. Stwierdził, że w stosunkach między Mińskiem a Brukselą nastąpiła niemal „epoka lodowcowa”, a to nie leży w interesie Europy. Makiej wezwał do porzucenia „oskarżeń, szufladkowania, porywczej retoryki i jednostronnych środków zapobiegawczych oraz wezwał do ponownego rozważenia paradygmatu, który określi przyszłość stosunków Białoruś-UE”.

W tym samym czasie miało miejsce kilka wydarzeń, które można uznać za demonstrację przez Mińsk chęci poprawy stosunków z Zachodem. 14 kwietnia Białoruś ogłosiła wprowadzenie ruchu bezwizowego dla obywateli Litwy i Łotwy. W marcu zwolniono sześć osób zamieszanych w sprawę TUT.by, a przewodnicząca Związku Polaków na Białorusi Andżelika Borys została umieszczona w areszcie domowym.

Co więcej, wkrótce po publikacji listu Makieja pojawiły się pogłoski o tajnych negocjacjach w sprawie złagodzenia sankcji, prowadzonych rzekomo przez byłego ministra spraw zagranicznych Białorusi Siarhieja Martynawa. Chodziło o porozumienie: uwolnienie 300 więźniów politycznych w zamian za przywrócenie tranzytu potasu przez port w Kłajpedzie. Wciąż jednak nie ma potwierdzenia samego faktu prowadzenia takich negocjacji.

Bruksela nie zareagowała publicznie na list Makieja. Jednak fakt, że poufny dokument trafił do mediów, dowodzi, że europejscy dyplomaci sceptycznie odnieśli się do apelu Makieja i nie widzą dla tej inicjatywy żadnych perspektyw.

Później białoruskie MSZ stwierdziło, że nie ma złudzeń w tej kwestii, jednak reakcja niektórych dyplomatów była „może nie pozytywna, ale na pewno konstruktywna”.

– To znaczy, że niektórzy odebrali sygnał – zapewniali rzecznicy MSZ.

Choć tak naprawdę ta „konstruktywna” reakcja niektórych dyplomatów nie miała żadnych konsekwencji.

Pod koniec kwietnia portal niezależnej gazety Nasza Niwa pod warunkiem zachowania anonimowości opublikował wypowiedź europejskiego dyplomaty, który stwierdził, że jeśli Łukaszenka chce zmienić negatywny stosunek do Białorusi w Brukseli, powinien wykonać wyraźny gest w kierunku własnego społeczeństwa. Według dyplomaty, Łukaszenka musi uwolnić co najmniej tysiąc więźniów politycznych, a także wycofać wojska rosyjskie z terytorium Białorusi (lub przynajmniej zagwarantować, że z jej terytorium nie będą nanoszone ataki na Ukrainę). Chociaż nawet to, jak powiedział dyplomata, nie doprowadzi automatycznie do zniesienia sankcji.

– Sankcje zostaną całkowicie zniesione tylko wtedy, gdy Alaksandr Łukaszenka porozumie się ze społeczeństwem obywatelskim w sprawie zmian demokratycznych – powiedział.

List Łukaszenki i list Makieja mają jedną wspólną cechę: władze białoruskie nie oferują nic w zamian za „normalizację” stosunków i złagodzenie sankcji. Po prostu zapewniają, że nie mają nic wspólnego z agresją na Ukrainę i próbują przekonać Zachód, że sankcje są złym rozwiązaniem.

A jednocześnie prezentują zupełnie sprzeczne stanowisko.

– Nasza sprawa jest słuszna i prędzej czy później i tak zwyciężymy – powiedział Łukaszenka podczas rozmów z Putinem w Soczi, podsumowując dyskusję na temat sytuacji na Ukrainie.

Choć już samo sformułowanie o „naszej sprawie” wprost przeczy zapewnieniom, że Białoruś nie ma nic wspólnego z agresją na Ukrainę.

To samo dotyczy konkretnych przypadków. Uwolnieniu niektórych pracowników TUT.by i przeniesieniu do aresztu domowego Andżeliki Borys nie towarzyszyło zawieszenie represji. Wręcz przeciwnie, podczas spotkania 19 kwietnia Łukaszenka skrytykował siły bezpieczeństwa za rzekome zapomnienie lekcji z 2020 roku. Prokurator Generalny Białorusi Andrej Szwed na tym samym spotkaniu wyraził ubolewanie z powodu niskiego wskaźnika ujawniania spraw karnych dotyczących ekstremizmu (czyli spraw politycznych) oraz skarżył się na biurokrację i bezczynność.

W rezultacie w następnych miesiącach represje tylko się nasiliły. Odbyły się masowe aresztowania przedstawicieli niezależnych związków zawodowych, aresztowanie redaktora naczelnego gazety Nowy Czas Aksany Kołb, wszczęto sprawę przeciwko gazecie Biełorusy i Rynok, zatrzymano adwokatów Alaksandra Danilewicza i Witala Brahinca, zlikwidowano księgarnię wydawnictwa „Januszkiewicz”. Ponadto 17 maja Łukaszenka podpisał ustawę rozszerzającą zakres stosowania kary śmierci.

