Muzeum regionalne w Błagowieszczeńsku zajmuje sale niegdysiejszego najbogatszego emporium handlowego carskiej Syberii. Droga wiedzie w chronologicznym układzie od kłów mamutów i wyrobów ludów tubylczych – jak kanoe z kory brzozowej, drewniane idole, szaty szamanów obszyte kołami i muszlami – obok drewnianej repliki fortu w Ałbazinie i artefaktów z pól złotonośnych nad Zeją, do schodów prowadzących na górę i pamiątek z przełomu XIX i XX wieku. Tam na ścianach wiszą fotografie aktorów życia społecznego: sklepikarzy, handlarzy futer, poszukiwaczy złóż mineralnych. Grupa uczniów snuje się po muzeum apatycznie i po raz pierwszy od ponad miesiąca zauważam europejskiego turystę. Przewodniczka opisuje zajęcie dorzecza Amuru przez Murawjowa jako działanie wymierzone przeciwko chińskiej ekspansji, jak gdyby traktat nerczyński nigdy nie istniał.
Jednak tutaj, w źle oświetlonej sali nad klatką schodową, nagle się zatrzymuję przy fotografiach z 1900 roku, gdy rebelianci z powstania bokserów ostrzelali rosyjski brzeg. Kozacy w białych kurtkach mundurowych prowadzą musztrę z szeregami cywilnej milicji, przygotowując się do obrony Błagowieszczeńska. Na pobliskim zdjęciu pozuje dwóch spalonych słońcem chińskich żołnierzy ubranych w tuniki i w czapkach z piórami na głowach – wyglądają żałośnie staroświecko. Honorowe miejsce zajmuje duży obraz olejny ukazujący ostrzał artyleryjski. Chiński brzeg jest spowity dymem armatnim i w połowie stoi w płomieniach. Rosyjska artyleria odpowiada ogniem przez rzekę, a parowiec Selenga płynie w dół Amuru, by odwrócić uwagę od oddziałów przeprawiających się powyżej. Na pierwszym planie, w dokładnie oddanych szczegółach, Kozacy i mieszkańcy Błagowieszczeńska stoją pospołu za ziemną redutą. Półkole niewinnie i krucho wyglądających cywilów mierzy z długich, chudych strzelb w drugi brzeg, wiejskie kobiety zaś wspierają ich wiadrami wody. Ten fałszywy obraz sprezentowano burmistrzowi Błagowieszczeńska w 1902 roku i wisiał on w jego biurze przez następnych dwadzieścia lat.
Podczas gdy przyglądam się temu malowidłu, pojawia się grupa chińskich turystów, pędzona przez gniewnie wyglądającą przewodniczkę. Przegania ich przez tę salę bez słowa. Miejscowe władze zakazały chińskim przewodnikom przedstawiania własnej wersji tamtych dni. Pod tym spokojnym, konserwatywnym miastem zieje bowiem czeluść studni zapomnienia.
W rzeczywistości wobec groźby chińskiej inwazji mieszkańcy słabo bronionego miasta wpadli w panikę. Z dnia na dzień ich strach przekształcił chińską ludność, do tamtej pory spokojną i obdarzaną zaufaniem, w nieuchronne zagrożenie dla życia Rosjan. Fatalnie się złożyło, że Chińczycy się nie asymilowali, ponieważ w codziennym życiu traktowano ich nieodmiennie brutalnie. I teraz, w obleganym mieście, wypłynęły pełne strachu podejrzenia. Gubernator wojskowy wydał rozkaz wyłapania wszystkich Chińczyków. Przez cztery dni, gdy bohaterowie tego osobliwie nieudolnego obrazu olejnego oczekiwali na atak, do którego nigdy nie doszło, oddział Kozaków i nowo powołanych rekrutów wyprowadził jakieś pięć tysięcy Chińczyków do wsi Wierchniebłagowieszczenskoje, gdzie Amur płynie szybko wąskim korytem. Tych, którzy nie nadążali, zabijano toporami. Nie było łodzi, które przewiozłyby ich na drugi brzeg. Sklepikarzom, restauratorom, służbie domowej, wszystkim kazano wejść do rzeki, ale nikt nie umiał pływać. Kozacy poganiali ich nahajami, potem strzelali do nich, zabijając setki na brzegu. Uciekając przed dźgnięciem bagnetów, wpadali do wody, a prąd ich unosił. Mieszkający tam Kozacy – nawet starcy i chłopcy – celowali do nich w wodzie. Przerażonemu rosyjskiemu oficerowi wydawało się, że po ciałach mógłby przejść na drugi brzeg, do Chin. W okolicznych wsiach zabito kolejne siedem tysięcy Chińczyków. Gubernator i szefowie policji naciskali, by szybko dokończyć rzezi, a następnie doszło do powszechnego plądrowania.
Potem zapadła cisza. Chińskie zagrożenie się ulotniło, a rosyjska armia spaliła do cna regionalną stolicę Ajgun i sześćdziesiąt osiem wsi, po czym wdarła się w głąb Mandżurii. Przez pięć lat nie ukazało się ani jedno słowo na temat masakry. Mieszkańcy regionu zamilkli, jak po ataku chwilowego szaleństwa. Nawet lokalna „Amurskaja Gazieta”, która w pierwszej chwili dała wyraz grozie tych zdarzeń, później wyobrażała sobie, że „Chińczycy przepłynęli Amur”.
Jednak cztery dni po rzezi rosyjski pułkownik, Aleksandr Wierieszczagin, który udawał się do Chabarowska, zobaczył, że jego parowiec przedziera się między trupami Chińczyków spływającymi w dół rzeki. Powierzchnię wody, napisał, pokrywały napuchnięte i rozkładające się ciała. „Płyną całą szerokością Amuru, jak gdyby nas straszyły. Pasażerowie wyszli z kabin, by zobaczyć tak rzadki widok. W mojej pamięci pozostanie na zawsze […]. »Podano śniadanie« – oznajmia kelner […]”.
Jeśli dziś pojedzie się dziesięć kilometrów w górę rzeki do Wierchniebłagowieszczenskiego, nie znajdzie się żadnego pomnika. Graniczny płot wzdłuż Amuru pojawia się zwartym szeregiem wież strażniczych i betonowym bastionem z drutem kolczastym na szczycie. Pomnik hrabiego Murawjowa stał niegdyś właśnie tu, w miejscu, gdzie wysiadł na brzeg w towarzystwie potężnego arcybiskupa Innocentego, który ochrzcił niewielką placówkę „Błagowieszczeńsk” – „Zwiastowanie” – ale powodzie go zmyły. Przeciwny brzeg jest oddalony o ponad sześćset metrów i porośnięty ciemną ścianą drzew. Między nimi rzeka płynie szybko i jest głęboka. Z zapędzonych tu pięciu tysięcy Chińczyków na drugi brzeg dotarła może setka. Ale w Błagowieszczeńsku wszelka wiedza o tej rzezi poszła w zapomnienie.
Colin Thubron - Amur