czwartek, 9 lipca 2020
Jeden z kandydatów na urząd prezydenta zapowiada, że jeśli wygra wybory, natychmiast zniesie składki do ZUS od emerytur. Martwią pana takie obietnice?
Prof. Paweł Wojciechowski, główny ekonomista ZUS: Ma pani oczywiście na myśli składkę zdrowotną, która jest potrącana z emerytur. To nie jest składka ubezpieczeniowa, ale ma charakter daniny podatkowej.
Artykuł 67 Konstytucji RP nakazuje państwu zapewnienie ochrony zdrowotnej obywateli. Idziemy w kierunku powszechnej opieki medycznej. Ktoś musi ponieść związane z tym koszty. Czy emeryci powinni być grupą uprzywilejowaną, która z tej daniny zostanie zwolniona? Według mnie nie. Zasada solidarności społecznej nakazuje, abyśmy wszyscy coś wpłacili do systemu, inaczej należałoby i tak sfinansować NFZ z innych podatków. Dodatkowo emeryci są tą grupą społeczną, która trochę więcej korzysta ze świadczeń medycznych niż reszta społeczeństwa, zatem nie ma powodu, by ich z tego obowiązku całkowicie zwalniać.
(...)
To ile musimy płacić ZUS-owi, żeby każdy dostał minimalną emeryturę w przyszłości?
To trudne pytanie, bo długość życia ciągle się wydłuża, czyli rośnie liczba lat pobierania świadczenia. Można jednak założyć, że minimalne składki powinny być odprowadzane od co najmniej 60 proc. przeciętnej płacy przez co najmniej 27 lat. Tymczasem obecnie kobiety mogą uzbierać staż uprawniający do dopłaty z budżetu państwa do minimalnej emerytury już po 20 latach pracy. Rachunek jest prosty: społeczeństwo z podatków dopłaci im do tych dodatkowych 7 lat.
Musimy wypracować taki system, w którym społeczeństwo nie dźwigałoby ciężarów tych, którzy nie oszczędzali lub oszczędzali niewystarczająco. Niedobrze byłoby, aby w przyszłości również przedsiębiorcy lub osoby nadmiernie wykorzystujący niżej oskładkowane umowy skarżyli się na niskie emerytury, jak robią to dziś artyści i twórcy, którzy wnosili niewielkie składki i są dziś rozżaleni, że mają głodowe emerytury. Zasadą ubezpieczeń jest proporcjonalność do wkładu, ekwiwalentność. Dlatego każdy powinien wiedzieć, ile i za co płaci.
Jak taki sprawiedliwy system powinien być skonstruowany?
Doświadczenia zamożnych państw Zachodu pokazują, że progresywne systemy podatkowe lepiej się sprawdzają, są bardziej odporne na wahnięcia koniunktury. Tymczasem nasz system podatkowo-składkowy charakteryzuje się najniższą progresją wśród państw OECD, co oznacza, że nie jest ani korzystny przy stabilizowaniu koniunktury, ani sprawiedliwy.
money.pl
Projektując rozwiązania, mające nas ustrzec przed problemami, które się jeszcze nie pojawiły, warto zachować pokorę i być uważnym. Dlatego, że przy skomplikowanych problemach każda interwencja może wywołać szereg nieprzewidzianych skutków. Autor podaje przykład wydawałoby się prostej sprawy, jaką jest ograniczenie zużycia plastikowych reklamówek. Te reklamówki, mimo że stanowią niewielki odsetek śmieci, powodują nieproporcjonalnie duże szkody w naturze, m.in. dlatego, że potrafią rozkładać się nawet przez sto lat.
Cóż zatem prostszego niż wycofać „plastiki” z użytku i zastąpić je papierowymi i materiałowymi torbami? W końcu takie torby są zdecydowanie lepsze z punktu widzenia zanieczyszczania wód. To prawda, ale Agencja Środowiska z Wielkiej Brytanii policzyła, że do wyprodukowania toreb materiałowych i papierowych zużywa się znacznie więcej energii, niż przy produkcji toreb plastikowych, a to oznacza więcej zanieczyszczeń w powietrzu.
