sobota, 2 lipca 2022


Bartosz Rydliński: Pani doktor. Chciałbym się zapytać o kluczowe momenty w historii Ukrainy do II wojny światowej. Z różnych względów polska opinia publiczna, również za sprawą edukacji w szkole, zna trochę tej historii, ale nie do końca. Jak z Pani perspektywy wygląda historia Ukrainy przed 1939 rokiem?

Olena Babakowa: Jak sam Pan powiedział, jestem historyczką z wykształcenia. Jak wszyscy Państwo wiedzą, nie tylko w Polsce, ale i w Ukrainie kurs uniwersytecki z historii a nauczanie historii w szkole bardzo się od siebie różnią. W pierwszym przypadku badamy te wyobrażone wspólnoty, tak jak o nich pisał Benedict Anderson. Analizujemy ich konstrukcje, różne fakty, różne narracje, z których następnie jest tworzony bogaty obraz dziejów historycznych.

Kurs szkolny natomiast jest oczywiście bardziej linearny, prowidencjalistyczny. Opowiada nam, jakie były początki dziejów, jak wszystko szło w jednej linii aż do powstania niepodległej Polski, albo w Ukrainie – niepodległej Ukrainy. Jeżeli mówimy o ukraińskim szkolnym nauczaniu historii, jak ono wygląda, jeżeli chodzi o dzieje sprzed 1945 roku, to jest to praktycznie cały program historii od klasy V do X. Wydarzenia po 1945 roku to jest dopiero końcówka klasy X i cała klasa XI. Do tego w Ukrainie są faktycznie dwa programy historii. Jeden to historia Ukrainy, a drugi to tak zwana historia ogólnoświatowa, czyli mamy pokazane ogólne tło – to, co się działo w świecie starożytnej Grecji, starożytnego Rzymu, Bizancjum, średniowieczu, odrodzeniu itd., a mały krok dalej jest omawiane, co działo się w tym czasie na obszarach, które my teraz nazywamy ziemiami ukraińskimi.

Jeżeli mamy mówić o sprawach kluczowych przed 1945 rokiem, a przypominam, że jest to tak naprawę większość tego programu, to wydaje mi się, iż to, co go różni od nauczanego w Polsce, to spora uwaga poświęcana okresowi starożytności. Przez położenie na północnym wybrzeżu Morza Czarnego obszar obecnej Ukrainy należał do terenów rzymskiej i greckiej kolonizacji w tym akwenie. Uczymy się więc historii greckich polis, rzymskiej i greckiej mitologii oraz oczywiście życia tych narodów, które z Grekami i Rzymianami wchodziły w konflikty, czyli Scytów oraz innych narodów stepu, które przybywały na ukraińskie ziemie ze wschodu. Właśnie tam powstało to, czym bardzo się szczycimy, czyli synteza kultur, to znaczy, kiedy spotykają się osoby z różnych cywilizacji, z różnych kultur, różnych religii, wyznań i kiedy na takim pograniczu tworzy się nowa tożsamość.

Jeżeli przeniesiemy się trochę dalej, to oczywiście Bizancjum. Ale Bizancjum w kontekście powstania pierwszego ukraińskiego państwa, czyli Rusi. Mówimy często o Rusi Kijowskiej, chociaż to państwo tak się nie nazywało. Termin „Ruś Kijowska” wymyślił jeden z największych ukraińskich historyków – Mychajło Hruszewski, który spisywał historię Rusi na przełomie XIX i XX wieku, kiedy starał się ułożyć jakiś konsekwentny schemat dziejów od początków Rusi–Ukrainy aż do powstania ukraińskiego państwa, a więc Ruś – państwo mocno związane z Bizancjum, okres chrztu Rusi–Ukrainy, czyli rządy księcia Wołodymyra, później jego syna Jarosława. Monumentalną obecność tych rządów wciąż można poczuć w przestrzeni miejskiej Kijowa, Czernichowa i innych starożytnych miast ukraińskich, Święta Zofia w Kijowie, wielka katedra zbudowana na podobieństwo Świętej Zofii w Istambule, w Konstantynopolu. Dalej, po Rusi i po Księstwie Halicko-Wołyńskim, które ukształtowały początki państwowości na ziemiach Ukrainy zachodniej, zaczyna się tak zwany okres problemowy.

