niedziela, 25 września 2022


Wedle oficjalnych danych w 2016 urodziło się w Chinach 17,86 mln dzieci, dwa lata później już tylko 15,2 mln. W 2020 pierwszym roku pandemii na świat przyszło 11,97 mln dzieci, a w ubiegłym roku już tylko 10,6 mln. Prognozy dla tego roku zakładają, że liczba narodzin spadnie poniżej 10 mln. Już widać wyraźne tego zapowiedzi.

W ciągu pierwszych sześciu miesięcy tego roku liczba narodzin w Hunan, jednej z najludniejszych prowincji kraju, spadła o 9,5 proc. w stosunku do roku poprzedniego. Jeszcze wyraźniejsze są wskaźniki z poszczególnych miast. W Jiazhou w prowincji Shandong liczony rok do roku spadek wyniósł 26 proc., a w Hukou w prowincji Jiangxi 42 proc.

Yi Fuxian, chiński demograf pracujący obecnie w Stanach Zjednoczonych, przytacza przykład niewymienionego z nazwy miasta w prowincji Heilongjiang, gdzie w ciągu pierwszych siedmiu miesięcy bieżącego roku nie urodziło się ani jedno dziecko, a do pierwszych klas w tamtejszych szkołach podstawowych zapisano jedynie troje dzieci.

Położona w Mandżurii prowincja Heilongjiang to jednak szczególny przypadek. Północny wschód to chiński „pas rdzy”, zainicjowane pod koniec lat 70. reformy gospodarcze uderzyły w tamtejsze kopalnie i przemysł ciężki, „wielkie budowy socjalizmu” z czasów Mao, które w nowych warunkach okazały się nierentowne. Region pogrążył się w ekonomicznej zapaści i zaczął się wyludniać. Wskaźnik dzietności w Heilongjiang jest jednym z najniższych w Chinach i wynosi 0,6, dla całego kraju to 1,16. Innym wskaźnikiem są spadające obroty firm produkujących mleko w proszku, pieluszki, łóżeczka i wózki dziecięce.

Przypuszczalnie rząd liczył na zwiększenie dzietności w rezultacie izolacji spowodowanej pandemią Covid-19, jednak kalkulacje okazały się błędne. Polityka "zera zachorowań" przyniosła odwrotne skutki – Chinki są jednymi z najmniej chętnych do posiadania dzieci kobiet na świecie. Spadek przyrostu naturalnego tłumaczono zwykle zbyt niskimi zarobkami, by podołać wysokim kosztom utrzymania i wychowania potomstwa oraz długimi godzinami pracy. Inne wskazywane przyczyny to duża nierówność płci - Chiny są pod tym względem na 102. na 146 miejsc w indeksie Światowego Forum Gospodarczego. Wreszcie - bardzo wysokie wymagania stawiane przez społeczeństwo matkom.

Pandemia i drakońskie działania podjęte przez władze to nowe przyczyny. W rozmowie z agencją Reutersa Claire Jiang, mieszkanka Szanghaju, stwierdziła, że trwający ponad dwa miesiące lockdown kompletnie zmienił jej plany życiowe. Zupełnie zrezygnowała z posiadania dzieci, nie chce, by musiały żyć w niepewnych warunkach w kraju, gdzie władze mogą przyjść do domu i robić co im się żywnie podoba. Społecznym bilansem dotychczasowej polityki pandemicznej są utrata pracy, dostępu do opieki medycznej, a nawet żywności, sobiepaństwo urzędników egzekwujących przepisy, a także rozbijanie rodzin. Znane są przypadki dzieci pozostawionych samym sobie, po tym jak ich rodzice zostali poddani przymusowej kwarantannie w miejscu pracy.

Jiang nie jest odosobniona w swoich opiniach. W czasie lockdownu Szanghaju przez chwilę w mediach społecznościowych furorę robił hashtag „jesteśmy ostatnim pokoleniem”. Szybka interwencja cenzury zamknęła sprawę. Skąd wzięła się tak radykalna reakcja internautów? „Jesteśmy ostatnim pokoleniem” miał odpowiedzieć mężczyzna, któremu urzędnicy w kombinezonach ochronnych grozili ukaraniem jego rodziny na trzy pokolenia, jeśli nie podporządkuje się przepisom pandemicznym.

