niedziela, 14 sierpnia 2022


"Ukraińskie oddziały ewakuowały się z Chersonia praktycznie bez walki". To twierdzenie wciąż krąży po mediach społecznościowych w Ukrainie. Prawda jest jednak taka, że choć od inwazji wojsk rosyjskich minęło już prawie pół roku, to zarówno w Ukrainie, jak i w światowej opinii publicznej niewiele wiadomo o tym, jak rzeczywiście wyglądały walki o to miasto na południu Ukrainy.

Wielu ludzi wciąż wierzy, że wojska rosyjskie wkroczyły do miasta w niemal paradnym stylu. Nie można z całą pewnością stwierdzić, co dokładnie wydarzyło się w tych dniach pod koniec lutego, ponieważ trudno jest niezależnie zweryfikować wydarzenia wojenne w czasie wojny, zwłaszcza w okupowanym regionie. Jednak żołnierze, którzy byli tam w tym czasie, przedstawiają inny obraz niż poddanie się bez walki.

Bohaterów Ukrainy z Chersonia, czyli ludzi, którzy otrzymali to najwyższe ukraińskie odznaczenie właśnie za walki w okolicach Chersonia w pierwszych dniach inwazji, jest w kraju niewielu. Porozmawialiśmy z jednym z nich, Dmytro Czawalakiem, dowódcą kompanii w 59. samodzielnej brygadzie piechoty zmotoryzowanej.

24 lutego jego jednostka walczyła z rosyjskimi spadochroniarzami, którzy zdobyli strategicznie ważny most na Dnieprze w Antoniówce koło Chersonia. Oddziałom ukraińskim groziło całkowite otoczenie. Czawalak poprowadził jednak swoją jednostkę do ataku i został za to odznaczony jako bohater.

Opowiada nam, co się wtedy wydarzyło — i jak ocenia sytuację na południu Ukrainy dzisiaj. Bo w międzyczasie sytuacja się zmieniła i może mieć decydujący wpływ na przebieg wojny.

Ale zacznijmy od początku.

Od początku lutego batalion Czawalaka stacjonował w okolicach Oleszek, po wschodniej stronie Dniepru, w obwodzie chersońskim. O wschodzie słońca 24 lutego nagle usłyszeli eksplozje rakiet i bomb. Młody ukraiński oficer mówi, że początkowo nie odebrał tych uderzeń jako ostrzału jego pozycji, ale raczej jako ponowną prowokację. Założył, że rosyjskie wojsko prowadzi chaotyczne ostrzały, by wywołać napięcie na południu Ukrainy i zmusić ją do wysłania dodatkowych oddziałów, których zabrakłoby na Donbasie.

Jak wielu innych obserwatorów, Czawalak zakładał, że inwazja będzie się koncentrować na wschodzie. Jednak kiedy dowiedział się o przebiciu się z Krymu rosyjskich wojsk, które szybko zmierzały w kierunku Chersonia, natychmiast zrozumiał, że to musi być wojna na dużą skalę. Porucznik dobrze wiedział, że po przełamaniu granicy administracyjnej między okupowanym Krymem a Ukrainą, Rosjanie mogli wybrać tylko jedną drogę do Chersonia: przez most w Antoniówce.

Gdyby Ukraińcy zdołali uprzedzić Rosjan i zabezpieczyli się na moście, mogliby zatrzymać napastników daleko od Chersonia. Kompania Czawalaka została tam wysłana właśnie w tym celu. Ale oddziały ukraińskie przybyły za późno. Rosjanie zdążyli już wprowadzić na most swoje siły desantowe z pomocą helikoptera. Gdy Ukraińcy chcieli wycofać się przez most na zachodni brzeg w kierunku Chersonia, zostali ostrzelani na podejściach z moździerzy i karabinów maszynowych.

Ukraińcom groziło całkowite okrążenie od strony wschodniej, ponieważ duża część wojsk rosyjskich ruszyła z Krymu i kontrolowała most w Antoniówce, jedyną drogę odwrotu. Aby uratować oddziały ukraińskie, most musiał zostać odbity. Do tej misji przydzielono kompanię czołgów i oddział Czawalaka.

