poniedziałek, 21 lutego 2022


Pierwszym, prawdziwym kryzysem był początek pandemii. Gdy dopiero się rozpędzała Jarosław Kaczyński poczęstował wszystkich ideą wyborów kopertowych. Opór materii okazał się tak duży, że pomysł powędrował do kosza wraz z 76 milionami złotych, wydanych na próbę jego realizacji. Co wychodzi bardzo tanio, bo ich przeprowadzenie oznaczałoby nie tylko rozpalenie do białości konfliktów społecznych, ale też delegitymizację wybranego tak prezydenta (a byłby nim najprawdopodobniej Andrzej Duda). Dziś jest on głównym gwarantem bezpieczeństwa na przyszłość dla obecnie rządzących, jeśli po kolejnych wyborach władzę w III RP przejmie opozycja. Gdyby został „prezydentem kopertowym” wówczas nowa większość parlamentarna nie musiałaby tracić czasu na szukanie podstaw prawnych do podejmowania prób impeachmentu głowy państwa.

Kolejnym, realnym kryzysem było masowe wyjście Polaków na ulice w czasie lockdownu, gdy Trybunał Konstytucyjny (nota bene na życzenie prezesa) orzekł za niezgodne z konstytucją dania kobietom w Polsce możliwości aborcji płodu z powodu jego upośledzenia, uszkodzenia lub nieuleczalnej choroby. W kumulacyjnym momencie liderzy opozycji o największym potencjalne intelektualnym wezwali lud, by wyładowywał złość na kościołach. Tak oferując władzy gratis możność skompromitowania całego protestu, jaki wybuch za sprawą nie tyle zmian prawa aborcyjnego, co ogólnej frustracji z powodu epidemii, lockdownu oraz bezbrzeżnej arogancji rządzących. W zdawało się krytycznej sytuacji prezes Prawa i Sprawiedliwości w zapomnianym już przemówieniu, wezwał „wszystkich członków PiS i tych, którzy nas wspierają”, by poszli pod kościoły bronić ich „za wszelką cenę”. Zaoferował więc obywatelom abdykację nowoczesnego państwa zawsze strzegącego swego „monopolu na przemoc” na rzec rozwiązania afrykańskiego. Charakteryzuje się ono tym, iż porządek zaprowadzają ci, co mają ostrzejsze maczety. Rozwiązanie nie weszło w życie, bo Polacy zupełnie nie wykazali chęci do wzajemnego wyżynania się.

Trzeci realny kryzys był dziełem Stanów Zjednoczonych. Administracja Joe Bidena postanowiła wykonać całkowity zwrot w polityce zagranicznej, oferując Rosji kompromis, a Niemcom role strażnika porządku w Europie. Tak Amerykanie chcieli zredukować swą obecność na Starym Kontynencie i skoncentrować się na starciu z Chinami. Zmiana układu sił oznaczała totalną marginalizację Polski i jej bezsilność wobec woli Berlina. Prezes Kaczyński odpowiedział na kryzys lex TVN. Od początku trwającego pół roku spektaklu wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, iż musi się on zakończyć tak - jak się zakończył. Rząd USA oraz amerykańskie korporacje dysponują zbyt wielką gamą narzędzi, przy pomocy których mogą przycisnąć Polskę, żeby sprawy poszły inaczej.

Jeśli więc założy się, że lex konfident również wpisuje się w logikę reakcji na realny kryzys (w tym wypadku kolejna fala epidemii połączona z Polskim Ładem) to fakt, iż ustawa ta nie miała najmniejszego sensu. jest całkowicie zrozumiały. Przecież poprzednie ustawy kryzysowe także go nie posiadały. Wszystkie one wręcz wpisywały się w teorię działania dziewiętnastowiecznego przywódcy niemieckiej socjaldemokracji Eduarda Bernsteina. W niegdyś głośnych esejach udowadniał on, że przewidzenie tego, co wydarzy się w odleglejszym terminie jest niemożliwe. Natomiast działania krótkoterminowe, bieżące, mają znikome znaczenie i niespecjalnie kształtują rzeczywistość. Jednakże ich zaniechanie oznacza polityczną śmierć dla każdej partii. „To, co nazywamy pospolicie ostatecznym celem jest dla mnie niczym, ruch jest wszystkim” – pisał Bernstein. Pod słowem „ruch” rozumiejąc zarówno partię, jak i konieczność nieustannego działania. Potem jego twierdzenie skrócono do powiedzenia: „ruch wszystkim, cel niczym”. Gdy spojrzy się całościowo na reakcje Jarosława Kaczyńskiego wobec prawdziwych kryzysów, to widać, iż twardo trzyma się zasady Bernsteina.