Zdaniem Justine Coulson, przedstawicielki Funduszu Ludnościowego Narodów Zjednoczonych w Chinach, z powodu COVID i związanych z tym działań władz, pary, które myślały o posiadaniu dziecka w ciągu najbliższego roku, odłożyły takie plany na później. Zaś pary, które nie były pewne, odłożyły decyzję na czas nieokreślony.

Dodatkowo zaburzenia gospodarcze spowodowane przez pandemię doprowadziły do najwyższego od lat bezrobocia wśród młodzieży sięgającego 20 proc. Kiepskie warunki ekonomiczne i słabe perspektywy jeszcze bardziej utrudniają założenie rodziny.

Władze od lat są świadome spadającego przyrostu naturalnego i przyszłych tego konsekwencji dla funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki. Pierwszym krokiem było zniesienia polityki jednego dziecka. Nastąpiło to jednak zbyt późno, by zachęcić zwykłych Chińczyków do zakładania liczniejszych rodzin. Na nic zdały się także przyzwolenie na posiadanie trójki dzieci i wezwania, by członkowie Komunistycznej Partii Chin świecili osobistym przykładem.

W ciągu ostatnich kilku lat władze usiłowały zaradzić spadkowi liczby urodzin wprowadzając ekonomiczne zachęty, takie jak ulgi podatkowe, dłuższy urlop macierzyński, szersze ubezpieczenie medyczne, dopłaty do mieszkań, dodatkowe pieniądze na trzecie dziecko. Oficjalnie temu celowi miała także służyć rozprawa z branżą korepetytorską, będącą de facto równoległym, prywatnym systemem edukacji, o wartości szacowanej w 2019 r. na 96 mld dolarów.

Nie obeszło się także bez chińskiej wersji 500+. Projekt nie zdążył nawet nabrać rozpędu z powodu problemów strukturalnych. Rząd centralny obarczył finansowaniem wypłat władze lokalne, równolegle systematycznie pozbawiając je dochodów. W wielu regionach zamiast pieniędzy na dzieci nastały cięcia wypłat w budżetówce, często nawet o 25 proc.

Spadający przyrost naturalny ma wpływa na inną istotną kwestię, jaką są perspektywy demograficzne Chin. Według ONZ chińska populacja osiągnęła swój szczyt i w przyszłym roku może zacząć spadać. Chiny ustąpią wówczas tytuł najludniejszego kraju świata Indiom. Osobna kwestią pozostaje tempo dalszego spadku. Zdaniem ekspertów ONZ do 2050 r. populacja Chin zmniejszy się o 109 mln, a to trzy razy więcej niż prognozowano w roku 2019.

Yi Fuxian maluje dużo gorszy obraz sytuacji. Według jego obliczeń liczba urodzeń zaczęła spadać w r. 1991, zaś populacja osiągnęła szczyt gdzieś między 2004 a 2011 i zaczęła kurczyć się w 2018 r. Obecna liczba ludności ma wynosić nie 1,41 mld, jak podają oficjalne dane, a poniżej 1,28 mld. Yi popiera swoje wyliczenia danymi, które ostatnio miały wyciec z chińskich urzędów demograficznych.

wnp.pl

Źródłem problemu były dwie maleńkie kropeczki z błękitnego lukru, każda o średnicy niespełna milimetra. Stanowiły one element dekoracji deseru, wyglądającego całkiem apetycznie musu z mango o dźwięcznej nazwie Wiosna Narodów, który – jak zapowiedziano – miał być podany podczas uroczystego obiadu na cześć przywódców Korei Północnej i Południowej. Kropeczki były ledwie widoczne, ale Japończycy je wypatrzyli i nie kryli niezadowolenia.

„Jest to wysoce niefortunne i nie do przyjęcia” – stwierdził rzecznik japońskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kiedy informacja o nieszczęsnych kropeczkach wyciekła do mediów przed historycznym spotkaniem w kwietniu 2018 roku. „Poprosiliśmy, aby nie podawano tego deseru”.

Japończycy złożyli oficjalną skargę i domagali się usunięcia musu z menu, lecz ich starania nie zdały się na nic. Podczas uroczystego obiadu prezydent Republiki Korei Mun Dzae-in i przywódca Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej Kim Dzong Un powitali deser gorącymi oklaskami.

