poniedziałek, 28 kwietnia 2025



Ciekawy szczegół wypłynął na temat niedawno zabitego w podmoskiewskiej Bałaszycha generała lejtnanta Jarosława Moskalika.

Okazuje się, że wśród całego szeregu obowiązków służbowych, które wykonywał i „nadzorował” ten z wyglądu niepozorny pan w strukturach głównego zarządu operacyjnego rosyjskiego sztabu generalnego, było REGULARNE planowanie, koordynacja i przygotowywanie odpowiednich raportów dotyczących kompleksu działań związanych z przeprowadzaniem złożonych uderzeń rakietami dalekiego zasięgu na terytorium Ukrainy. W tym także – tak delikatne kwestie, jak wybór celów, uzasadnienie celowości ich rażenia, szczegółowe planowanie i określanie odpowiedniego zestawu sił i środków.

Innymi słowy, to właśnie ten generał stał, jak to się mówi, „u źródeł” ataków na Krzywy Róg, Sumy, Kijów, Charków itd. To od niego w zasadzie zaczynało się to, co potem zamieniało się w uderzenia „szahidami”, rakietami manewrującymi i balistycznymi w gęsto zaludnione dzielnice ukraińskich miast.

Fatalne dla generała-lejtnanta Moskalika spotkanie z „nie tam zaparkowanym” produktem niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego nie było ani przypadkowe, ani spowodowane „wewnętrznym rosyjskim czynnikiem”. To indywiduum w lampasach doskonale wiedziało i rozumiało, co robi i jaki miało związek z zabijaniem cywilnej ludności Ukrainy, w tym dzieci.

x.com/PrzemekShura


Gerasimow po raz pierwszy oficjalnie potwierdził udział północnokoreańskich wojsk w rosyjskich operacjach w obwodzie kurskim, dziękując północnokoreańskim żołnierzom za pomoc w rosyjskich wysiłkach wyparcia sił ukraińskich z regionu. Gerasimow oświadczył 26 kwietnia, że ​​siły północnokoreańskie „udzieliły znaczącej pomocy” w wyparciu sił ukraińskich z obwodu kurskiego, zgodnie z rosyjsko-północnokoreańskim Traktatem o wszechstronnym partnerstwie strategicznym. Gerasimow pochwalił północnokoreańskich oficerów i żołnierzy za wykazanie się „profesjonalizmem” oraz „wytrwałością, odwagą i bohaterstwem” podczas operacji wojskowych w obwodzie kurskim. Rzeczniczka rosyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych (MFA) Maria Zacharowa oświadczyła 26 kwietnia, że ​​Rosja nigdy nie zapomni swoich „przyjaciół” z Korei Północnej. Ani Gerasimow, ani Zacharowa nie wskazali, jaką rolę, jeśli jakąkolwiek, siły północnokoreańskie odegrają teraz we wspieraniu rosyjskich operacji wojskowych przeciwko Ukrainie.

(...)

Trump i prezydent Ukrainy Zełenski spotkali się w Watykanie 26 kwietnia, aby omówić trwające rozmowy pokojowe. /Z "okazji" pogrzebu papieża Franciszka - red./

(...)

understandingwar.org


Pekin od ponad dekady systematycznie ogranicza takie bezpośrednie zaangażowanie na rynku długu USA. W szczytowym punkcie w 2013 r. przekraczało ono 1,3 bln dol. W rezultacie od 2019 r. największym wierzycielem Waszyngtonu formalnie jest Japonia, która obecnie w rezerwach walutowych ma amerykańskie obligacje warte blisko 1,1 bln dol.

Równocześnie ze spadkiem zaangażowania Chin w obligacje USA rosło zaangażowanie instytucji z takich państw, jak Belgia i Luksemburg. Łącznie od 2013 r. zwiększyły one swój stan posiadania tych papierów o około 460 mld dol., do niemal 790 mld dol.

Brad Setser, amerykański ekonomista specjalizujący się w tematyce handlu i międzynarodowych przepływów kapitałowych, uważa, że spora część obligacji z rachunków tych państw w rzeczywistości należy do Chin. Czyli Pekin trochę ograniczył zaangażowanie w amerykańskie obligacje, ale przede wszystkim zmniejszył jego widoczność. To zjawisko przybrało na sile po tym, jak Zachód nałożył na Rosję sankcje finansowe za atak na Ukrainę, m.in. zamrażając część rosyjskich rezerw walutowych.