(...)

Acz największym zaskoczeniem okazuje się koniec kryzysu w strategicznym położeniu Polski. Prezydent Putin nie potrafił choć troszkę poczekać aż USA zredukują swą obecność w Europie wedle planu Bidena. Od razu rzucił się na łatwą zdobycz, jaką wydawała się Ukraina. Tymczasem Waszyngton zamiast po cichu to zaaprobować, dokonał zwrotu w swej polityce o całe 180 stopni. Za sprawą cudownego zrządzenia losu Niemcy zostały na lodzie, Rosja uwikłała się w konflikt nie do wygrania, a Polska znów jest cennym sojusznikiem Ameryki.

(...)

Bez wątpienia realny kryzys generuje inflacja, przynosząc ludziom wzrost kosztów życia, spadek oszczędności, coraz wyższe raty kredytów. Jeśli przebije 10 proc. w skali rocznej i przyśpieszy, wówczas zacznie robić się gorąco. Ten kryzys jest również przeczekiwany, bo do tego sprowadza się Rządowa Tarcza Antyinflacyjna. Jakie długoterminowe efekty oferuje łatwo prześledzić na losach podobnych „tarcz”, którymi usiłowała tłumić inflację w USA administracja Richarda Nixona, a następnie Geralda Forda. Zaczęto od obniżania podatków oraz czasowego zamrażania cen serią dekretów wydanych przez prezydenta Nixona. Gdy to nie dawało efektów FED podnosił stopy procentowe. Inflacja specjalnie się tym nie przejęła i nadal rosła, dusząc gospodarkę. Brak sukcesów skłonił prezydenta Forda do zainicjowania jesienią 1974 r. społecznej akcji „Whip Inflation Now” („Wychłoszcz inflację teraz”).

Pod kierunkiem Narodowej Komisji ds. Inflacji obywatele kontrolowali ceny donosząc o ich nieuzasadnionym wzroście. Jednocześnie zobowiązywano ich, by nie domagali się podwyżek pensji. Zmagania Forda z inflacją pod skróconym hasałem „WIN” zakończyły się kompromitacją jego administracji. Nawet dziś w Internecie pełno jest dowcipów, rysunków satyrycznych, gadżetów nawiązujących do „Whip Inflation Now”. Od pewnego momentu Amerykanie słysząc tę frazę od razu zaczynali pękać ze śmiechu. Ford zaś przegrał wybory z bezbarwnym demokratą Jimmy Carterem. Walka tarczami z inflacją zaowocowała tym, iż w 1980 r. w USA przekraczała ona 14 proc., a FED musiał podnieść swe stopy do prawie 20 proc. (dziś w Polsce stopa referencyjna NBP to zaledwie 2,25 proc.). Zmęczeni ludzie przełknęli wówczas ostrą, neoliberalną terapię gospodarczą, którą nowy prezydent Ronald Reagan zamknął cały problem.

dziennik.pl

Już słowa szefa rosyjskiej dyplomacji Sergieja Ławrowa nt. szefa NATO Jensa Stoltenberga budzą liczne wątpliwości: „Od dawna nie śledzę jego oświadczeń. Sądzę, że on już dawno stracił kontakt z rzeczywistością." Do wypowiedzi Ławrowa odniósł się rosyjski niezależny analityk ds. militarnych i bezpieczeństwa Paweł Felgengauer, który stwierdził: „Ławrow nadużywa alkoholu, jest już stary, i prawdopodobnie sam zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. Wie, że jest już dalej jak bliżej do końca jego kariery, a konkurencja w MSZ FR jest duża. Prędzej czy później ktoś go wysadzi z siodła. Oznacza to, że może on próbować pokazać Putinowi jakim jest twardzielem". Podkreśla, że „jest to element gier w rosyjskim świecie dyplomacji".