Przyczyną oburzenia Japończyków było to, że kropki, stanowiące element czekoladowej mapy Półwyspu Koreańskiego, wyobrażały grupę spornych wysp, a raczej kilka wystających z wody skał położonych w odległości 280 kilometrów od wschodniego wybrzeża Korei Południowej. W Korei noszą one nazwę Tokdo, w Japonii – Takeshima, w krajach anglojęzycznych zaś znane są jako Liancourt Rocks. Japonia i Korea Południowa od dawna toczą zaciekły spór o ich przynależność terytorialną. Koreańczycy opierają swoje
roszczenia na wzmiankach w dwunastowiecznej kronice Epoki Trzech Królestw – Samguk sagi. Japończycy natomiast utrzymują, że wysepki od stuleci stanowią bazę japońskich rybaków, i podkreślają, że roszczenia Korei Południowej zostały odrzucone przez Amerykanów podczas konferencji pokojowej w San Francisco w 1951 roku.

Chociaż w czasie gdy wydawano uroczysty obiad dla przywódców obydwu Korei, to ich kraje, praktycznie rzecz biorąc, znajdowały się w stanie wojny i choć jeden z owych przywódców był despotą, który zagrażał bezpieczeństwu w Azji Wschodniej oraz odpowiadał za śmierć tysięcy obywateli swego kraju, co do jednej kwestii byli całkowicie zgodni.

Japończycy mogą się wypchać.

Dla Koreańczyków, zarówno tych z Północy, jak i z Południa, dwie kropeczki z lukru były symbolem buntu przeciwko ich dawnemu ciemięzcy, dla Japończyków zaś niepotrzebną prowokacją; dla Chińczyków, którzy z całą pewnością pilnie śledzili przebieg wydarzeń, stanowiły zapewne krzepiącą oznakę nieustającej wrogości między ich dwoma sąsiadami, jako że silne przymierze japońsko-koreańskie stanowiłoby poważne zagrożenie dla Pekinu.

Michael Booth - Japonia, Chiny i Korea

W przestrzeni publicznej znaleźć można mnóstwo analiz, przewidujących, kiedy Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza będzie już w stanie zdobyć Tajwan. Najwcześniejsze mówią o dwóch latach, najpóźniejsze sięgają poza horyzont aż do 2035 roku. To w dużej mierze wróżenie z fusów, „gdybologia”. Nikt tego na dobrą sprawę nie wie. Podawane daty zazwyczaj mają coś wspólnego z rocznicami: na przykład 2035 r. to stulecie zakończenia Długiego Marszu, a 2049 – proklamacji Chińskiej Republiki Ludowej, co czyni te spekulacje numerologią, co pasowałoby bardziej do znanych z zamiłowania do astrologii generałów birmańskich niż do towarzyszy chińskich. Jedynie pierwsza data, styczeń 2024 r., czyli za niecałe dwa lata, ma sens. Wówczas na Tajwanie odbędą się kolejne wybory prezydenckie. Jeśli ponownie zwycięży w niej rządząca obecnie wyspą opcja niepodległościowa, to Chiny mogą zrobić się nerwowe.

Do tej pory Chińska Republika Ludowa zakładała, że czas działa na jej korzyść. Rosnąca współzależność gospodarcza miała ściślej wiązać Tajwan z kontynentalnymi Chinami, popychając wyspę ku (re)integracji. W wariancie idealnym, jeszcze dekadę temu całkiem wyobrażalne było, że rosnące poparcie społeczne, wspierane niewidzialną ręką prochińskich partii i wszelakich agentów wpływu, doprowadziłoby do referendum, w którym Tajwańczycy zagłosowaliby za zjednoczeniem. Wtedy nie potrzebowano by żadnej armii, floty, inwazji, wszystko odbyłoby się tak, jak Chińczycy uwielbiają – niewielkim kosztem, bez większych konsekwencji międzynarodowych. Istotnie, długo szło to w tym kierunku. Tajwan coraz mocniej wiązał się z Chinami gospodarczo, a rządzący wyspą w latach 2008–2016 prochiński Kuomintang z jego prezydentem na czele Ma Ying-Jeou, popychał ku silniejszej integracji ekonomicznej z kontynentem, symbolizowanej przez podpisaną w 2010 r. z ChRL umową ramową o współpracy gospodarczej, ECFA (Cross-Strait Economic Cooperation Framework Agreement). Tajwańskie rozwijanie kontaktów z Chinami zostało przyrównane przez jednego z członków tajpejskiego Klubu Korespondentów Zagranicznych w Tajpej do alegorii człowieka przychodzącego do weterynarza z dzikim wężem. „To drapieżnik” krzyczy przerażony lekarz, „zabije pana”. „Nie, udomowiłem go”, pada spokojna odpowiedź, „nawet z nim śpię w jednym łóżku”. „Nie, on po prostu czeka, aż na tyle urośnie, by móc pana zjeść w całości ”