Bartosz Rydliński: Chciałem się właśnie zapytać, ile w tym okresie „problemowym” widzimy styczności z nauką historii w Polsce? Chociażby Bunt Chmielnickiego?

Olena Babakowa: Po pierwsze, problemowy okres nie był spowodowany przez Chmielnickiego. Był z innej przyczyny. Jeżeli spojrzymy na to, jak historia Ukrainy była pisana, XIX wiek – klasyk. Tak samo jak w Polsce w XIX wieku rośnie zainteresowanie historią pisaną, konstrukcją narracji narodowej, powstaniem linearnej, narodowej historii dziejów. Dla ówczesnych ukraińskich historyków było oczywiste, że Ruś to są początki państwa ukraińskiego, natomiast dotychczasowa ukraińska historiografia nazywała ten czas okresem litewsko-polskim, nie zapominajmy, że oprócz Polski było tam też Wielkie Księstwo Litewskie. Powstał zatem problem, bo dla Hruszewskiego i dla jego szkoły historycznej ten czas był swoistym okresem depresji na ziemiach ukraińskich – stracona państwowość, panowanie innych państw, wiara katolicka. Mimo że tak naprawdę ten okres w ramach współistnienia w Rzeczypospolitej był też czasem tolerancji, multikulturalizmu, rozumianego w kategoriach nowoczesnych, ale jednocześnie napiętych relacji z czasów Chmielnickiego, czyli z połowy wieku XVII, i właśnie to napięcie zdominowało cały okres między wiekiem XIV a XVII. Problem w tym, że XIX-wieczni ukraińscy historycy oceniali ten czas niezbyt przychylnie, również ze względu na swoje relacje z polskim ruchem narodowym.

Po drugie, na wspomniane stulecia długo patrzono przez pryzmat imperialnej historiografii rosyjskiej, a później radzieckiej. W 1918 roku Polska odzyskała niepodległość, a Ukraina została przyłączona do Związku Radzieckiego, a więc tamten okres wczesnonowożytny był uważany za pewne wypaczenie w normalnym charakterze dziejów, że była Ruś – kolebka trzech narodów, o czym bardzo lubi wspominać Wladimir Putin, potem znów jesteśmy razem w ramach Imperium Rosyjskiego, a minione trzy stulecia to było takie nie wiadomo co.

W latach 90., kiedy Ukraina rozpoczęła tworzenie nowej podstawy programowej, okazało się, że nie ma przystępnej, klarownej wersji tego, co się działo z tym kawałkiem ziemi – między połową XIV a końcem XVIII wieku, czyli co to było. Wtedy z inicjatywy zachodnich partnerów w Ukrainie powstała bardzo ważna książka Historia Ukrainy do 1795 roku autorstwa Natalii Jakowenko. Przetłumaczona również na język polski, nawet wydana w Polsce dwa razy. Nie jest to szkolny podręcznik, nie jest to nawet podręcznik uniwersytecki, aczkolwiek jest to bardzo syntetyczna wersja historii Ukrainy od początku dziejów do końca XVIII wieku. Tam właśnie widzimy, że powstanie Chmielnickiego, które i przez ukraińską historiografię, i przez ukraińską szkołę jest traktowane jako powstanie o charakterze narodowo-wyzwoleńczym, miało też charakter społeczno-gospodarczy. Ukraina była wtedy obszarem, gdzie wolności było o wiele więcej niż w Małopolsce czy na Mazowszu, gdzie układy feudalne nie były aż tak daleko rozwinięte i gdzie miejscowy lud nie czuł się zbyt zadowolony z tego, że jakaś monarchia w Krakowie czy w Warszawie chce zwiększyć pańszczyznę, chce większych podatków i tak dalej.