Wspomniana organizacja policzyła, że trzeba by wykorzystywać papierową torbę przynajmniej trzy razy, a materiałową 131 razy, aby szkody przy ich produkcji dla środowiska nie były wyższe, niż w przypadku „plastików”. Nawet jeżeli uznamy, że zakaz produkcji plastików jest uzasadniony, trzeba bardzo dokładnie go sformułować. Na przykład w Chicago w 2014 r. przegłosowano prawo zakazujące sklepom przekazywania klientom cienkich reklamówek. Co zrobiły sklepy? Zaczęły rozdawać torebki z grubszego plastiku. Zakładano, że kupujący będą z takich trwalszych toreb wielokrotnie korzystać. Ci jednak, przyzwyczajeni do wyrzucania plastikowych reklamówek po jednokrotnym użyciu, nie zmienili przyzwyczajeń.
obserwatorfinansowy.pl
Wśród państw, do których danych Piketty uzyskał dostęp, jest m.in. Polska. Najciekawsze informacje dotyczące naszego kraju znajdujemy w połowie książki. Zobaczymy tu porównanie średnich rocznych przepływów środków finansowych z Unii Europejskiej do Polski, Węgier, Czech i Słowacji z ich wypływem za granicę.
I tak na przykład, w latach 2010 – 2016 otrzymaliśmy z UE średnio rocznie środki finansowe stanowiące 2,7 proc. PKB. Ale w tym samym okresie wypływało z naszego kraju netto 4,7 proc. PKB. We wszystkich wymienionych krajach więcej pieniędzy wypływało, niż wpływało w postaci oficjalnych transferów unijnych.
Te dane, w opinii Pikettiego, tłumaczą frustracje wielu obywateli w krajach członkowskich UE pochodzących z państw Europy Środkowej i Wschodniej. Ekonomista wyjaśnia, że wielu Polaków, Czechów czy Węgrów wini za swoje zbyt niskie zarobki to, że ich kraj został wyeksploatowany przez głównie niemieckich i francuskich inwestorów, którzy wykorzystując dużą podaż taniej siły roboczej, wytransferowali do swoich krajów zrealizowane zyski.
Piketty potwierdza, że po upadku komunizmu zachodni inwestorzy przejęli dużą część kapitału w Europie Wschodniej, ok. jednej czwartej całości, jeżeli patrzeć na wszystkie aktywa łącznie z nieruchomościami, ale ponad połowę, gdy brać pod uwagę tylko firmy (a nawet jeszcze więcej, jeżeli patrzeć tylko na duże przedsiębiorstwa).
Autor powołuje się na pracę Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta „Between communism and capitalism: long-term inequality in Poland, 1892 – 2015”(„Pomiędzy komunizmem a kapitalizmem: długoterminowe nierówności w Polsce, 1892 – 2015”), w której autorzy twierdzą, że nierówności w naszym kraju po transformacji ustrojowej nie wzrosły tak bardzo jak w Rosji, w dużej mierze dlatego, że spora część zysków firm działających w naszym kraju jest wyprowadzana za granicę.
Tak więc nie mamy polskich magnatów, takich jacy są w Rosji, bo pieniądze zarabiane na naszych obywatelach idą do kieszeni niemieckich, francuskich czy amerykańskich miliarderów. „W zasadzie tylko w okresie komunizmu Europa Wschodnia nie należała do zachodnich inwestorów” – konstatuje Piketty i przypomina, że przed II wojną światową także zachodni inwestorzy mieli silną pozycję w naszym regionie.
Ekonomista zauważa jednak, że duży wypływ pieniędzy z krajów takich jak Polska (dokładnie 4,7 proc. PKB) nie oznacza automatycznie, że wstąpienie do Unii Europejskiej było złym interesem dla krajów regionu. W końcu wypływ pieniędzy wynika z poczynionych inwestycji, które zwiększyły produktywność i płace w Europie Wschodniej. Jednak płace w Polsce i innych krajach regionu nie wzrosły tak bardzo jak mogłyby, w części ze względu na mocną pozycję przetargową zachodnich inwestorów, którzy zawsze mogą zagrozić wycofaniem się z kraju, o ile zyski z inwestycji nie będą dla nich satysfakcjonujące.
Piketty zwraca uwagę, że zyski zachodnich inwestorów w krajach takich jak nasz są na tyle wysokie, iż warto bliżej przyjrzeć się tej sprawie. Tym bardziej, że poziom tych zysków nie jest ustalony raz na zawsze. Zależy m.in. od siły przetargowej związków zawodowych, krajowych przepisów prawa, podatków, a więc państwo ma narzędzia, by na wysokość tych zysków wpływać.
Ekonomista wskazuje, że najlepszym sposobem na zmniejszenie wyprowadzania przez zachodnich inwestorów pieniędzy za granicę jest zmuszenie ich do podniesienia płac pracownikom. Tymczasem kraje takie jak Niemcy czy Francja mają tendencję do ignorowania tego problemu. Ewentualnie pojawia się argument, że te zyski to wynik działań „rynku” i „wolnej konkurencji”, które z założenia są sprawiedliwe.
obserwatorfinansowy.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)