niedziela, 10 maja 2020


Wielu konserwatystów w USA uważa, że ubóstwo jest skutkiem przede wszystkim złych decyzji. Szczególnie narażeni na obwinianie za własne ubóstwo są Afroamerykanie – to postawa, którą niektórzy politolodzy nazywają rasową urazą. Stereotyp tzw. królowych zasiłków jest od dekad podstawą komunikatów Republikanów. Konserwatyści przypisują jednak zdeprawowanie także białym ubogim. W pamiętnym artykule z 2016 roku pisarz Kevin Williamson z National Review powiązał rozwody i uzależnienie od różnych substancji ze zwątpieniem białej klasy pracującej:

(Biała klasa pracująca – przyp. autora) zawiodła samą siebie. Przyjrzyjcie się uczciwie uzależnieniu od pomocy socjalnej, leków i alkoholu oraz rozpadowi rodziny i zdacie sobie sprawę z czegoś strasznego… Biała amerykańska podklasa znajduje się w niewoli złej, samolubnej kultury, której głównymi produktami są nędza i zużyte heroinowe igły.

Zgodnie z tą perspektywą, gdyby ludzie po prostu ciężko pracowali, unikali narkotyków, alkoholu i przemocy oraz posiadania dzieci poza związkiem małżeńskim, ubóstwo byłoby rzadkością.

Ale istnieje co najmniej jeden bogaty kraj, w którym ludzie realizują wszystkie zalecenia, ciężko pracują, unikają ryzykownych i autodestrukcyjnych zachowań i dokonują mądrych życiowych wyborów. Krajem tym jest Japonia. Pomimo tego ciągle ma wysoki poziom ubóstwa.

Wskaźnik przestępczości w Japonii zawsze był niski, ale w ostatnich latach spadł jeszcze bardziej, więc niektóre tamtejsze departamenty policji mają niewiele roboty.

W Japonii rzadko też dochodzi do nielegalnego spożycia narkotyków. Po zakończeniu drugiej wojny światowej występował tam problem uzależnienia od metaamfetaminy (co doprowadziło do wystąpienia pewnej liczby brutalnych przestępstw), ale problem ten w znacznej mierze zniknął. Pomimo obowiązywania drakońskiego antynarkotykowego prawa, dochodzi tam rocznie do tylko około 13 tys. przypadków oskarżeń o zażywanie narkotyków, z czego około 3 tys. dotyczy marihuany. Bardzo niewielki odsetek Japończyków przyznaje się do zażywania narkotyków.

Kraj ten ma też bardzo niewielu samotnie wychowujących dziecko rodziców. Chociaż odsetek ten wzrósł o około 50 proc. od pęknięcia gospodarczej bańki z początku lat 90., to ciągle żyje tam tylko około 712 tys. samotnych matek, które stanowią mniej niż 2 proc. wszystkich gospodarstw domowych. Dla porównania w USA jest ich 8,5 mln, chociaż kraj ten ma tylko 2,7-razy większą populację od Japonii.

Wreszcie, prawie wszyscy Japończycy pracują. Wskaźnik zatrudnienia wynosi tam 77 proc., czyli więcej niż w USA (71 proc.).

Biorąc pod uwagę wszystkie te pozytywne zachowania, konserwatyści mogą oczekiwać, że wskaźnik ubóstwa w Japonii będzie na bardzo niskim poziomie. Jednak prawda wygląda inaczej; jak na rozwinięty kraj Japonia ma relatywnie dużą liczbę ubogich obywateli. Wskaźnik ubóstwa (definiowany jako odsetek populacji zarabiający poniżej połowy średniego krajowego dochodu) wynosi ponad 15 proc. – nieznacznie mniej niż w USA, ale znacznie więcej niż w takich krajach jak Niemcy, Kanada czy Australia.

Japońska bieda to ukryty problem. Prawie nie ma tam slumsów ani dzielnic nędzy. Ulice są na ogół czyste i zadbane. Bezdomni śpią poza zasięgiem wzroku. Tzw. wyparowani opuszczają domy i rodziny i toczą skromne, anonimowe życie. Pojedyncze osoby mieszkają w maleńkich pustych mieszkankach niewiele większych od szafy. Ludzie w podeszłym wieku, którzy nigdy nie podnieśli się po gospodarczej zapaści z lat 90., cierpią w ukryciu. Wielu z nich aby przetrwać kupuje w sklepach „za 100 jenów” (podobne do amerykańskich „za dolara”).