Chmielnicki, owszem, jest ważnym bohaterem, kiedy mówimy o tym okresie przed XVIII wiekiem, przed rozbiorami Polski, natomiast mam wrażenie, że w ostatnich latach równie ważni co Chmielnicki są przedstawiciele szlachty ukraińskiej: Ostrogscy, Zasławscy, Sanguszkowie – z urodzenia Rusini, Ukraińcy, ale którzy dzięki Unii Lubelskiej dołączyli się do polskiego parlamentaryzmu i właśnie jako przedstawiciele ukraińskich elit współkształtowali państwo polskie – I Rzeczpospolitą. Są to narracje nawet jeżeli nie godzące, to pokazujące, że kultura ukraińska i polska w tym okresie miały nie tylko clash - nie tylko się ścierały, ale także było o wiele więcej przestrzeni do dialogu i współdziałania.

new.org.pl

Podczas czerwcowej wizyty turkmeńska głowa państwa podróżowała limuzyną Aurus Senat rosyjskiej produkcji. Następnie media obiegła informacja, że Republika Turkmenistanu kupiła to właśnie auto - swoją pierwszą limuzynę tej marki.

Rosjanie kusili Aurusem rodzinę Berdymuchamedowów już od kilku lat. Podczas I Kaspijskiego Forum Ekonomicznego, które odbyło się w sierpniu 2019 r. w Awazie nad brzegiem Morza Kaspijskiego, były premier Dmitrij Miedwiediew pokazał ojcu Serdara - Gurbanguły Berdymuchamedowi - właśnie Aurusa Senat. Auto zostało wyprodukowane specjalnie na potrzeby tej demonstracji w kolorze Luster White. Kolorystyka miała zaspokoić umiłowanie Gurbanguły do bieli. Ojciec Serdara jest przeciwnikiem ciemnych aut i w swoim czasie zakazał ich importu z zagranicy. Co więcej, władze nakazywały mieszkańcom Aszchabadu przemalowanie ciemnych aut już będących w ich posiadaniu na jasne – białe lub srebrne.

(...)

Komentując wizytę swojego turkmeńskiego partnera w Moskwie, Putin stwierdził, że podczas rozmów "szczególną uwagę" poświęcono współpracy energetycznej. Nic w tym dziwnego – Turkmenistan jest krajem zasobnym w węglowodory.

Wedle danych Statistical Review of World Energy 2021 wydanym przez koncern BP, na koniec 2020 r. w Turkmenistanie znajdowało się przeszło 7,2 proc. udokumentowanych światowych zasobów gazu ziemnego.

Jak wynika z komunikatu zamieszczonego na stronie rządowej Federacji Rosyjskiej, w przeddzień spotkania głów państw rosyjski wicepremier Aleksandr Nowak zauważył, że jego kraj pomaga Turkmenistanowi w transporcie ropy. Strony współpracują w przemyśle naftowym i kontynuują odbudowę infrastruktury energetycznej Turkmenistanu.

Aleksandr Nowak podkreślił, że sektor paliwowo-energetyczny odgrywa główną rolę w relacjach gospodarczych obu krajów. Ocenił, iż Gazprom i Turkmengaz utrzymują udaną współpracę w tej dziedzinie. Przejawem tego jest kontrakt na zakup/sprzedaż turkmeńskiego gazu od 1 lipca 2019 r. Kontrakt zawarty na pięć lat przewidywał dostawy około 5,5 mld metrów sześciennych turkmeńskiego gazu corocznie do Rosji.

Rosyjski ambasador w Aszchabadzie Aleksandr Błochin informował, że w ubiegłym roku jego kraj miał kupić około 10 mld metrów sześciennych gazu z Turkmenistanu, czyli prawie dwa razy więcej niż w 2020 r. Media donosiły wówczas, że stosunkowo tani gaz z Turkmenistanu i innych krajów regionu Azji Środkowej umożliwił Rosji zwiększenie eksportu tego surowca do Europy.

Rosja interesowała się rozwojem współpracy z Turkmenistanem również z nadzieją, że docelowo kraj rozwinie dostawy do gazociągu Nord Stream 2.

W świetle obecnych wydarzeń Kreml nie potrzebuje już wzrostu dostaw turkmeńskich węglowodorów, więc nasuwa się pytanie, dlaczego Rosji zależy na rozwoju współpracy z Turkmenistanem w dziedzinie energetyki.