Podczas gdy chiński wąż nieustannie się tuczy, od 2012 r., czyli od przejęcia rządów przez Xi Jinpinga i zaczyna już całkiem otwarcie przejawiać apetyt skonsumowania delikwenta, na Tajwanie w międzyczasie zaszły trzy istotne w kontekście (re)integracji procesy. Pierwszym, najbardziej bieżącym, było istotne wahnięcie się nastrojów społecznych. Od kiedy tajwańscy studenci wdarli się do parlamentu w 2014 r. („rewolucja słoneczników”), protestując przeciwko implementacji ECFA, rozpoczął się sondażowy zjazd Kuomintangu. Prochińska partia wyraźnie przegrała na rzecz swojej głównej konkurentki, proniepodległościowej Demokratycznej Partii Postępu (DPP) zarówno w wyborach lokalnych (2014 r.), jak i przede wszystkim prezydenckich (2016 r.), co utorowało drogę do władzy przywódczyni DPP, obecnej prezydentce, Tsai Ing-wen, ponownie wybranej na urząd w 2020 r. Chociaż DPP taktycznie odżegnuje się od niepodległości, głosząc chęć utrzymania status quo Tajwanu, to wszyscy wiedzą, że to wymuszona okolicznościami zasłona dymna. DPP pragnie uczynić Tajwan niepodległym państwem nie tylko de facto, jak dziś, lecz również de iure. Powoduje to wściekłość w Pekinie, karzącym Tajpej politycznie (m.in. blokowanie statusu obserwatora w WHO) i gospodarczo (m.in. sankcje czy skasowanie turystyki) oraz intensyfikującym presję militarną.

Sukces DPP nie wziął się znikąd. W ciągu ostatnich dekad zaczął tworzyć się naród tajwański. Jak pokazują okresowe badania prestiżowego tajpejskiego Narodowego Uniwersytetu Politologicznego (Zhengda, ang. National Chengchi University, NCCU), stale rośnie liczba osób identyfikujących się jako wyłącznie Tajwańczycy. W 1992 r. za Tajwańczyków uważało się 17,6 proc. społeczeństwa, za jednocześnie Tajwańczyków i Chińczyków – 46 proc., a za Chińczyków – 10,5 proc. W 2022 r. już 63 proc. uważa się wyłącznie za Tajwańczyków, 30 proc. za Tajwańczyków i Chińczyków, a tylko 3,5 proc. wyłącznie za Chińczyków. Co prawda można by mieć zastrzeżenia do metodologii. „Chińczyk” w tych pytaniach jest rozumiany jako Zhongguoren???, czyli w węższym, politycznym sensie, dziś ściśle wiążącym z kontynentem, a nie jako Huaren ??, czyli Chińczyk w szerszym, kulturowym sensie. Ale trend i tak jest widoczny.

Sprzyja mu też demografia, im Tajwańczycy młodsi, tym mają mniejszą identyfikację z kontynentem. Utożsamiają się, owszem, z szeroko rozumianą cywilizacją chińską (huaxia, ??), choć już niekoniecznie z przymiotnikiem „chińska”, dziś zbyt kojarzącym się z Chińską Republiką Ludową. Czynią to na podobnej zasadzie, jak robią to huaqiao (??): chińskojęzyczni Singapurczycy, Tajowie, Malezyjczycy czy Filipińczycy pochodzenia chińskiego, kulturowo związani z cywilizacją chińską, lecz już nie z ChRL. To trochę tak jak Irlandczycy, Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy czy Amerykanie, integralne części anglosaskiego świata złączone językiem i wzorcami kultury, ale już niebędący Brytyjczykami. Albo jak Szwajcarzy czy Austriacy mówiący po niemiecku.

