wtorek, 15 października 2024



Wielu urzędników amerykańskich zakładało, że Iran nie ma wyrafinowanych zespołów uderzeniowych i prawdopodobnie nie byłby w stanie przeprowadzić ataku na dobrze chronioną osobę w Stanach Zjednoczonych. Jednak dwie próby zamachu na Trumpa tego lata podały w wątpliwość to stwierdzenie.

— Nigdy nie mieliśmy byłych wyższych urzędników bezpieczeństwa narodowego i członków gabinetu, którzy byliby tak zagrożeni ze strony zagranicznego przeciwnika, jak teraz — twierdzi były wysoki rangą urzędnik administracji Trumpa, który wiedział o zabójstwie Sulejmaniego.

Irańskie wysiłki inwigilacyjne przeciwko amerykańskim urzędnikom związanym z atakiem na Sulejmaniego obejmują próby uzyskania dostępu do harmonogramów podróży, czy nawet zrozumienia codziennych nawyków celów Iranu, wyjaśnia urzędnik.

— Wiedzą, gdzie jesteś, znają twój schemat życia — mówi jeden z byłych wysokich rangą urzędnik Pentagonu, posiadający bezpośrednią wiedzę na temat zamachów.

— Irańczycy nie są dobrzy, ale są bardzo entuzjastyczni i oczywiście muszą mieć szczęście tylko raz — mówi były urzędnik Pentagonu.

— Kiedy wydają te fatwy, one są na całe życie — mówi wysoki rangą urzędnik ds. bezpieczeństwa narodowego o odwetach Iranu.

Jednak wciąż nie jest jednak jasne, kiedy i w jaki sposób Iran może dokonać odwetu.

(...)

Brak ochrony dla byłych urzędników Rady Bezpieczeństwa Narodowego jest szczególnie niepokojący, ponieważ mieli oni jedne z najbliższych spotkań z Teheranem. Jednym z najbardziej zagrożonych atakiem jest były doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego, John Bolton. Był on jednym z najbardziej stanowczych polityków Białego Domu, którzy przyjęli twardą politykę wobec Iranu.

Pod koniec 2020 lub na początku 2021 r. Bolton otrzymał pierwsze ostrzeżenie od FBI o irańskich groźbach wobec niego. Następnie otrzymał serię takich ostrzeżeń w 2021 r., które były coraz bardziej niepokojące. Bolton nie miał wówczas rządowej ochrony. Podczas spotkania z ponad 15 urzędnikami FBI, Departamentu Sprawiedliwości i Secret Service w 2021 r. poprosił o pomoc.

— Cóż, doceniam, że mi o tym mówicie, ale co zamierzacie z tym zrobić? — wspomina Bolton.

Ostatecznie w grudniu tego roku John Bolton otrzymał ochronę Secret Service, ale było to i tak za późno. Na początku listopada członek irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej zaczął nakłaniać sojuszników do zabicia Boltona, podczas gdy jeszcze nie miał on ochrony.

Bolton ponownie zwrócił się wtedy po ochronę, argumentując, że nie jest to "czcza internetowa paplanina" lub "jakiś świr siedzący w piwnicy swojej matki", a realne zagrożenie zamachem na jego życie. Nazwał również 300 tys. dol. (ok. 1,2 mln zł) nagrody, którą Iran wyznaczył za jego głowę "obraźliwie niską".

Bolton nie jest jedynym byłym doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, który stał się celem irańskich zabójców.

onet.pl


Na samym początku inwazji na Ukrainę w 2022 r. Roskomnadzor poczynił spektakularne kroki, przez co stał się ważnym narzędziem dyktatury wojennej. Aby nie dopuścić do krytyki pod adresem Kremla oraz formowania się ośrodków ewentualnego protestu, już 24 lutego – w dzień rozpoczęcia pełnoskalowej agresji – zobowiązał nadające w kraju media (pod groźbą kar, w tym blokad stron internetowych) do informowania o wydarzeniach na Ukrainie wyłącznie na podstawie oficjalnych rosyjskich źródeł. Wymóg ten umocowano prawnie: znowelizowany 4 marca tegoż roku przepis kodeksu karnego wprowadził surowe kary za „celowe rozpowszechnianie fałszywych informacji na temat aktywności Sił Zbrojnych FR” (obejmuje ono m.in. nazywanie „operacji specjalnej” wojną). Za wykroczenie to grozi nawet 15 lat pozbawienia wolności.