Kilka dni po zakończeniu wizyty na łamach rosyjskiego portalu pravda.ru ukazał się artykuł „spotkanie prezydentów FR i Turkmenistanu - początek odpowiedzi Rosji na szantaż gazowy”. Z publikacji wynika, że Rosja jest gotowa pomagać w rozmowach z Afganistanem na temat  gazociągu Turkmenistan-Afganistan-Pakistan-Indie (TAPI). Chętnie chciałaby budować afgański odcinek tego rurociągu. Przy czym gdyby udało się wreszcie sfinalizować TAPI, sama miałaby ochotę dostarczać nim swój gaz. W ten sposób udałoby się jej rozwiązać kwestie reorientacji eksportu gazu z rynku europejskiego na azjatycki.

Wizyta Berdymuchamedowa w Rosji pokazuje, że Turkmenistan nie zamierza wychodzić z orbity wpływów rosyjskich, a wręcz przeciwnie. Berdymuchamedow, obłaskawiany przez Kreml, może być trudnym partnerem dla UE, jeżeli chodzi o rozwój współpracy w sektorze energetycznym.  

Jeszcze w pierwszym kwartale tego roku turkmeńskie media informowały, że Aszchabad prowadzi rozmowy z Azerbejdżanem, Turcją, Gruzją i Unią Europejską na temat możliwości budowy gazociągu o przepustowości od 10 do 30 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie.

W pierwszej dekadzie maja z wizytą do stolicy Turkmenistanu, udała się Terhi Hakala, stała przedstawicielka UE ds. Azji Środkowej. Ta doświadczona fińska dyplomatka przeprowadziła rozmowy z najważniejszymi urzędnikami w kraju oraz z Serdarem Berdymuchamedowem. Wśród celów wizyty znalazły się różne kwestie, ale nie ma wątpliwości, że absolutnym priorytetem była energia.

Zacieśnianie przez Moskwę relacji z Aszchabadem wzbudza skojarzenia ze strategią Pekinu, polegającą na opanowaniu jak największej liczby geograficznych źródeł surowców energetycznych. W tym przypadku nie chodzi jednak o zabezpieczenie własnych potrzeb gospodarczych, ale wzmocnienie swojej pozycji negocjacyjnej wobec Zachodu.

Wedle artykułu zamieszczonego na portalu mk.ru, Putin zaprosił młodego Berdymuchamedowa do Rosji po to, aby go przekonać do niepodejmowania pośpiesznych działań na rzecz budowy gazociągu, którym popłynąłby turkmeński gaz do Europy.

Mimo wszystko lepiej byłoby, gdyby Serdar Berdymuchamedow uświadomił sobie, że spełnienie życzeń Kremla nie będzie służyło interesom gospodarczym samego Turkmenistanu. Mniej potencjalnych krajów - odbiorców jego węglowodorów - w praktyce oznaczać będzie gorszą pozycję negocjacyjną Aszchabadu podczas rozmów dotyczących cen sprzedaży tego surowca. Obecnie największym importerem gazu z Turkmenistanu są Chiny. Import ten szacuje się na około 40 mld metrów sześciennych gazu rocznie.

wnp.pl

Jeden z najbardziej znanych i – co istotne – poważanych w rządzących obecnie Stanami Zjednoczonymi środowiskach liberalnych komentatorów oraz ekspertów do spraw międzynarodowych Fareed Zakaria w niedawnym tekście opublikowanym na łamach Washington Post przypomina, że Rosja jest państwem "schyłkowym". Równocześnie jednak, jak przypomina Zakaria, w 1914 r. to Austro-Węgry, będące wówczas schyłkowym właśnie mocarstwem, doprowadziły do wojny światowej.

Zakaria w bardzo intelektualnie uczciwym tekście pisze, że mylił się krytykując senatora Mitta Romneya, gdy ten kandydując na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych w 2012 r. określił Rosję jako największe zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. Zakaria argumentuje przy tym, że pokonanie Rosji jest w istocie formą prowadzenia polityki w stosunku do Chin, które — jeśli Zachód zdoła powstrzymać Rosję — otrzymają bardzo wyraźny i czytelny sygnał co jest dopuszczalne w relacjach międzynarodowych, a co dopuszczalne nie jest i czego Zachód nigdy nie zaakceptuje.