Kompania czołgów rozpoczęła szturm na most i udało jej się zająć pozycję po drugiej stronie — choć z ofiarami. Kompania Czawalaka podążyła za nimi, by zabezpieczyć most. — Czołgiści dali nam osłonę — mówi porucznik. Rosyjscy spadochroniarze otworzyli ogień do oddziału Czawalaka, byli pierwsi ranni i zabici.

— Główny atak Rosjan był skierowany na naszych czołgistów — mówi Czawalak. — Wróg ostrzeliwał ich głównie pociskami przeciwpancernymi.

W ten sposób Rosjanom udało się zniszczyć ukraiński czołg. Ale kiedy oddział Czawalaka zaatakował, rosyjskie zapasy pocisków były już na wyczerpaniu. — Przez pierwsze 200 m wciąż byliśmy ostrzeliwani z moździerzy — mówi. — Ale gdy podeszliśmy bliżej, Rosjanie porzucili moździerze i uciekli.

Zajęcie mostu zajęło ukraińskiej piechocie kilka godzin. Okazało się, że rosyjscy spadochroniarze nie mieli doświadczenia bojowego, powiedział Czawalak. Popełnili błędy, które dla zawodowych żołnierzy są wręcz nie do pomyślenia: — Ustawili swoją technikę bezpośrednio na moście, czyniąc z niej łatwy cel, strzelając chaotycznie i nie dając sobie nawzajem żadnej osłony.

Po przerwie w walkach ukraińska piechota zajęła pozycje. Most autostradowy w Antoniówce przecina linia kolejowa — żołnierze Czawalaka postanowili zająć tam pozycje i w ten sposób osłaniać wycofywanie się pozostałej części brygady z Chersonia. Ta strategia pozwoliła Ukraińcom przejść przez most w sposób uporządkowany i z minimalnymi stratami, uciekając tym samym z okrążenia.

Sam Czawalak został ciężko ranny podczas walki. — Nagle poczułem ostry ból w okolicy pachwiny — opowiada. — To snajperzy strzelali do nas.

Na podstawie szybkości ognia zakłada, że było ich trzech. — Zdjęliśmy jednego z nich, znajdował się za znakiem gazowym przy stacji benzynowej. Pozostałych dwóch nie wykryliśmy — opowiada.

— Wszystko stało się szybko i z adrenaliną. Zemdlałem — mówi. Został przewieziony do szpitala w Chersoniu i poddany operacji. Kiedy się obudził, lekarze powiedzieli mu, że Chersoń został zajęty przez wojska rosyjskie.

Patrioci ukrywali Czawalaka przez trzy miesiące, aż mógł opuścić okupowane miasto. Dołączył do swojej jednostki, która do tego czasu wycofała się do Mikołajowa.

onwt.pl/Die Welt

Na początku sierpnia szef Międzynarodowej Agencji Energii Jądrowej Rafael Grossi powiedział, że elektrownia jądrowa w Zaporożu jest "całkowicie poza kontrolą". Co miał na myśli?

MAEA została utworzona w celu monitorowania traktatu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. Ich kontrola opiera się na trzech aspektach: rozliczaniu materiałów jądrowych, kontroli eksportu technologii oraz fizycznej ochronie materiałów jądrowych. Na terenie stacji są inspektorzy MAEA i monitoring online przemieszczania się materiałów jądrowych: kamery wideo nadające do centrali w Wiedniu. W elektrowni jądrowej Zaporoże transmisja internetowa została natychmiast po zakończeniu okupacji wyłączona. A monitoring był niedostępny przez dwa tygodnie. To może oznaczać kradzież materiałów jądrowych. Dlatego MAEA od marca nalega na wizytę w Zaporożu, ponieważ według Grossiego "wszystkie środki bezpieczeństwa jądrowego" zostały tam już naruszone.

Wspomniałaś o braku monitoringu i możliwej kradzieży. Co dokładnie mogło zostać skradzione?