Z drugiej strony, nawet jeśli Chiny bezpośrednio i pośrednio utrzymują mniej więcej stały stan posiadania amerykańskich obligacji, to ich udział w tym rynku maleje. Wynika to wprost z szybkiego wzrostu zadłużenia USA.
  • W 2015 r. wynosiło ono 24,1 bln dol., a w 2024 r. sięgało już 35,5 bln dol.
  • Dług rynkowy - tzn. z tytułu obligacji, które są przedmiotem obrotu na rynkach finansowych - wzrósł w tym czasie z 13,1 do 28,9 bln dol.
money.pl


Stany Zjednoczone już teraz borykają się z niedoborem pracowników przemysłowych. Z raportu Deloitte i Manufacturing Institute z kwietnia 2024 r. wynika, że połowa z 3 mln 800 tys. nowych miejsc pracy w przemyśle, które mają powstać do 2033 r., prawdopodobnie pozostanie nieobsadzona. Powody są różne — starzejąca się siła robocza, spadek imigracji, brak wyszkolonych pracowników i zmieniające się preferencje zawodowe. Milenialsi i przedstawiciele pokolenia Z wiedzą, że fabryczne posady ich rodziców i dziadków są dziś rzadkością, a nawet jeśli by wróciły, to niekoniecznie by ich chcieli. Post w serwisie X porównywał dwie oferty pracy z Tennessee: jedna w myjni samochodowej, druga w pobliskiej fabryce Nissana. Myjnia płaciła więcej. I pewnie też była przyjemniejsza.

— Trudno pogodzić ten rzekomy wielki apetyt na pracę w przemyśle z faktem, że już teraz mamy problem z obsadzeniem istniejących stanowisk — mówi Colin Grabow, ekspert ds. polityki handlowej z libertariańskiego think tanku Cato Institute.

Rzeczowa odpowiedź na cały ten entuzjazm brzmi tak: miejsca pracy w przemyśle, które Biały Dom próbuje przywrócić, miałyby być "dobrymi" miejscami pracy — z przewidywalną ścieżką kariery, godną pensją na całe życie i solidną emeryturą na starość. Tyle że w praktyce współczesne zatrudnienie w przemyśle już nie spełnia tych warunków. Średnie zarobki pracowników przemysłu w USA są dziś niższe niż przeciętne zarobki w ogóle. Członkostwo w związkach zawodowych w USA spada od dekad, co osłabiło ruch, który niegdyś wywalczył wyższe płace i prawa czyniące pracę w przemyśle atrakcyjną.

— Samo przywrócenie miejsc pracy w przemyśle wcale nie oznacza poprawy jakości zatrudnienia w USA — mówi Josh Bivens, główny ekonomista z progresywnego think tanku Economic Policy Institute. — Powodem, dla którego te prace były kiedyś dobre, było to, że były związkowe. Jeśli teraz stworzymy mnóstwo niezwiązkowych miejsc pracy w przemyśle, to nie zadziała — ocenia.

Rozmowa o amerykańskim renesansie przemysłowym ma w sobie sporo nostalgii. Zwolennicy tej wizji opowiadają o niej w sposób sielankowy — często odwołują się do lat 50., kiedy mężczyźni byli żywicielami rodzin, ich żony nie musiały pracować, a gospodarka USA wychodziła z Wielkiego Kryzysu i dwóch wojen światowych. Pomijają przy tym niewygodne fakty — niebezpieczeństwo, monotonię i fizyczne obciążenie wielu z tych miejsc pracy. Ignorują też, że Ameryka to dziś zupełnie inny kraj niż wtedy.

— Ludzie mają w głowie obraz pracy w przemyśle jako posady w General Motors, dobrze płatnej, związkowej, z porządną emeryturą — mówi Colin Grabow. — Ale to już nie ten świat — stwierdza.