Na chiński aspekt relacji z Moskwą zwraca uwagę również Raymond Kuo z niezwykle wpływowego i uważanego za intelektualne zaplecze przynajmniej części establishmentu wojskowego think-tanku Rand Corporation.

Kuo zauważa, że pomysł odwrócenia manewru prezydenta Richarda Nixona, który podczas słynnej wizyty w Chinach w 1972 r. zdołał przeciągnąć komunistycznie Chiny na stronę USA w konfrontacji z Sowietami (co obecnie miałoby oznaczać próbę przeciągnięcia Rosji na stronę Zachodu w konfrontacji z Chinami) jest obarczony fundamentalnym ryzykiem, sprowadzającym się do tego, że po pierwsze Putin inaczej niż Mao i generalnie Chińczycy z natury kłamie i nie dotrzymuje umów, a po drugie ma tak naprawdę bardzo niewiele do zaoferowania. Co bardzo istotne artykuł Kuo opublikowany został na stronie RealClearDefence.com, który uważany jest za portal bardzo bliski Pentagonowi.

Do uwag Kuo warto dodać, że od lat tworzonym przez Rosjan mitem było to, że Moskwa obawia się ekspansji Pekinu na Syberię. Na szczęście Putin, usiłując stworzyć oś z Pekinem, argument o rzekomej obawie Rosji przed Chinami sam, własnymi rękoma, pogrzebał.

W tym samym kierunku co Zakaria i Kuo wydaje się zmierzać również Loren Thompson, będący jednym z szefów Lexington Institute, który jest think-tankiem, którego działalność finansowana jest przez amerykańskie korporacje zbrojeniowe i który zazwyczaj również wyraża poglądy amerykańskiego kompleksu wojskowo-zbrojeniowego.

Thomson zauważa, że Chiny, w przeciwieństwie do Rosji, zarówno z powodów geograficznych jak i politycznych oraz militarnych zagrażają tak naprawdę wyłącznie Tajwanowi, a Xi Jinping w przeciwieństwie do Władimira Putina zachowuje się w sposób przewidywalny i racjonalny. Inny jest też charakter zagrożenia. Rosja tak naprawdę jest wyzwaniem wyłącznie militarnym, które w istocie bardzo łatwo jest pokonać (a tym samym należy je pokonać jako pierwsze).

Chiny z kolei są wyzwaniem ekonomicznym i państwem, któremu tak naprawdę nie opłaca się burzyć porządku światowego. Chiny, jak argumentuje Thomson, można — w razie czego — powstrzymać dyslokacją jednej amerykańskiej brygady na Tajwanie. Aby postawić z kolei tamę rosyjskiemu rewanżyzmowi i agresji konieczne jest przerzucenie poważniejszych sił do Europy. Z wszystkich tych powodów to Rosją należy zająć się w pierwszej kolejności.

onet.pl

Co się stało?

Występując 17 czerwca podczas forum ekonomicznego w Petersburgu Władimir Putin nazwał prezydenta Kazachstanu Kasyma-Żomarta Tokajewa nie jego imieniem, lecz frazą, która brzmiała mniej więcej jak: "Kiemieżam Iszemilewicz". Siedzący obok Putina Tokajew jedynie ze zdumieniem spojrzał na rosyjskiego prezydenta.

Czy to pierwszy raz?

Nie! Putin regularnie zamienia imię i nazwisko patronimiczne [nazwisko utworzone od imienia ojca, używane powszechnie obok imienia i nazwiska m.in. w Rosji i na Białorusi; w przypadku Kasyma-Żomarta Tokajewa patronimik to Kemeluły, w wersji rosyjskiej — Kiemielewicz — red.] w nieartykułowany łamacz językowy, w którym nawet przy silnym pragnieniu trudno usłyszeć "Kasym-Żomart Kiemielewicz".