Zauważa jednocześnie, że „teraz jest to kwestia konkursu kto powie coś bardziej oburzającego na temat zachodu. To jest ważniejsze niż cokolwiek innego. To co teraz dzieje się w rosyjskiej dyplomacji to jest absolutna katastrofa.". Podkreśla również, że „Zdenerwowanie Rosji w sprawie Ukrainy bierze się między innymi z powodu krytycznych wobec Moskwy głosów płynących z zachodu." Co istotne Felgengauer zauważa, że „wszystkie działania rosyjskie skończyły się wskrzeszeniem NATO, wzmocnieniem wschodniej flanki Sojuszu i dozbrajaniem przez zachód Ukrainy. To co się stało jest katastrofą dyplomatyczną. Rosja nie tylko nie ma ani jednego sojusznika w Europie, ale nie ma nawet przyjaciół czy też kolegów. Nawet Austria czy Węgry mówią ostrożnie o swojej przyjaźni. Niemcy też wycofują się. Droga dyplomatyczna jest przegrana. Ale dla Putina jest to ciągle jedynie stwierdzenie stało się i idziemy dalej. W tej chwili, po przegranej wojnie dyplomatycznej Rosja może rozważać przejście na techniczne środki wojskowe. Może to oznaczać przemieszczanie sił."

Stawia przy tym pytanie „czy Rosja ma słabych dyplomatów, przez co poniosła porażkę, czy też musieli tą porażkę ponieść bo takie były rozkazy? Może to oznaczać kwestię użycia technicznego grożenia walką, niekoniecznie bezpośrednich walk.". Można pokusić się o wniosek, że może chodzić jednak o niedyplomatyczny sposób wymuszenia certyfikacji NS2, który ma być kroplówką dla budżetu Rosji. Wszak wiele wskazuje, że rosyjska dyplomacja zawiodła.

defence24.pl

Tymczasem Unia Europejska kończy prace nad sankcjami wobec Rosji na wypadek kolejnej inwazji na Ukrainę. - To gigantyczny dokument - mówią rozmówcy brukselskiej korespondentki Polskiego Radia Beaty Płomeckiej. Podkreślają, że UE ściśle współpracuje ze Stanami Zjednoczonymi i koordynuje działania z Wielką Brytanią i Kanadą.

- Prace nad sankcjami są prowadzone z niespotykanym rozmachem - powiedział dziennikarce jeden z unijnych dyplomatów. Inny dodał, że Bruksela i Waszyngton są coraz bliżej porozumienia w sprawie pakietu. Chodzi o to, by był on już gotowy do zatwierdzenia. Z ustaleń Beaty Płomeckiej wynika, że stroną prowadzącą rozmowy jest Komisja Europejska. Rozmawiała już ona z większością państw członkowskich. Narady są prowadzone z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Dyplomaci z unijnych krajów, którzy przychodzą na spotkania, zostawiają telefony komórkowe i tablety przed wejściem na salę. Przedstawiane im są propozycje restrykcji, ale nie na piśmie, bo - jak tłumaczył brukselskiej korespondentce Polskiego Radia jeden z dyplomatów - w przeciwnym razie dokument szybko wyciekłby do mediów. Nikt nie chce informować o szczegółach.

Rozmówcy brukselskiej korespondentki mówią o sankcjach dotykających sektor energetyczny, o zaawansowanych technologiach, zawierających komponenty amerykańskie oraz liście produktów, które mają być objęte restrykcjami, a także o rosyjskich oligarchach, którzy mają trafić na czarną, unijną listę. - Kilka miesięcy temu taka skala sankcji wydawała się nieprawdopodobna - powiedział unijny dyplomata dużego kraju członkowskiego.

Zarówno Amerykanie, jak i Europejczycy są przekonani, że agresywne działania Rosji mają na celu zmianę władz na Ukrainie na marionetkowe. Waszyngton i Bruksela uważają, że samymi działaniami hybrydowymi Rosja tego nie dokona.