Również dzieci głodują. Prawie 14 proc. z nich, czyli około 3,5 miliona, żyje w ubóstwie (chociaż liczba ta spadła ze szczytowego poziomu 16 proc. w 2012 roku). Aby rozwiązać ten problem, lokalne rządy z całego kraju otwierają tysiące stołówek, w których dzieci mogą jeść za darmo.

forsal.pl

Anna Brzeska: Pokazuje pan, że winę za fatalny stan polskiej kolei ponoszą wszystkie partie rządzące od lat 90. A właściwie sięga pan aż do czasów PRL. My przywykliśmy już do tego, że za różne katastrofy bardziej winimy którąś stronę sceny politycznej. Do kogo adresował pan książkę? Albo raczej – dlaczego pan ją napisał?

Karol Trammer: Po pierwsze, chciałem zmierzyć się z mitem, że do 1989 r. polska kolej działała świetnie, a potem zdarzyła się katastrofa. Nie, to był ciągły proces, który rozpoczął się jeszcze w latach 80. Nie mam żadnych sympatii politycznych, więc łatwo było mi pisać książkę, która pokazuje rzadko spotykaną w polskiej polityce ciągłość władzy – niezależnie od tego, jaka partia była u steru, cały czas ograniczano działalność kolei: połączenia pasażerskie, przewozy towarowe czy długość sieci kolejowej. Co ciekawe, następujące po sobie partie korzystały z tych samych ludzi, mimo że zmiana władzy zwykle przecież powoduje przeoranie personalne spółek państwowych. I wcale nie jest tak, że partie liberalne bardziej energicznie likwidowały kolej, a partie socjalne mniej. Na przykład za rządów SLD połączenia traciły takie kilkudziesięciotysięczne miasta jak Śrem czy Police, z kolei za rządów Akcji Wyborczej Solidarność – Jastrzębie-Zdrój, obecnie największe miasto bez kolei.

W pana książce wśród osób odpowiedzialnych za niszczenie kolei pojawia się jednak kilka nazwisk z kręgu Balcerowicza.

Jeśli miałbym wskazać tego, kto miał na tym polu największe „osiągnięcia”, jest to jednak człowiek spoza tego kręgu. Krzysztof Celiński, zajmując wysokie stanowiska za rządów różnych partii, zlikwidował najwięcej połączeń. To on jest odpowiedzialny za likwidację jednego dnia połączeń na ponad 1 tys. km linii kolejowych. Celiński likwidował połączenia, czy to będąc prezesem PKP, czy jako prezes PKP Intercity. Wcześniej zaś jako szef Departamentu Kolejnictwa w Ministerstwie Transportu i Gospodarki Morskiej przez prawie całe lata 90. sprawił, że ten departament stał się maszynką do wydawania zgód na likwidację linii i ograniczanie działalności przewozowej.

Może w takim razie nie powinniśmy się koncentrować na polityce, skoro katastrofa nie zależała od tego, kto aktualnie rządził?

Sądzę, że jak najbardziej powinniśmy, ponieważ kolej i polityka są silnie powiązane.

Jak to możliwe, że tacy ludzie jak Celiński – i nie tylko on, bo w książce pojawiają się też inne postacie o podobnych „zasługach – tak długo utrzymali się przy władzy?

Trzeba pamiętać, że teraz żyjemy w innej rzeczywistości politycznej niż kilkanaście lat temu. Mam tu na myśli politykę transportową. Dzisiaj ten, kto likwiduje połączenia kolejowe, jest przez opinię publiczną, w tym ekspertów i dziennikarzy, uważany za szkodnika. W latach 90. – i jeszcze na początku XXI w. – powszechnie uznawano, że likwidowanie połączeń jest sposobem na reformę kolei. Sądzono, że jeśli kolej pozbędzie się tych „nikomu niepotrzebnych” bocznych linii, wydźwignie się i wjedzie na dobre tory. Tymczasem po masowych likwidacjach wyniki wcale się nie poprawiły, lecz pogorszyły.

Dlaczego tak się stało?

Jeśli zlikwidujemy pociąg na bocznej linii, jej pasażerowie nie dojadą do linii głównej, więc liczba chętnych do korzystania z tej drugiej też się zmniejszy. Taka stopniowa likwidacja doprowadziła do tego, że w ciągu zaledwie 20 lat – od 1985 r. do 2005 r. – liczba podróży koleją spadła czterokrotnie: z 1 mld do 250 mln. Idąc dalej taktyką reformatorów z lat 90., doszlibyśmy do całkowitej likwidacji kolei w Polsce. W efekcie ich działań mamy dziś drastycznie niskie wyniki na tle innych krajów Europy. Przewozy pasażerów koleją są w naszym kraju dziewięciokrotnie mniejsze niż w Niemczech, państwie liczącym przecież tylko dwa razy więcej mieszkańców niż Polska. W latach 90., gdy ktoś mówił, że zreformuje kolej poprzez likwidowanie połączeń, był traktowany poważnie i dostawał wolną rękę.

