sobota, 2 maja 2020
W połowie trwającej dekady, kiedy wiele krajów Ameryki Łacińskiej zmagało się ze skutkami recesji gospodarczej, ChRL nie tylko nie pomogły, ale zaczęły wprowadzać w życie znany schemat – stosowany pod innymi szerokościami geograficznymi, np. na Sri Lance czy w Pakistanie – który de facto sprowadzał się do uzależnienia gospodarczego dłużnika od Chin. Najbardziej dotknęło to Wenezuelę, gdzie koncentruje się niemal połowa wszystkich chińskich pożyczek dla regionu. 67 mld dol. chińskich pożyczek stanowi dziś niemal 70 proc. wenezuelskiego PKB. Nawet Chińczycy zaczynają wątpić czy od skorumpowanej Wenezueli Pekinowi uda się odzyskać pożyczone pieniądze.
Władze ChRL musiały odczuć zmianę nastawienia niektórych nowych przywódców Ameryki Łacińskiej. Rządzący Argentyną Mauricio Macri zaraz po przejęciu steru w grudniu 2015 r. zawiesił kilka naprawdę bardzo ważnych projektów, które miały powstać za pieniądze płynące z Chin. Chodziło przede wszystkim o dwie zapory wodne w Patagonii, których budowa została zawieszona na skutek braku przejrzystości finansowej projektów oraz obaw dotyczących wpływu ich budowy na środowisko.
Nowe i zyskujące coraz bardziej na popularności stanowisko w sprawie obecności Chin w tej części świata najlepiej ujął w swojej kampanii wyborczej rządzący dziś Brazylią Jair Bolsonaro. Jego zdaniem Chiny nie dokonują zakupów w Ameryce Łacińskiej lecz wykupują Amerykę Łacińską. Jego wręcz ostentacyjne manifestowanie sojuszu z Waszyngtonem musi budzić niepokój Pekinu. Szczególnie jeśli chodzi o deklaracje Bolsonaro zachęcające USA do budowania baz wojskowych w północnej części kraju. Może dlatego właśnie władze ChRL tak mocno zaangażowały się w obronę i tak już słabej pozycji Nicolasa Maduro w Caracas.
Jednak Chiny łatwo nie odpuszczą. Próbują angażować do współpracy nowe kraje. Świadczy o tym włączanie kolejnych państw do projektu Nowego Jedwabnego Szlaku, między innymi Kostaryki, Urugwaju, Chile, Ekwadoru oraz Salwadoru, który został zmuszony do zerwania stosunków dyplomatycznych z Tajwanem. Podobny manewr został też zastosowany względem Republiki Dominikany.
obserwatorfinansowy.pl
Zmiana władzy w Mołdawii umknęła uwadze polskiej opinii publicznej. Co gorsza również politykom. Tymczasem wydaje się, że w Kiszyniowie światowe mocarstwa kolejny raz testowały model współpracy wobec obszaru postsowieckiego. Po niedawnych wyborach w parlamencie Mołdawii pojawiły się trzy mniej więcej równe siły. Blok ACUM (po polsku – Teraz) zdecydowanie prozachodni, o profilu centroprawicowym, Demokratyczna Partia Mołdawii rządząca od lat i będąca de facto własnością jedynego mołdawskiego oligarchy z prawdziwego zdarzenia – Vlada Plahotniuca (wywodzi się z niej dotychczasowy premier Pavel Filip) deklaratywnie prozachodnia, a zwłaszcza prorumuńska oraz Partia Socjalistyczna prezydenta Igora Dodona, o sympatiach prorosyjskich. ACUM przy tym jest na mołdawskiej scenie politycznej bytem względnie nowym. W jego skład wchodzą Partia Działania i Solidarności Mai Sandu oraz Partia Godność i Prawda Andreia Nastase. Ten drugi wygrał w ubiegłym roku wybory na mera Kiszyniowa, ale zależny od Plahotniuca Trybunał Konstytucyjny wybór unieważnił.
Po wyborach wydawało się, że polityczny pat paraliżujący politykę mołdawską i system, w którym rządzi Plahotniuc i będą trwać nadal. Mołdawia pozostanie krajem stowarzyszonym z Unią Europejską, ale dystans wobec Zachodu będzie raczej się zwiększał niż zmniejszał (od jesieni ub. roku wypłata europejskich funduszy była wstrzymana ze względu na brak realnej walki z korupcją). A w istocie pozostanie szarą strefą pomiędzy Rosją (rządzącą niepodzielnie w separatystycznym Naddniestrzu i utrzymującą tam bazy wojskowe) a Europą, reprezentowaną głównie przez wspierającą Plahotniuca Rumunię.
Niezdolność partii politycznych do powołania rządu wskazywała na to, że za chwilę odbyć miały się kolejne wybory – konstytucja Mołdawii przewidywała rozwiązanie parlamentu w razie niemożności wyłonienia rządu do 8 czerwca. Tymczasem w ostatniej chwili ogłoszono powstanie koalicji Socjalistów i ACUM. Na stanowisko premiera powołana została jedna z liderek ACUM . powszechnie szanowana Maia Sandu. Niby nic nadzwyczajnego. Tyle tylko, że ta decyzja zapadła po odwiedzinach w Mołdawii Dymitra Kozaka (uchodzącego na Kremlu za potencjalnego następcę Putina) oraz odpowiedzialnego w Departamencie Stanu USA za sprawy Europy Wschodniej Bradleya Fredena i komisarza UE do spraw rozszerzenia Johannesa Hahna.
Oficjalne poparcie dla nowego rządu natychmiast wyraziły Stany Zjednoczone i Rosja. Chwile później uczynili to urzędnicy Komisji Europejskiej. Rządząca dotychczas partia Plahotniuca tymczasem ogłosiła, że rząd jest nielegalny. Mołdawski Trybunał Konstytucyjny powolny decyzjom oligarchy ogłosił, że rząd powołano za późno a prezydent Dodon podpisując nominację pani premier złamał konstytucję wobec czego nie jest już prezydentem i jego obowiązki przejmuje dotychczasowy premier Filip. Tenże natychmiast ogłosił rozwiązanie parlamentu i nowe wybory. Otrzymał wsparcie z Bukaresztu. Na chwilę. Bo po przyjaznych rozmowach z dyplomatami pewnego zaprzyjaźnionego mocarstwa Rumunia zmieniła zdanie i szybko uznała rząd Sandu. Sam Plahotniuc początkowo wyprowadził swoich zwolenników na ulice, zarządził blokadę gmachów rządowych, nie uznał nowego rządu i próbował wykonać kilka proamerykańskich gestów (rząd m.in. zadeklarował przeniesienie ambasady Mołdawii w Izraelu do Jerozolimy).
Po spotkaniu Plahotniuca z ambasadorem amerykańskim, Derekiem Hoganem oligarcha ogłosił, że wyjeżdża spotkać się z rodziną, za którą nadzwyczaj się stęsknił (dzieci mieszkają w Szwajcarii) i wyjechał w nieznanym kierunku. Raczej do Londynu lub Stambułu niż do Lozanny. Razem z nim wyleciały z Kiszyniowa dwa czy trzy inne prywatne samoloty, a spora grupa pasażerów z zadziwiająco dużymi bagażami podążyła w kierunku Moskwy. Trybunał Konstytucyjny zaś zmienił zdanie i szybko i sprawnie wycofał się z poprzednich decyzji i uznał rząd Mai Sandu.
oaspl.org
Subskrybuj:
Posty (Atom)