Bezpośrednim skutkiem tych regulacji było zamknięcie lub zawieszenie działalności szeregu mediów niezależnych (w tym telewizji internetowej Dożdˈ i radia Echo Moskwy). Do wycofania się z kraju zmuszono wiele zachodnich podmiotów, m.in. rosyjski serwis BBC, Radio Wolna Europa czy Głos Ameryki. Nadal jednak publikują one inne niż oficjalne informacje o wojnie, podobnie jak rosyjskie redakcje nadające z zagranicy – m.in. Meduza, Radio Swoboda. Strony internetowe mediów antykremlowskich (zarówno zachodnich, jak i rosyjskich) są jednak blokowane. W marcu postąpiono tak z serwisami Facebook, Twitter i Instagram – moskiewski sąd rejonowy uznał firmę Meta Platforms Inc. (właściciela Facebooka, Instagrama i WhatsAppa) za organizację ekstremistyczną, co oznacza zakaz prowadzenia działalności w Rosji. Jako alternatywę władze narzucają społeczeństwu korzystanie z rosyjskich sieci i komunikatorów, jak VKontaktie czy Odnokłassniki, które zmuszono do współpracy ze służbami specjalnymi. Wzrost zainteresowania rejestracją kont w tych serwisach jest symptomem nasilenia prorządowej propagandy i antyzachodniej kontrpropagandy w internecie.

Według Katarzyny Chawryło kremlowska propaganda wojenna przybrała charakter totalny – przekaz rządowych mediów całkowicie poświęcono wojnie i skoordynowano z narracją administracji i najważniejszych instytucji, jak armia czy Cerkiew. Monopol państwa na relacjonowanie wydarzeń na Ukrainie, cenzura nałożona na nieliczne niezależne źródła informacji, propaganda i agitacja wojenna wewnątrz Rosji oraz zastraszanie obywateli okazały się skuteczne. Pod znakiem zapytania znalazło się natomiast poparcie dla celów inwazji w Runecie, „extra territorium byłego ZSRR”, a zwłaszcza w mediach społecznościowych.

Jolanta Darczewska - Zawładnąć umysłami i urządzić świat


WELT: Jak oceniasz nastroje wśród ludności rosyjskiej dwa i pół roku po wybuchu wojny?

Jens Siegert: Od początku wojny nastroje w Moskwie są podzielone. Z jednej strony, konflikt jest tutaj praktycznie niezauważalny w życiu codziennym. Z drugiej strony, zawsze jest obecny w tle jako pewnego rodzaju ciężar. Ta dwuznaczność tworzy dziwne napięcie. Jednak zasadniczo ludzie ignorują wojnę. Życie w Moskwie toczy się tak, jak przed wybuchem wojny. Obywatele chodzą do kawiarni, do teatru i do pracy. Jak dotąd Moskwa prawie nie została trafiona dronami, a już na pewno nie ukraińskimi rakietami. Pod tym względem wśród Rosjan nie ma paniki.

WELT: Czy w rosyjskim społeczeństwie wojna jest tematem w prywatnych rozmowach?

Siegert: Ludzie nie lubią za bardzo rozmawiać na ten temat. W Rosji nie ma obecnie entuzjazmu do wojny, gdyż jest postrzegana jako coś koniecznego, ale złego. Rzadko ktoś wyraża swoją opinię na temat konfliktu, jeśli już to w prywatnych kręgach, ale rzadko w przestrzeni publicznej. Ludzie mają tendencję do mówienia o tym w sposób ogólny, że "to trudne czasy i miejmy nadzieję, że wkrótce się skończą". Jest to jednak stosunkowo normalny proces w przypadku takich autorytarnych społeczeństw. Wyrażanie opinii krytycznych jest w gruncie rzeczy niebezpieczne, dlatego lepiej tego nie robić.

WELT: Czy unikasz rozmów o wojnie?

Siegert: Dostosowuję się i nie narzucam nikomu rozmowy, która mogłaby doprowadzić do konfliktu, ale nie powstrzymuję się od korzystania z sieci społecznościowych i publikowania swoich poglądów. Nie jest to pozbawione ryzyka, ponieważ moja opinia, że ​​jest to wojna zbrodnicza i że Ukraina musi ją wygrać, narusza rosyjskie prawo.