Np. w styczniu 2022 r. podczas spotkania liderów państw Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym z sympatią odnosił się do niejakiego "Kiemiela Żomartowicza".

(...)

Czyli Putin od lat błędnie wymawia nazwiska polityków — i nie zostało to zauważone?

Okazuje się, że tak. Weźmy na przykład byłego prezydenta Kirgistanu Ałmazbeka Szarszenowicza Atambajewa.
  • W 2015 r. Putin nazywa go "Ałambek Szarszynycz"
  • W 2019 r., po konflikcie z nowym prezydentem, Atambajew leci do Moskwy i zamienia się w "Ałoja Reszerszenowicza"
  • W tym samym roku Putin spotkał się z następcą Atambajewa Sadyrem Nurgodżojewiczem Dżaparowem i nazywa go na przykład "Sałmaszaczem"
(...)

Putin celowo czy przypadkowo przekręca nazwiska i imiona polityków?

Trudno powiedzieć na pewno, ale na przykład Andriej Sołdatow, dziennikarz i ekspert rosyjskich służb bezpieczeństwa, uważa, że ​​Putin "zawsze pamięta nazwiska i dobrze przygotowuje się do rozmowy". Oznacza to, że jeśli przekręca nazwy, robi to celowo.

Z jednej strony w ten sposób "dekoncentruje rozmówcę i daje sobie więcej czasu na odpowiedź", z drugiej strony, redukując imię i patronimik dosłownie do dwóch niewyraźnych samogłosek, demonstruje "bardzo ksenofobiczne rosyjskie urzędnicze chamstwo".

Równie chamska, zdaniem Sołdatowa, jest praktyka rusyfikowania patronimików, tworzenie z nich znajomych form, w rodzaju "Szaripycza" (były prezydent Tatarstanu Mintimer Szaripowicz Szajmijew) czy "Nurgaliicza" (obecny prezydent Tatarstanu Rustam Nurgalijewicz Minnichanow). — To bardzo protekcjonalna i upokarzająca forma zwracania się do rozmówcy — mówi Sołdatow.

Putin dość często demonstruje takie protekcjonalny ton — na przykład besztając tego samego Minnichanowa jak dziecko.

Może to jest spuścizna Związku Radzieckiego i tak było wtedy przyjęte?

Nie, radzieccy przywódcy odpowiedzialnie podeszli do kwestii poprawnej wymowy imion rozmówców, mówi sowietolog Nikołaj Mitrochin, który w latach 2007-2019 przeprowadził ponad 130 wywiadów z byłymi pracownikami KC KPZR.

– Robotnicy KC i aparatu partyjnego pamiętali tysiące imion i nazwisk. I zawsze byli gotowi zidentyfikować osobę po nazwisku. Nie tolerowano publicznego okazywania pogardy, takich ludzi na wczesnym etapie usuwano z aparatu – tłumaczy.

Według Mitrochina upadek "kultury aparaturowej" nastąpił między latami 80. i 90., kiedy język władzy stał się bardziej szowinistyczny. A nasilenie przyszło wraz z dojściem do władzy Putina, który wbrew wizerunkowi "uprzejmego Niemca" nie był ani klasycznym aparatczykiem, ani nie pochodził z nomenklatury sowieckiej.

– Wtedy [w pierwszych latach Putina] część urzędników z dawnej prawdziwej nomenklatury zaczęła przywracać aparat kulturowy. W zasadzie pokolenie [Siergieja] Kirijenki w administracji prezydenckiej [komunikuje się] już normalne. Ale Putinowi i niektórym z jego chuliganów brakuje ogłady. Poczynając od jego spóźnień na wszystkie ważne spotkania, niepasujące ciuchy, slangowe wyrażenia, a skończywszy na lekceważeniu imion – mówi.

W ostatnich latach, kierując się tą logiką, cały aparat dostosował się do gustów przywódcy, dlatego nawet tak doświadczeni politycy, jak minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow czy minister przemysłu i handlu Denis Manturow, pozwalają sobie na publiczne chamstwo bez żadnych konsekwencje dla ich kariery.

onet.pl