gazeta.pl

Wizyta Orbána w Moskwie wpisała się w realizację celu Kremla, jakim jest układanie relacji z państwami europejskimi według modelu: korzyści gospodarcze w zamian za geopolityczną neutralność w konflikcie amerykańsko-rosyjskim i akceptację rosyjskiej polityki neoimperialnej. Orbán przedstawił Węgry i Europę Środkową jako bierny, neutralny podmiot konfliktu pomiędzy równorzędnymi potęgami – Rosją (a przedtem ZSRR) i Zachodem. Tym samym jego wizyta stała się elementem promocji modelu relacji korzystnego dla Rosji, który Orbán sam nazwał „modelem węgierskim”. Choć deklarował on, że jest „orędownikiem pokoju”, na konferencji prasowej nie zabrzmiała z jego strony krytyka agresywnej polityki Rosji wobec Ukrainy, natomiast zdecydowanie skrytykował politykę sankcji UE wobec Rosji. Wypowiedź Orbána o możliwości pogodzenia zachodniego i rosyjskiego stanowiska w kwestii europejskiego bezpieczeństwa w kontekście toczących się obecnie negocjacji z Rosją jest wyzwaniem dla solidarności sojuszniczej. Przebieg wizyty Orbána świadczy o tym, że Węgry są gotowe wykorzystywać sytuację egzystencjalnego zagrożenia Ukrainy do uzyskania korzyści ekonomicznych, mimo że rosyjskie obietnice są na razie niewiążącymi deklaracjami, a dotychczasowej współpracy węgiersko-rosyjskiej, np. w sektorze jądrowym, pomimo ambitnych zapowiedzi towarzyszą liczne problemy. Strona rosyjska naciska na jak najszybsze rozpoczęcie przez Rosatom budowy dwóch bloków elektrowni jądrowej Paks, ale Węgierski Urząd Energetyki Atomowej wciąż nie wydał na nią ostatecznej zgody.

Deklaracje Putina mogą świadczyć o tym, że Moskwa jest gotowa przystać na kluczowy postulat Węgier – zwiększenie wolumenu dostarczanego gazu. Choć nie jest znana ani cena, ani jej formuła w długoterminowym kontrakcie na dostawy gazu dla Węgier, słowa Putina zdają się potwierdzać, że jest ona wyraźnie niższa od ceny rynkowej. Dla Orbána decyzja Kremla o zwiększeniu dostaw taniego gazu byłaby przydatna w budowaniu reputacji polityka skutecznego, zdolnego uchronić Węgrów przed wzrostem cen energii. Z kolei Moskwa takie porozumienie mogłaby politycznie wykorzystywać jako dowód na to, że pozostaje wiarygodnym dostawcą energii, skłonnym do zapewnienia korzystnych dostaw gazu państwom jej przyjaznym. Jest to dla Rosji pomocne w promowaniu korzystnych dla niej długoterminowych umów gazowych jako sposobu na ochronę przed kryzysem energetycznym.

osw.waw.pl

Po okresie skokowych wzrostów cen i osiągnięciu pikowych wartości 21 grudnia 2021 r. (ceny przekroczyły 2200 dolarów/1000 m3), europejski rynek gazowy wszedł w okres powolnej stabilizacji, ze spadkiem cen do poziomu 900-1000 dolarów za 1000 m3. W sukurs odbiorcom paliwa przyszły sprzyjające warunki pogodowe z rekordowo wysokimi temperaturami jak na tę porę roku, co ograniczyło zapotrzebowanie na gaz. W efekcie, mimo że zapasy w europejskich w podziemnych magazynach gazu (PMG) w styczniu 2022 r. nadal znajdowały się na historycznie niskim poziomie, to różnice w porównaniu z analogicznymi okresami z lat poprzednich ulegają ciągłemu zmniejszeniu.

Podstawowym czynnikiem stabilizującym były jednak zwiększone dostawy amerykańskiego gazu płynnego (LNG). Według Bloomberga w pierwszych dniach stycznia 2022 r. kraje Europy Zachodniej otrzymywały 250 mln m3 LNG dziennie (do końca stycznia dostawy osiągną 5,5 mld m3). Dostawy amerykańskiego gazu do Unii Europejskiej były pięciokrotnie wyższe niż te, które dostarczał Gazprom. Według Eustream 1-9 stycznia średnia dzienna wielkość dostaw z Rosji spadła do 54 mln m3, co jest dwukrotnie mniej niż rok wcześniej.

W styczniu dostawy LNG osiągnęły poziom 373 mln m3 dziennie, prawie 2,5 krotnie więcej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego, stając się rekordowymi w całej historii obserwacji od 2011 roku. Według danych stowarzyszenia europejskich operatorów gazowych Gas Infrastructure Europe 28 stycznia do europejskiego systemu przesyłowego trafiło 405 mln m3 LNG tj. 2,2 razy więcej niż średnia dzienna z ostatnich pięciu lat, a w ciągu czterech pierwszych tygodni tego roku było to 10,44 mld m3, co przewyższa rekord ze stycznia 2019 r. Przy tym tempie dostaw zapewne już 30 stycznia pobity został również absolutny rekord dostaw miesięcznych z listopada 2019 roku.