Wiem, że zaraz po okupacji na stację weszli przedstawiciele Rosatomu wraz z wojskiem. Pierwszą rzeczą, jaką zrobili, było znalezienie dokumentacji technicznej dla zespołów rozpraszających ciepło Westinghouse. Eksperci i ja uważamy, że te zespoły mogły zostać skradzione, bo to technologie niedostępne w Rosji. Paliwo jest bardziej wydajne. Rosjanie mogliby zabrać je do Federacji Rosyjskiej na badania, a następnie odtworzyć. Nie jest to niebezpieczne z punktu widzenia działania stacji, ale jest kradzieżą własności intelektualnej. Powinno to być przedmiotem wielkiej troski MAEA, która liczy materiały jądrowe z dokładnością do każdego miligrama. I tutaj materiały nuklearne gdzieś zniknęły.

Jak niebezpieczna jest obecnie sytuacja na stacji? Czy ostatni ostrzał mógł uszkodzić stację? Czy ostrzał może spowodować wypadek?

To, co robi Rosja, to nuklearny szantaż Ukrainy i całego świata. Jakby byli tak szaleni, że mogą wszystko wysadzić w powietrze. Ale w rzeczywistości zamierzają ponownie podłączyć elektrownię Zaporoże do Krymu, gdzie zimą spodziewają się braku prądu. Zasadniczo chcą ukraść nam normalne stanowisko pracy. Ostatni ostrzał stacji nie uszkodził niczego krytycznego. Pierwsza rakieta dotarła do sieci elektroenergetycznych za granicą stacji. Drugi strzał trafił w stację azotowo-tlenową, która wytwarza wodór do chłodzenia turbogeneratorów. Ale tam wszystko szybko zgasło. Trzeci strzał trafił w magazyn, w którym znajdują się betonowe pojemniki, które pozostaną nienaruszone nawet po upadku samolotu. To oni pokazują nam, że są szaleni. Ale nie zrobią niczego, co mogłoby doprowadzić do wypadku, bo potrzebują tej elektrowni.

Ale czy może dojść na przykład do przypadkowego uderzenia rakietą? Wydaje się, że to bardzo niebezpieczna gra ogniowa…

Nad stacją znajduje się system obrony powietrznej.

onet.pl

Siły ukraińskie kontynuują wysiłki w celu zakłócenia rosyjskich naziemnych linii komunikacyjnych (GLOC), które wspierają siły rosyjskie na prawym brzegu Dniepru. 13 sierpnia siły ukraińskie ponownie uderzyły w most na zaporze Elektrowni Wodnej Kachowka (HPP), podobno uniemożliwiając korzystanie z mostu przez ciężkie pojazdy. Południowe Dowództwo Operacyjne Ukrainy poinformowało 10 sierpnia, że most na tamie Kachowka HPP nie nadaje się do użytku. Most ten był jedynym mostem drogowym, z którego mogły korzystać wojska rosyjskie po udanych próbach sił ukraińskich wyłączenia z eksploatacji drogowego mostu Antonowskiego. Brytyjskie Ministerstwo Obrony stwierdziło, że Rosjanie nie mają obecnie mostów nadających się do przewożenia ciężkiego sprzętu lub zaopatrzenia przez rzekę Dnipro w obwodzie chersońskim i muszą polegać głównie na promie pontonowym, który zbudowali w pobliżu mostu Antonowskiego. ISW nie może obecnie potwierdzić, czy siły rosyjskie mogą wykorzystywać kolejowy most Antonowski do uzupełnienia zaopatrzenia sił na prawym brzegu Dniepru. 

Siły rosyjskie nie mogą wspierać zmechanizowanych operacji na dużą skalę bez niezawodnego GLOC. Dostarczanie amunicji, paliwa i ciężkiego sprzętu wystarczającego do ofensywnych lub nawet operacji obronnych na dużą skalę promami pontonowymi lub samolotami jest niepraktyczne, jeśli nie niemożliwe. Jeśli siły ukraińskie zniszczyły wszystkie trzy mosty i mogą uniemożliwić Rosjanom przywrócenie któregokolwiek z nich do użytku przez dłuższy czas, to siły rosyjskie na zachodnim brzegu Dniepru prawdopodobnie stracą zdolność obrony przed nawet ograniczonymi kontratakami ukraińskimi.