Ten trend jest bardzo niebezpieczny dla Chin Ludowych, bo powoduje rozluźnianie kolejnych więzi kontynentu z wyspą. Pekin, nawiasem mówiąc, niechcący wzmacnia ten proces krzepnięcia tożsamości tajwańskiej swoim mało wyrafinowanym przykręcaniem śruby. Stłamszenie autonomii Hongkongu, któremu ongiś obiecano układ „jeden dwa, dwa systemy” na 50 lat, by złamać tę obietnicę już po dwudziestu trzech, było bardzo czytelnym znakiem tego, co czeka Tajwan, któremu kiedyś również proponowano ten model. W 2018 r. Kuomintang zdecydowanie wygrał wybory lokalne i przeważał w sondażach prezydenckich, by wszystko to stracić w wyniku chińskiej politycznej kastracji Hongkongu. W 2020 r. DPP ponownie wygrała prezydenturę i utrzymała większość w parlamencie. Zaś po stłamszeniu Hongkongu po raz pierwszy w badaniach opinii publicznej Tajwanu suwerenność wygrała z dobrobytem gospodarczym.

Lecz jest też i trzeci proces. Tajwan to od kilku dekad bogate państwo, którego społeczeństwo przywykło do dobrobytu. A jak wiadomo z popularnego bon motu G. Michaela Hopfa, „dobre czasy tworzą słabych ludzi”, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa. Do obiektywnych problemów wojskowych Tajwanu, jak przestarzały sprzęt i niedostatki personelu, szczególnie w lotnictwie, dochodzą te bardziej subiektywne, jak powszechna w Azji Wschodniej infantylizacja. Popkulturowe zamiłowanie do kreskówkowego podejścia do rzeczywistości jest na wyspie wszechobecne, od uroczych misiów ostrzegających w metrze przed poślizgnięciem się, po byłego ministra zdrowia, ubiegającego się o merostwo Tajpej pozującego w różowym garniturze wystylizowanym na wyciągającego łapki kotka. Moje dwa przykłady z życia z ostatniego miesiąca to hotel kwarantannowy, który w odpowiedzi na moją zgodę na warunki pobytu odsyłałał mi tańczącego, otoczonego serduszkami słonika oraz nowopoznany szef jednego z tajwańskich ośrodków bezpieczeństwa wysyłający mi informację zwrotną z naklejką z Jasiem Fasolą. Ta kreskówkowość raczej nie sprzyja duchowi walki. „Chciałbym zobaczyć tę teflonową młodzież broniącą się przed armią chińską” mówi mi jeden z najważniejszych zachodnich dyplomatów w Tajpej, sardonicznie dodając „To nie są Ukraińcy. Oni są w stanie zrobić tylko memy. Za to bardzo agresywne, brutalne wręcz memy”. (Jakby na potwierdzenie jego słów, karierę zrobił ostatnio mem jednego z kandydatów w tajwańskich wyborach lokalnych „depczącego” Putina). Problem plastikowości czy gumisiowatości młodszego pokolenia dostrzeżono również na szczytach tajwańskiej władzy, o czym świadczą chociażby dyskusja o wydłużeniu poboru czy prywatne inicjatywy takie, jak ta miliardera Roberta Tsaia, obiecującego sfinansowanie utworzenia i wyszkolenia trzymilionowej lokalnej wersji obrony terytorialnej. Pytanie, czy nie jest to za mało i za późno?

Geografia jest po stronie Tajwanu. Chiny, kosztem ogromnych strat, i tak zdołałyby przełamać obron, jednak ryzyko włączenia się USA i Japonii do konfliktu byłoby w takiej sytuacji spore.