Przez spadek uzwiązkowienia pracownicy w przemyśle — i wielu innych branżach — nie mają już takiej ochrony ani siły negocjacyjnej jak kiedyś. Postęp technologiczny umożliwia firmom cięcie kosztów, również poprzez redukcję zatrudnienia, łatwiej niż kiedykolwiek wcześniej. Tradycyjnie "męskie" zawody to dziś ani nie to, czego amerykańska gospodarka potrzebuje, ani nie to, jak wygląda współczesna produkcja.

Wiele miejsc pracy, które firmy przeniosły za granicę, to prace, których Amerykanie po prostu nie chcą wykonywać, a już na pewno nie są to fizycznie wymagające "męskiego" etosu pracy. Nikt się nie pali do siedzenia godzinami w fabryce odzieży czy na linii montażowej iPhone’ów. (Pomijając już kwestię, czy ktokolwiek w ogóle powinien tak pracować, zwłaszcza za głodowe stawki). W chińskich mediach społecznościowych pojawiły się nawet memy pokazujące Amerykanów wykonujących taką właśnie żmudną, fizyczną pracę.

— Trudno sobie wyobrazić amerykańskich pracowników siedzących przy maszynie do szycia za 7,50 albo 8 dolarów na godzinę — mówi Betsey Stevenson, profesor polityki publicznej i ekonomii na Uniwersytecie Michigan. — A nawet takie stawki podniosłyby koszty produkcji Nike do tego stopnia, że ich buty kosztowałyby fortunę — dodaje.

Niechęć do podejmowania monotonnych i niewdzięcznych prac to naturalna konsekwencja rozwoju gospodarczego. Ameryka jest dziś bogatszym krajem. Ludzie mają wyższy standard życia i więcej pieniędzy do wydania, również na rzeczy i doświadczenia, które chcą, a nie muszą mieć.

— Korzystamy z tych wszystkich wspaniałych gadżetów, luksusowych aut i samochodów elektrycznych — mówi Kyle Handley. — Może nie są one produkowane w USA, ale możemy sobie na nie pozwolić dzięki pensjom z sektora usług. Myślę, że większość ludzi nie chce z tego rezygnować tylko po to, żeby wróciło kilkaset tysięcy miejsc pracy w przemyśle — dodaje.

I nawet pomijając kwestię, czy Amerykanie chcieliby wracać do takich zajęć, to i tak nie wiadomo, czy te miejsca pracy w ogóle by wróciły. Wiele z najcięższych i najbardziej monotonnych prac w przemyśle zostało już zautomatyzowanych. W rezultacie wojna celna Trumpa może stworzyć bardzo niewiele — albo wręcz żadnych — nowych stanowisk w sektorze, który sam uznaje za wskaźnik sukcesu.

— Postęp technologiczny zmniejszył liczbę potrzebnych pracowników w przemyśle — mówi Stevenson. — To nie są już miejsca pracy rodem z lat 50. — dodaje.

Niektórzy członkowie zespołu prezydenta przyznają to otwarcie. Sekretarz handlu Howard Lutnick mówił jasno: robotyzacja i automatyzacja są częścią planu. Biały Dom przekonuje, że roboty same stworzą nowe miejsca pracy dla ludzi, na przykład przy ich obsłudze i konserwacji.

— Miliony ludzi przykręcających malutkie śrubki do iPhone’ów, taka armia pracowników wróci do Ameryki, ale w formie zautomatyzowanej — powiedział Howard Lutnick, sekretarz handlu, w kwietniowym wystąpieniu w programie "Face the Nation". — A wspaniali Amerykanie, mistrzowie fachu, będą te maszyny naprawiać, serwisować. Będą mechanikami, specjalistami HVAC, elektrykami — dodał.

Nie wszystkie z tych prac da się jednak zautomatyzować od razu. Śrubki do iPhone’ów w Chinach nadal przykręcają ludzie, a nie roboty. A w przypadku "niezrobotyzowanych" stanowisk pomocniczych wciąż nie wiadomo, ile ich powstanie, czy będą dostępni pracownicy z odpowiednimi kwalifikacjami, ani czy ktokolwiek w ogóle będzie ich chciał.

— To wymagałoby gruntownego przemeblowania rynku pracy — mówi Lydia Boussour, starsza ekonomistka w EY. — Przebudowy siły roboczej, domknięcia luki kompetencyjnej i odpowiedzi na niedobory kadrowe, które już teraz dotykają amerykański przemysł — dodaje.