Przekierowanie dostaw głównie amerykańskiego LNG na rynek europejski wynikało z wyrównania cen i zniknięcia premii cenowej na rynku azjatyckim. Ponadto Chiny, największy na świecie importer LNG, rozpoczęły odsprzedaż LNG z dostawą do listopada 2022 roku. Według Bloomberga, chińskie firmy zaczęły pozbywać się wcześniej zakontraktowanych ilości, zakładając, że obecne zapasy wystarczą do końca sezonu zimowego, w warunkach gdy zima w Azji w tym roku okazała się dość ciepła.

W tym samym czasie Gazprom kontynuował swoją „grę”. Jego dostawy do Europy w styczniu utrzymywały się na minimalnym poziomie. Tranzyt przez Polskę gazociągiem Jamał-Europa nie został wznowiony (od 21 grudnia realizowane są dostawy rewersowe – z Niemiec do Polski). Dostawy przez Ukrainę znalazły się na poziomie 45 mln m3 dziennie przy zobowiązaniach kontraktowych wynoszących 109 mln m3 dziennie. Nawet przez Nord Stream 1 Gazprom przesyła znacznie mniej niż zwykle – około 145 milionów metrów sześciennych gazu dziennie.

Przy ciepłej pogodzie i wzroście dostaw LNG do Europy, które zrekompensowały spadek dostaw z Rosji, spadek cen mógłby być znacząco głębszy, gdyby nie działania i retoryka Gazpromu. Dyżurnym tematem na jego konferencjach jest zwykle „saga” o pustoszejących PMG, NS2 i inne komunikaty skutecznie wpływające na ponowny wzrost cen.

obserwatorfinansowy.pl

W sobotę spod McDonalda na placu przed kijowskim dworcem odjeżdża niepozorna marszrutka. Są tu ich dziesiątki. W przeciwieństwie jednak do innych pojazdów zaparkowanych w pobliżu, oznaczonych tablicami z nazwami miast typu „Żytomierz”, „Winnica” czy „Biała Cerkiew”, trasa tej marszrutki nie jest oznakowana. Pasażerowie odnajdą ją po tablicach rejestracyjnych i imieniu kierowcy, o których zawczasu informuje przewoźnik podczas telefonicznej rezerwacji wyjazdu.

Są to przewozy nieregularne w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pasażerowie, którzy ładują swoje bagaże do bagażnika, a następnie z podróżnymi poduszkami na szyję usadawiają się w kabinie, nie wiedzą dokładnie, ile czasu spędzą w drodze, jaką trasą będą podążać i ile wyniosą koszty przejazdu. Kierowca niechętnie odpowiada na takie pytania, zresztą nikt nie chce go nimi denerwować. Przed nami prawie dwa tysiące kilometrów i cztery odprawy celne.

Kiedyś, w świecie, którego już nie ma, taka podróż trwała jedną noc spędzoną w komfortowym przedziale pociągu ekspresowego o nazwie „Donbas”. Wielu nazywało go – zgodnie z jego dawną nazwą – „Ugoliok” (ros. „Węgielek”). Teraz spędzimy w drodze od 27 do 30 godzin, a może i więcej. W tym czasie z Europy można by się dostać drogą lotniczą do Nowej Zelandii.

Będziemy musieli okazać kilka paszportów podczas kontroli granicznej, wskazać różne cele podróży i bacznie uważać na język, w jakim rozmawia się z celnikiem. Musimy opuścić jeden kraj, minąć drugi i wjechać na terytorium, które nie jest konsekwentnie oznaczone na mapach.

Na początku pandemii COVID-19 podróż na terytorium obwodu donieckiego znajdującego się poza kontrolą Kijowa stała się prawie niemożliwa. Przejścia graniczne zostały zamknięte w marcu 2020 roku, gdy w Ukrainie rozpoczęła się tzw. pierwsza kwarantanna. Trzy miesiące później władze otworzyły dwa przejścia, później też pozostałe. Jednak od strony terytorium kontrolowanego przez separatystów wznowiono pracę tylko dwóch.

Jedno z nich znajduje się niedaleko Stanicy Ługańskiej, korzystając z niego można wjechać na terytorium tzw. Ługańskiej Republiki Ludowej (ŁRL). Drugie, w okolicy miejscowości Ołeniwka, ok. 30 km od Doniecka, jest jedynym punktem, za pośrednictwem którego można się dostać z kontrolowanej przez Kijów części terytorium Donbasu do tzw. Donieckiej Republiki Ludowej (DRL). To drugie przejście jest czynne jedynie dwa razy w tygodniu, a żeby z niego skorzystać, należy uzyskać specjalne zezwolenie wydane przez główną kwaterę dowodzenia DRL. Trzeba na nie długo czekać, a w większości przypadków otrzymuje się odmowę.