Na razie jednak Tajwańczycy mogą (jeszcze) spać spokojnie. Operacyjnie rzecz biorąc, Chiny chcąc przejąć niepokojowo Tajwan, mogą albo zastosować blokadę wyspy, albo dokonać desantu (w trakcie ostatnich manewrów ChALW ćwiczyła obie wersje). I jedno, i drugie rozwiązanie ma swoje silne i słabe strony. Desant amfibiami na wyspę nie wymaga wielkiej floty, za to trzeba za wszelką cenę zdobyć przyczółek, z którego zacznie się podbój wyspy. Lądowanie i walki na plażach byłyby bardzo krwawe, lecz to jeszcze „pół biedy” z chińskiego punktu widzenia. Gorzej, że górzysty, otoczony rafami koralowymi Tajwan ma małą, policzalną liczbę plaż, na które można przeprowadzić desant i są one przygotowane na niepożądanych gości. Pogoda również sprzyja wyspiarzom: z powodu prądów morskich, mgieł, tajfunów i innych wiatrów, inwazji na Tajwan w sprzyjających warunkach można dokonać jedynie w kilku miesiącach roku, najlepiej w maju/czerwcu oraz wrześniu/październiku (ale i to się zmienia, jak to pogoda w czasach zmian klimatu) . Geografia jest więc po stronie Tajwanu. To nie przesądza: prawdopodobnie i tak Chiny, kosztem ogromnych strat, zdołałyby przełamać obronę – choć na 100 proc. pewne to nie jest – jednak ryzyko włączenia się USA i Japonii do konfliktu byłoby w takiej sytuacji spore, a to zmienia kalkulacje. Chińczycy to nie ryzykanccy Rosjanie, pomyślą dziesięć razy zanim zaczną wojnę mogącą stać się światową.

Blokada też ma swoje wady, Chiny musiałaby wytrzymać presję, w tym być może sankcje międzynarodowe. Ogólnie jest ona jednak dla Pekinu bezpieczniejsza. Przyduszenie Tajwanu może nie tylko spowodować potężne straty gospodarcze dla żyjącej z handlu wyspy, powodując wycofanie się inwestorów, firm transportowych czy rezygnację firm ubezpieczeniowych. Co gorsza, blokada może odciąć Tajwan od importowanego gazu skroplonego, spowodować braki dostaw energii czy wielu produktów żywnościowych. Czy przywykli do dobrobytu mieszkańcy wyspy są przykładowo gotowi na wyłączenie klimatyzacji w duszne i parne lato? A młodzież na odcięcie od internetu? W takiej sytuacji nietrudno wyobrazić sobie protesty, dramatyczny spadek popularności DPP i wjeżdżający na białym koniu prochiński Kuomintang z hasłami „posprzątamy ten bałagan i dogadamy się z Chińczykami”.

Blokada ma jeszcze i tę zaletę, że jest bardziej niejednoznaczna od otwartej inwazji. Prawo międzynarodowe raczej sprzyja Chińskiej Republice Ludowej – choć każda strona ma swoich prawników – a splot korzystnych okoliczności, jak problemy wewnętrzne USA i chęć dogadania się azjatyckich sąsiadów i uspokojenia sytuacji, mogą doprowadzić do tego, że pragnący „deeskalacji” świat łyknie chińską interpretację i nie uzna blokady za wypowiedzenie wojny. W najgorszym razie jest to mniej ryzykanckie niż desant, w najlepszym może da zwycięstwo akceptowalnym kosztem.

Do blokady potrzeba jednak jeszcze większej floty. Chociaż tempo modernizacji Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej jest imponujące – „wodują te statki tak szybko, jak wyciąga się z gotującej wody pierożki shui jiao”, jak to ujął dyrektor jednego z tajwańskich ośrodków badań nad bezpieczeństwem – to jednak nie jest ona jeszcze gotowa na pełną, długotrwałą blokadę. Czy będzie w 2024 r. też nie jest takie oczywiste. Wreszcie blokada może również spotkać się z militarną odpowiedzią USA, o czym przypomniało ostatnie przepłynięcie przez amerykańskie krążowniki Cieśniny Tajwańskiej. Tak więc, choć jest to mniej ryzykowny wariant niż desant, to jest on jednak wciąż brawurowy. Stawka takiego gambitu pozostaje niebezpiecznie wysoka.

Obie możliwości niepokojowego przejęcia wyspy są dla Chin ostatecznością. Pekin jeszcze nie stracił nadziei na powrót Kuomintangu do władzy i pokojowe zjednoczenie. Dlatego wciąż toczy z wyspiarzami polityczną grę w weiqi (u nas bardziej znaną „z japońska” jako go). W tej „grze otaczających pionków” pojedynki toczy się równolegle w różnych częściach planszy, a przewagę osiąga się stopniowo, cierpliwie i żmudnie nad nią pracując w długich kampaniach. Gracze zmuszeni są do powolnego zajmowania pustych obszarów, zmniejszając tym potencjał wykonania ruchu przez przeciwnika, często celowo wprowadzanego w błąd i ostatecznie okrążonego. Zwycięstwo nieraz jest nieznaczne, mało zauważalne, niespektakularne.

wei.org.pl