Wskaźnikami degradacji dostaw rosyjskich w wyniku zakłócenia działania GLOC nad rzeką Dniepr byłyby: zaobserwowane niedobory paliwa i amunicji wśród sił rosyjskich w zachodnim obwodzie chersońskim; porzucone rosyjskie pojazdy; zmniejszenie intensywności i wreszcie zaprzestanie rosyjskich ataków naziemnych i artyleryjskich; prawdopodobnie zwiększona liczba rosyjskich grabieży; zwiększone doniesienia rosyjskich żołnierzy o niedoborach zaopatrzenia; wzrost liczby rosyjskich jeńców wojennych wziętych przez siły ukraińskie; oraz zaobserwowany brak nowych ciężkich maszyn transportowanych do zachodniego Chersonia. (...)

Ukraiński szef obwodu mikołajowskiego Witalij Kim poinformował, że nieokreślone rosyjskie jednostki dowodzenia wojskowego opuściły górny obwód chersoński i przeniosły się na lewy brzeg Dniepru, co sugeruje, że rosyjskie kierownictwo wojskowe jest zaniepokojone uwięzieniem po niewłaściwej stronie rzeki. Ukraiński doradca ministra spraw wewnętrznych Rostisław Smirnow stwierdził również, że Rosja rozmieściła 90% swoich powietrznych sił szturmowych (prawdopodobnie 90% rozmieszczonych na Ukrainie) w nieokreślonych miejscach na południu Ukrainy w celu wzmocnienia rosyjskiej obrony lub ewentualnie przygotowania rosyjskiej ofensywy. Nie jest jasne, czy wspomniane rosyjskie jednostki powietrznodesantowe są skoncentrowane wyłącznie w obwodzie chersońskim, czy też rozmieszczone są również w pobliżu Zaporoża. Wiadomo, że jednostki rosyjskiej 7. Dywizji Powietrznodesantowej działają w obwodzie chersońskim co najmniej od 10 sierpnia. Koncentracja rosyjskich sił powietrznodesantowych w zachodnim obwodzie chersońskim może wskazywać, że prawdopodobne są rosyjskie starania o użycie tych sił drogą powietrzną, jeśli nie będą w stanie powstrzymać Ukraińców lub przywrócić swoich GLOC. Siły powietrznodesantowe są oczywiście łatwiejsze do przemieszczania samolotami niż zwykłe siły zmechanizowane, chociaż próba przemieszczania takich wojsk może być dla Rosjan trudna i bardzo ryzykowna, biorąc pod uwagę ukraińskie ataki na lotniska w obwodzie chersońskim i niepowodzenie Rosji w zapewnieniu przewagi powietrznej.

Siły rosyjskie mogą zmienić priorytety zdobyczy w północno-wschodnim obwodzie donieckim, aby odwrócić uwagę od ukraińskich działań kontrofensywnych na południu Ukrainy. Siły rosyjskie pozornie ograniczyły działania ofensywne na wschód od Siwerska i przeprowadzały sporadyczne i ograniczone ataki naziemne, w dużym stopniu polegając na ostrzale artyleryjskim okolicznych osiedli od 6 sierpnia. Jednak od 11 sierpnia siły rosyjskie ponownie zwiększyły liczbę ograniczonych ataków naziemnych w rejonie Siverska. Ataki te, wraz z ciągłymi atakami w kierunku Bachmutu, mogą stanowić próbę ściągnięcia ukraińskiego sprzętu i personelu na linię Bachmut-Siwersk w północno-wschodnim obwodzie donieckim w celu odwrócenia uwagi Ukrainy od krytycznych obszarów na południu, gdzie wojska ukraińskie prowadzą skuteczne kontrataki i mogą stworzyć warunki do rozpoczęcia kontrofensywy. Siły rosyjskie mogą liczyć na odwrócenie uwagi zarówno taktycznej, jak i retorycznej od południa, aby złagodzić presję na własne operacje wzdłuż Osi Południowej. 