WELT: Czy boisz się, że staniesz się celem władz?

Siegert: Do tej pory nie miałem żadnych problemów z władzami, ale oczywiście sytuacja jest niestabilna. Retoryka staje się coraz ostrzejsza i stale publikowane są nowe, represyjne przepisy. W marcu 2023 roku amerykański dziennikarz Evan Gershkovich był pierwszym obcokrajowcem aresztowanym z powodu poglądów politycznych. Od tego czasu wśród Niemców pozostających w Moskwie, toczy się dyskusja na temat możliwego niebezpieczeństwa.

WELT: Dlaczego ryzykujesz, mieszkając w Moskwie?

Siegert: Moja żona jest obywatelką Rosji, mamy tam swoje mieszkanie, wielu przyjaciół i znajomych. Gdybym miał się wyprowadzić z tego kraju, musiałbym się z tym wszystkim pożegnać. Nie chcę tego robić.

(...)

WELT: Ile osób w społeczeństwie rosyjskim popiera obecnie wojnę na Ukrainie?

Siegert: Na podstawie danych z Centrum Lewady zakładam, że około 20 proc. Rosjan, a może trochę więcej, uważa za słuszne prowadzenie tej wojny. Ta grupa widzi wielką wartość w konfrontacji z Zachodem. Jest jeszcze kolejne 20 proc., może trochę mniej, które uważa, że wojna jest zasadniczo zła.

A pomiędzy nimi jest ogromna masa ludzi, około 60 proc., którzy zasadniczo nie chcą wojny, ale podążają za narracją Kremla. Uważają, że Zachód wykorzystuje Ukrainę, aby zaszkodzić Rosji. Powszechnie uważa się, że w czasie wojny nie można wystąpić przeciwko własnemu rządowi. Mówią sobie: "możemy przedyskutować różnice, jakie nas dzielą po wojnie, ale teraz popieram mój kraj”.

WELT: Jak mieszkańcy Rosji postrzegają gospodarcze skutki wojny i sankcji?

Siegert: Obecnie ludzie rzeczywiście radzą sobie lepiej niż kilka lat temu. Przejście na gospodarkę wojenną spowodowało boom, który doprowadził do stosunkowo wysokiego wzrostu gospodarczego w tym roku – wyższego niż w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przede wszystkim znacząco wzrosły płace. Wiąże się to z trzema rzeczami. Po pierwsze, z wypłatami dla żołnierzy, w tym dla osób, które poza tym nie są w tak dobrej sytuacji ekonomicznej i które stosunkowo szybko wydają pieniądze, bo nie mogą oszczędzać.

Po drugie, istnieje znaczny niedobór siły roboczej. Putin właśnie pochwalił się, że w Rosji obecnie praktycznie nie ma bezrobocia. To prawda, w końcu do wojska wcielono około 800 tys. młodych mężczyzn, a nieznana liczba osób uciekła za granicę. Po trzecie, fabryki broni pracują pełną parą. Muszą płacić wysokie pensje, aby pozyskać specjalistów, a także zatrudniać nowych ludzi, ponieważ przeszli z jednej lub dwóch zmian na trzy zmiany przez siedem dni w tygodniu. Dlatego ludzie zauważają znacznie więcej pieniędzy na swoich kontach. Jednocześnie szybko wzrosła inflacja, która prawdopodobnie jest znacznie wyższa od dwunastu proc. podanych przez bank centralny. Jednak najważniejszy jest efekt psychologiczny - ludzie widzą więcej pieniędzy w swoich kieszeniach.

WELT: I ten efekt występuje tylko w dużych miastach czy w całym kraju?

Siegert: Rosja jest krajem wyjątkowo niesprawiedliwym w zakresie podziału dochodów. W miastach ludzie są znacznie bogatsi. Jednak obecny rozwój sytuacji w znacznym stopniu wyrównuje tę sytuację, ponieważ duża część pieniędzy trafia do osób z biedniejszych i odległych obszarów. Żołnierze zazwyczaj nie są synami miejskich rodzin z klasy średniej.

onet.pl/Welt