Czy to wynikało ze zbyt dużego zaufania do niewidzialnej ręki rynku, przywiązywania się do kwestii rentowności danych połączeń?

Może zaszokuje to czytelników "Przeglądu", ale najbardziej otwarcie o potrzebie ograniczania nierentownej działalności mówiono w drugiej połowie lat 80. W ogóle lata 80. były dla kolei okresem dużych skrajności. Z jednej strony, modernizowano dużo linii kolejowych, także lokalnych – i to bez tego zadęcia propagandowego, które mamy teraz. Z drugiej, wtedy zaczęło się likwidowanie połączeń na masową skalę, które było przygrywką do cięć w latach 90.

onet.pl

Niedawno w programie „Trzeci punkt widzenia” Dariusz Gawin zwrócił uwagę, że mieliśmy do czynienia z klasyczną Paretowską wymianą elit – mocniej do gry wrócił establishment przemysłowo-wojskowy, w miejsce tego z Doliny Krzemowej i Hollywood.

Coś w tym jest, bo choć Trump atakował różne elity, to sam do niej należy. Trzeba jednak zastanowić się nad czynnikami, które wyniosły do władzy inną niż dotychczas część elity. W latach 70. do klasy średniej należało ponad 60% amerykańskiego społeczeństwa, dziś według badań odsetek ten spadł poniżej 50%. Już nawet przychylny biznesowi „Wall Street Journal” zwraca uwagę na niesprawiedliwy, asymetryczny rozkład wypracowywanego bogactwa i zysków z popieranej przez USA globalizacji.

Nie może więc dziwić, że Trump wzywa do zmiany światowego ładu gospodarczego na bardziej korzystny dla USA, co budzi obawy o neoprotekcjonizm. I w tym wypadku widzimy już zmianę, bo wycofał się z porozumienia TPP, które było forsowane przez prezydenta Obamę, choć przyznajmy, że nie wiemy czy rzeczywiście doszłoby do skutku po przegranej Trumpa.

Dodamy jednak, że zarzuty stawiane przez nowego prezydenta USA nie są bezpodstawne. Choć większość amerykańskich ekonomistów wciąż uważa, że w długim okresie umowy o wolnym handlu były korzystne dla USA, to nowe badania dostarczają amunicji dla argumentów Trumpa. Zwraca on uwagę iż międzynarodowe porozumienia o wolnym handlu, w szczególnie te dotyczące Chin, które w 2001 r., za zgodą USA, zostały przyjęte do Światowej Organizacji Handlu, w praktyce nie okazały się dla Stanów Zjednoczonych tak owocne, jak zakładali. W teorii chodziło o otwarcie ogromnego chińskiego rynku na produkty i usługi z USA. Tymczasem stało się odwrotnie. Według jednej z analiz Banku Światowego, zdobywającej popularność wśród przedstawicieli sektora finansowego w 2016 r. i dotyczącej beneficjentów porozumień o wolnym handlu,  zdecydowanie najmocniej skorzystały na tym gospodarki wschodzące, jak Chiny, później 1% najbogatszych na świecie, a klasa średnia państw zamożnych, w tym USA, zyskała nieznacznie ekonomicznie lub wręcz straciła. W praktyce mamy więc do czynienia z mającą pewne racjonalne podstawy korektą międzynarodowej strategii gospodarczej. Nowe szaty, ale stare interesy.

Rysuje się więc nam perspektywa czegoś na kształt potencjalnej amerykańsko-chińskiej wojny handlowej.

Część ekonomistów dla określenia stosunków gospodarczych USA-Chiny używa pojęcia „Chimeryki”, aby oddać złożoność tychże relacji. Z jednej strony amerykański rynek jest otwarty na chińskie produkty, z drugiej – w chińskich rękach znajduje się spora część amerykańskich obligacji. Potencjał wzajemnego szkodzenia jest znaczny.

Paradoksalna jest także sytuacja, w której dzisiaj Niemcy i Chiny wobec protekcjonistycznych zapowiedzi Trumpa zaczynają przedstawiać się jako filary gospodarczego systemu stworzonego w przeszłości przez USA.

Sytuacja robi się jeszcze bardziej intrygująca, kiedy doda się do tego krytyczne wypowiedzi Trumpa wobec Berlina oraz wcześniejsze działania USA, mające na celu zablokowanie chińskich inwestycji w wysokie technologie na terenie Niemiec.