understandingwar.org

Aleksander (imię zmienione) spędził jedną trzecią swojego życia za kratkami — wyroki z artykułów o poważne lub bardzo poważne przestępstwa. Tym razem, jednak już kilka miesięcy po uwolnieniu, znalazł się na obrzeżach miasta Rubiżne w obwodzie ługańskim, pod ostrzałem ukraińskiej armii w ramach ochotniczego batalionu Achmat. Jego "delegacja" miała miejsce w marcu i kwietniu, w czasie gdy pod Siewierodonieckiem toczyły się jedne z najkrwawszych walk w Ukrainie.

— Rekrutację podpowiedział mi człowiek z FSB. Znam go od dziecka. Nasze drogi w pewnym momencie się rozeszły, ale po wyjściu na wolność pokazał mi link z napisem: "Tu jest nabór ochotników" — opowiada Aleksander.

Po zwolnieniu z kolonii karnej Aleksander otrzymał nadzór administracyjny. To rosyjski system ścisłej kontroli nad byłymi więźniami. Osoba może mieć zakaz wychodzenia w nocy, podróżowania poza wyznaczony teren lub uczestniczenia w wydarzeniach publicznych. Ponadto musi cały czas zgłaszać się na policję, a funkcjonariusze organów ścigania mogą legalnie prowadzić jej inwigilację. Według Aleksandra, z powodu nadzoru administracyjnego nie mógł pracować i utrzymywać starszej matki, więc postanowił wyjechać do Czeczenii, do Gudermesu.

W Gudermesie rosyjski Uniwersytet Sił Specjalnych szkoli ochotników z pułku Achmat na wojnę w Ukrainie. Jeśli masz doświadczenie w służbie w wojsku, ekspresowe szkolenie trwa 1-3 dni. Jeśli nie, to trwa to 7-10 dni. Wymagania wobec kandydatów są minimalne: wiek od 20 do 49 lat i sprawność fizyczna wystarczająca do wytrzymania codziennego marszu na dystansie siedmiu kilometrów w nieobciążonym ekwipunku.

— Moim głównym motywem udziału w wojnie było usunięcie nadzoru administracyjnego, abym mógł potem spokojnie żyć w tym kraju. Stworzyli mi nieznośne warunki życia z zakazem wychodzenia z domu w nocy, ciągłymi próbami aresztowania mnie na "24 godziny" i niemożnością pracy — wyjaśnia Aleksander. "Achmat" zapewnił go, że po wstąpieniu do armii, wszystkie jego problemy z państwem zostaną rozwiązywane. Władze Czeczenii mogą "wymazać" historię kryminalną dzięki porozumieniu z siłami bezpieczeństwa z innych regionów.

Nasz rozmówca spędził w Gudermesie 10 dni. Na "uniwersytecie" (prywatna organizacja powiązana z Fundacją Achmata Kadyrowa) uczą się trzymać i ładować pistolet podręczny, ćwiczą pozycje strzeleckie, awaryjną wymianę magazynków, rozmawiają o medycynie taktycznej i kartografii. Jednocześnie rekruci są testowani na "agresywność".

— Mierzyli agresywność w kategoriach praktycznych — patrzyli na osobę, jak zachowuje się w grupie i prowokowali ją. Gdyby okazał się "cielakiem", "workiem", czyli nie nadawał się na wojnę, to po prostu odsyłali go do domu — mówi Aleksander. Rekruterzy nie byli zbytnio zainteresowani jego stanem zdrowia — nasz rozmówca przeszedł rekrutację z wirusowym zapaleniem wątroby typu C, w jego jednostce szkoleniowej był człowiek z epilepsją.

Na "absolwentów" Gudermesu składali się ludzie o różnym pochodzeniu: "wagnerowcy", policjanci z OMON-u i byli skazańcy. Co trzeci ochotnik był byłym więźniem, z usuniętą lub "zawieszoną" kartoteką kryminalną.