Istnienie dwóch przeciwstawnych linii w polityce oficjalnego Mińska wskazuje na niemożliwą do pokonania przepaść między pragnieniami a możliwościami reżimu Łukaszenki. Chce on poprawić stosunki z Zachodem i doprowadzić do zniesienia sankcji, ale nie jest w stanie przeciwstawić się Kremlowi w kwestii ukraińskiej i nie może zrezygnować z masowych represji w kraju. Łukaszenka postrzega oba kroki jako bezpośrednie zagrożenie dla swojego reżimu. Dlatego też powrót w stosunkach Białorusi z Zachodem do sytuacji sprzed 2020 roku jest niemożliwy.

Jedyne, na co Łukaszenka może liczyć w tej sytuacji, to sprzyjająca koniunktura międzynarodowa, która pozwoli na zawarcie konkretnego porozumienia – takiego jak to opisane przez The Wall Street Journal. Jednak szanse na takie rozwiązanie pozostają bardzo niewielkie, ponieważ tranzyt zboża raczej nie będzie jedynym warunkiem zamrożenia sankcji. Ponadto Kremlowi nie podobają się samodzielne porozumienia Białorusi.

belsat.eu

Rimmer uważa, że jakkolwiek przejęcie pełnej kontroli nad Mariupolem przez Rosjan jest znaczące, nie pokazuje nic nowego, jeśli chodzi o rosyjską taktykę. - To jest coś, czego mogliśmy się spodziewać, bo Rosjanie mają przytłaczające siły artyleryjskie. Używają ich w bardzo sowieckim stylu, prowadząc potężny ostrzał artyleryjski, bez żadnego manewrowania w zachodnim stylu. Oni po prostu rozbijają wszystko po drodze, idąc stopniowo, powoli do przodu. Oczywiście oznacza to przy okazji bardzo dużą liczbę ofiar - wyjaśnia Rimmer.

Wskazuje, że zgodnie z tą taktyką prowadzona jest również ofensywa w Donbasie, która powoli, ale jednak posuwa się naprzód i Rosjanie zajmują kolejne obszary. Profesor uważa, że zajęcie Donbasu może dać Władimirowi Putinowi sposobność na wycofanie się z wojny. - Putin może zaoferować rozejm, mówiąc, że robi to w celu powstrzymania dalszego rozlewu krwi. Na potrzeby własnego społeczeństwa stworzy narrację, że "naziści zostali pokonani", że zagrożenie dla Rosji zostało usunięte. Oczywiście dla Ukrainy sytuacja, w której nadal miałaby rosyjskie wojska na znacznej części swojego terytorium, byłaby bardzo trudna - mówi. Jak dodaje, Ukraina musi mieć nadzieję, że takie zagranie Putina nie osłabi spójności jej sojuszników, bo mogą się wówczas pojawić głosy, że potrzebujemy pokoju za wszelką cenę, a Ukraina pokoju za wszelką cenę nie może zaakceptować.

Profesor Rimmer wskazuje, że choć Wielka Brytania i USA popierają ukraińskie stanowisko, iż skutkiem wojny musi być całkowite wypchnięcie rosyjskich wojsk z terytorium Ukrainy, to, w jaki sposób realistycznie mogłoby to nastąpić, jest zupełnie inną kwestią.

- To musiałaby być długa wojna na wyniszczenie. Ukraina musiałaby spowodować duże i bolesne straty Rosji, by zmieniły się w niej warunki i powstała sytuacja, w której czułaby, że musi się wycofać, na przykład gdyby wskutek wewnętrznej rewolty Putin został zastąpiony albo opinia publiczna w Rosji zaczęłaby naprawdę rozumieć, co się dzieje. Ale to są bardzo optymistyczne i odległe scenariusze - zastrzega Rimmer.

PAP

"Rosyjska doktryna przewiduje przeznaczenie sił powietrznodesantowych do jednych z najbardziej wymagających operacji. Liczący 45 tys. żołnierzy VDV składa się głównie z zawodowych żołnierzy kontraktowych. Jego członkowie mają elitarny status i otrzymują dodatkowe wynagrodzenie. Był wykorzystywany w misjach, do których lepiej nadaje się cięższa piechota pancerna, a w trakcie kampanii poniósł ciężkie straty. Zróżnicowane wyniki odzwierciedlają prawdopodobnie strategiczne błędy w zarządzaniu tym potencjałem oraz fakt, że Rosja nie zdołała zapewnić sobie przewagi powietrznej" - dodano.

"Rosyjskie siły powietrznodesantowe od początku inwazji były mocno zaangażowane w kilka znaczących porażek taktycznych. Dotyczy to m.in. marcowej próby ataku na Kijów przez lotnisko Hostomel, trwającego od kwietnia zastoju na osi Izium oraz ostatnich nieudanych i kosztownych przepraw przez rzekę Doniec" - ocenia brytyjski wywiad w codziennym raporcie wywiadowczym.

"Niewłaściwe wykorzystanie VDV w Ukrainie pokazuje, że znaczące inwestycje Putina w siły zbrojne w ciągu ostatnich 15 lat doprowadziły do powstania niezrównoważonych sił zbrojnych. Nieprzewidzenie ukraińskiego oporu i wynikające z tego samozadowolenie rosyjskich dowódców doprowadziło do znacznych strat w wielu najbardziej elitarnych jednostkach rosyjskich" - zakończył swoją ocenę brytyjski MON.

onet.pl