Trump bardzo mocna podkreśla potrzebę zawarcia nowych umów bilateralnych, które mają zastąpić zbiorowe porozumienia gospodarcze jak TTIP i TPP. Jest tu więc i zmiana (wycofanie się z umów wielostronnych), ale i kontynuacja (wzmacnianie pozycji gospodarczej przez umowy handlowe). Przez długi czas zastanawiałem się jak chce on zawrzeć takie umowy w sytuacji istnienia wspólnej polityki handlowej UE. Odpowiedzi udzielił mi w styczniu tego roku, mówiąc o rozpadzie UE. Na odpowiedź elit europejskich popierających integrację nie trzeba było długo czekać. W raporcie powstałym pod auspicjami przewodniczącego Rady Europejskiej, nowa polityka Trumpa, grającego na dekompozycję UE, znalazła się wśród głównych zewnętrznych zagrożeń dla wspólnoty europejskiej – obok Rosji i sytuacji na Bliskim Wschodzie.

W tych okolicznościach dochodzi jeszcze jedna kwestia. W niemieckiej prasie zaczynają się pojawiać delikatne, subtelne, ale sugestie ekspertów, mówiących o potrzebie uruchomienia niemieckiego wojskowego programu jądrowego. Chodziłoby o to, że w przypadku scenariusza wycofania gwarancji bezpieczeństwa dla państw Europy Zachodniej ze strony USA, które wiążą się przecież z obecnością na Starym Kontynencie amerykańskich głowic jądrowych, Niemcy powinny same zacząć się starać o uzyskanie takiego uzbrojenia.

klubjagiellonski.pl

Niewielu analityków o tym wspomina, ale nie funkcjonujemy już w amerykańskim ładzie hegemonicznym, lecz w czymś na granicy porządku wielobiegunowego (który składałby się z Chin, Niemiec, Rosji, USA, a być może także Indii) i dwubiegunowości (ze Stanami Zjednoczonymi i Państwem Środka jako dwoma wiodącymi potęgami na skalę globalną).

Sam fakt, że USA nie są w już stanie narzucić pewnych rozwiązań, a nawet porozumiewają się z innymi państwami, niekoniecznie silnymi (vide szczyt w Singapurze i Helsinkach), świadczy o tym, że potęga dawnej Ameryki zniknęła.

Powyższa, być może nieco mocna teza, znajduje swoje uzasadnienie w kilku argumentach. Pierwszym z nich jest sposób funkcjonowania USA w stosunkach międzynarodowych. Do tej pory Amerykanie byli w stanie podejmować i realizować wszelkie inicjatywy polityczno-militarne. Międzynarodowe zaplecze instytucjonalno-organizacyjne służyło opracowaniu i legitymizacji poszczególnych posunięć, w przypadku zaś pojawienia się wyraźnego oporu Amerykanie – z racji braku możliwości konstrukcji porozumień blokujących ich działania – mogli zignorować powyższe sygnały lub zmienić formułę aktywności. W tym przypadku symptomatycznym przykładem jest choćby druga wojna w Zatoce Perskiej.

Drugim argumentem jest zmiana w procesie konstruowania decyzji wiążących. Wcześniej proces ten funkcjonował w warunkach stworzonych dzięki instytucjonalnej multipolarności, która polegała na poszukiwaniu szerokiego konsensusu przez USA wśród mniejszych państw, cedując także na nie odpowiedzialność za niektóre podjęte decyzje. Oznaczało to, że decyzje posiadały znamiona międzynarodowej, kolektywnej legitymizacji na poziomie instytucjonalnym (np. na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ). Współcześnie atrofia znaczenia instytucji międzynarodowych spowodowała tworzenie się grup decyzyjnych składających się z najsilniejszych państw, w których wiążące rozstrzygnięcia są podejmowane w sposób luźno sformalizowany lub nawet za pośrednictwem słownych deklaracji działania. Ten trend obserwujemy już od czasu porozumień w Mińsku.

Trzecią przesłanką jest ambiwalentne działanie Waszyngtonu, który z jednej strony wzywa do odbudowy międzynarodowego systemu instytucji, z drugiej zaś sam go podkopuje, wysyłając takie sygnały jak wystąpienie z Rady Praw Człowieka ONZ czy wojna celna z Unią Europejską. Wprowadza to dezorientację wśród dotychczasowych amerykańskich partnerów, którzy nie dostrzegają już w USA gwaranta międzynarodowej stabilności, lecz nieprzewidywalnego gracza, który sam nie wie, czego tak naprawdę chce.

klubjagiellonski.pl