— Po 10 dniach wysłali nas samolotem przez DRL do Siewerodoniecka. Dostaliśmy po 300 tys. rubli (22 tys. zł). Musieliśmy sami kupić wojskowe buty i kamizelki (koszt ok. 50 tys. rubli). Niektórzy nie chcieli wydawać pieniędzy, brali buty i kamizelki bezpośrednio od "ukropów" (jedno z pogardliwych określeń Ukraińców, używane przez Rosjan), gdy zajmowali ich stanowiska — relacjonuje.

— Był też problem z łącznością — dali nam tanie krótkofalówki z Aliexpress. Do rozmów "Achmata" nagle dołączali Czeczeni z batalionu szejka Mansura. Słychać było, jak dyskutują o jakichś swoich sprawach po czeczeńsku — mówi.

Według naszego rozmówcy, podczas walk o Siewierodonieck, w oddziałach ochotniczych brakowało normalnej łączności z regularną armią. W efekcie dochodziło zarówno do przypadkowego ostrzału swoich, jak i rozbieżności w działaniach z "milicją ludową" tzw. Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych. Zmobilizowanych rekrutów z nieuznawanych republik często trzeba było "odrywać" od zajmowanych pozycji i zmuszać do walki — wspomina. — To są nauczyciele, kierownicy, oni wszyscy są przerażeni — mówi.

Około 20 maja "Achmat" wkroczył do miejscowości Rubiżne. Do tego czasu przy życiu pozostała już tylko około jedna trzecia oddziału. —Prawie wszyscy zostali zmieceni, ja sam cudem wydostałem się ze strefy walk. Wydawało się, że po prostu rzucono nas tam jako mięso armatnie, za każdym razem szły "trzysetki" i "dwusetki" (chodzi o "ładunek 200" — określenie stosowane w ZSRR, a następnie w krajach poradzieckich w stosunku do transportu ciała zabitego i "ładunek 300" — rannego) — mówi były najemnik. — Ogólnie rzecz biorąc, "Achmat" traktuje Słowian, czyli mówiąc wprost — nie-Czeczenów — jako mięso armatnie.

Według Aleksandra, do oczyszczenia przejścia do Siewierodoniecka, czyli do szturmu na umocnione pozycje wroga, rzucono głównie nieczeczeńskich ochotników. On sam, mający czeczeńskie korzenie, nie dostał się do jednego z najkrwawszych wypadów bojowych — dowództwo zostawiło go na tyłach, dobierając bojowników na podstawie przynależności etnicznej.

W końcu Aleksander decyduje się na dezercję, zabierając ze sobą na pamiątkę kilka granatów, i ukrywa się w Rosji. Aby opowiedzieć swoją historię, dzwoni w nocy, czasem mocno pijany — obrażenia nie pozwalają mu zasnąć, a on sam boi się wizyt u lekarzy po tym, jak samowolnie opuścił strefę wojny.

— Nie wiem, co robić, bracie. W więzieniu specjalnie zarazili mnie żółtaczką, jest bardzo źle. Mam nadzieję, że to nie marskość wątroby — skarżył się Alexander, u którego wykryto zakażenie po przejściu operacji w Federalnym Zakładzie Karnym. — Gdzie pójdę pracować z nadzorem tutaj w regionie? Jestem jak ktoś z marginesu, jak włóczęga. Dostałem cynk, że Czeczeni też interesują się, gdzie jestem. Mam to już w dupie, pójdę i będę wymuszał haracze od dilerów narkotyków, mam to w dupie, nie chcę już dłużej żyć w ten sposób. Mam w domu F-1 [granat], postraszę ich. Jeśli mnie zamkną, to wyjdę. Poproszę o nagranie podczas procesu, opublikujesz to?

Ze względu na dezercję, Aleksander nigdy nie był w stanie rozwiązać swoich problemów prawnych za pośrednictwem "Achmata". W związku z tym nie otrzymał również drugiej części zapłaty — kolejnych 300 tys. rubli. Jednak były najemnik i tak nie podpisał żadnych umów z władzami Czeczenii.

onet.pl