Według strony internetowej Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców przed zamknięciem przejść granicznych każdego miesiąca linię demarkacyjną przekraczało 1–2 miliony osób, obecnie – nie więcej niż 50 tysięcy. Spośród nich jedynie 2 tysiące osób przejeżdża przez przejście w Ołeniwce.

Jedyną metodą przedostania się do Doniecka z Ukrainy pozostają więc prywatne przewozy nieregularne – objazdem, przez Rosję. Objazd oznacza nadłożenie drogi o ponad tysiąc kilometrów i wymaga przekroczenia dwóch granic – najpierw między Ukrainą a Rosją, a następnie między Rosją a DRL. Koszt takiej podróży w jedną stronę z Kijowa do Doniecka wynosi średnio 2900 hrywien, czyli około 4–5 razy więcej, niż kiedyś kosztowała bezpośrednia podróż pociągiem.

Poza wygórowaną ceną i wyczerpującą drogą takie wyjazdy oznaczają także łamanie prawa. Obywatelom Ukrainy zabrania się przekraczania niekontrolowanego odcinka granicy rosyjsko-ukraińskiej na terenie nieuznawanych republik, a za niepodporządkowanie się do niedawna groziła grzywna. Choć grzywnę ostatnio zniesiono, zakaz pozostaje w sile.

Przy przekraczaniu granicy ukraińsko-rosyjskiej ciężko jest ustalić, dokąd tak naprawdę zmierza nasza marszrutka. Na pytanie pasażerów, co mają powiedzieć pogranicznikom i celnikom, nasz kierowca Andrij radośnie odpowiada: „Mówcie, że jedziemy do Biełgorodu na wesele”. Trudno się nie pogubić w żonglowaniu paszportami. Ukrainę opuszczamy na podstawie paszportu ukraińskiego, przejeżdżamy przez Rosję w trybie tranzytu na podstawie ukraińskiego dowodu osobistego, ten też dokument musimy okazać również na granicy z DRL. Aby wjechać na niekontrolowane przez Kijów terytorium, w dowodzie musi być wpisany meldunek w Doniecku. (Niekontrolowaną przez władze ukraińskie granicę między DRL a Rosją mieszkańcy nieuznanego terytorium mogą przekraczać na podstawie dokumentów DRL lub rosyjskich).

Przed pierwszym punktem kontrolnym pod Charkowem kierowca obok paczek papierosów i puszek z napojami energetycznymi na desce rozdzielczej umieszcza zwinięte w rulonik banknoty. Przy wjeździe na przejście wita się z ukraińskimi pogranicznikami, podając im ręce. Na przejściu ukraińsko-rosyjskim spędzamy około trzech godzin. Ludzie tupią w miejscu z zimna, na mrozie para idzie im z ust. Celnicy w zimowych uniformach i futrzanych czapkach nieśpiesznie snują się w tę i we w tę.

Andrij zabierze nas tylko przez jedną granicę. Kolejny pojazd czeka na stacji benzynowej pod Biełgorodem. Przywiózł ludzi z niekontrolowanego przez Ukrainę terytorium i wkrótce ruszy w powrotny kurs. Podczas gdy pasażerowie udają się na długo oczekiwaną kawę i do toalety, kierowcy przenoszą rzeczy z naszej marszrutki z ukraińskimi tablicami rejestracyjnymi do tej z tablicami DRL. Walizki z tamtej marszrutki wędrują w przeciwnym kierunku.

Zaskakuje mnie myśl o podobieństwie naszej sytuacji do nielegalnych migrantów.

Kierowcy Andrij i Dima palą szybkiego papierosa, wymieniają się informacjami o sytuacji na odprawie celnej, podają sobie ręce i wracają do pojazdów. Andrij z nową partią pasażerów zawraca na granicę rosyjsko-ukraińską, którą przed chwilą przekroczyliśmy. Nie może wjechać na terytorium niekontrolowane przez Kijów. Dima musi przejechać tysiąc kilometrów z powrotem z Biełgorodu do Doniecka. Nie może wjechać na Ukrainę na tablicach nieuznawanej republiki. Jest w drodze już ponad dobę. Kiedy zapytałam go, jak to fizycznie znosi, roześmiał się. Żona od miesiąca prosi go o przyklejenie tapety na korytarzu, więc teraz śpieszy mu się do domu.

new.org.pl