I tutaj temat robotyzacji szybko prowadzi do pytania, które wielu pracowników nie daje spać po nocach: czy moje stanowisko też wkrótce przejmie sztuczna inteligencja? Produkcja ucierpiała z powodu automatyzacji bardziej niż jakikolwiek inny sektor, a politycy i liderzy biznesu mówią o tym zupełnie otwarcie. W efekcie każdy "ciężki" przemysłowy etat, który uda się Trumpowi przywrócić, może być i tak skazany na zniknięcie.

— Czy my naprawdę przywracamy zawody z przyszłością? — pyta retorycznie Grabow.

Nie znaczy to, że Trump i jego zwolennicy nie mają racji, sugerując, że Ameryka powinna przyjrzeć się na nowo swojej bazie przemysłowej i polityce handlowej. William Boone Bonvillian, wykładowca MIT i doradca inicjatywy ds. nowego przemysłu, twierdzi, że istnieją powody zarówno gospodarcze, jak i związane z bezpieczeństwem narodowym, by przynajmniej część produkcji wróciła do USA. Chodzi choćby o możliwość wytwarzania kluczowych produktów, jak broń, we własnym kraju. I o to, że kiedy coś się projektuje w USA, ale już nie produkuje, to traci się innowacyjność właśnie w tym etapie procesu.

— Produkcja to bardzo kreatywna faza — mówi Bonvillian — I właśnie tę fazę USA dziś omijają — dodaje.

Dodaje też, że rozwój przemysłu ma inne zalety, miejsca pracy w sektorze produkcyjnym generują więcej stanowisk pośrednich niż te w usługach, a ponadto są obecnie czystsze i mniej fizycznie wymagające niż kiedyś. Jeśli technologia sprawia, że produkcja staje się bardziej wydajna, firmy osiągają większe zyski. A to powinno być dobre dla wszystkich.

— Jeżeli zwiększysz produktywność firmy, zyskujesz coś realnego — mówi. — Możesz robić więcej za mniej. A skoro tak, możesz też podnieść płace — dodaje.

Zresztą przemysł nie jest dziś domeną wyłącznie jednej partii — zainteresowanie polityką przemysłową, protekcjonizmem handlowym i odbudową produkcji wykazuje także administracja Bidena. Tyle że nie wiadomo, co właściwie obecny system ceł realnie zmienia w amerykańskiej gospodarce — ani czy zachęca ludzi do podejmowania pracy tam, gdzie faktycznie jest potrzebna.

— Jeśli naprawdę chciałbyś wzmocnić konkretne sektory gospodarki USA jako źródła solidnych miejsc pracy dla klasy średniej, to stworzyłbyś znacznie bardziej przemyślany i ukierunkowany system ceł — mówi Stevenson.

A prawda jest taka, że część naprawdę potrzebnych miejsc pracy w Stanach Zjednoczonych to nie te "męskie", przemysłowe zawody z połowy XX wieku. W najbliższej przyszłości, w miarę jak pokolenie wyżu demograficznego starzeje się, a siła robocza maleje, najbardziej brakuje pielęgniarek, pielęgniarzy, opiekunów i pracowników opieki domowej. Nie potrzebujemy w trybie pilnym większej liczby osób produkujących w fabrykach tanie gadżety importowane z Chin. Potrzebujemy ludzi do opieki nad innymi ludźmi.

— Realna strategia płacowa polegałaby na tym, żeby zachęcać więcej mężczyzn do podejmowania zawodów stereotypowo "kobiecych" i podnosić ich jakość, przez uzwiązkowienie, regulacje, standardy — mówi Bivens.

onet.pl/Business Insider


Ołeksandr Spytsin, dowódca jednostki dronów w dywizji Omega Gwardii Narodowej, rozmieszczonej w pobliżu Pokrowska, powiedział, że Rosjanie działają nieustannie. Zadaniem jego jednostki jest ich zlokalizowanie i uniemożliwienie dotarcia do pozycji ukraińskiej piechoty.

— Często obserwujemy ten sam schemat: kiedy otrzymują poważny cios, następnego dnia ich aktywność słabnie, trochę się uspokajają — powiedział Spytsin. — Potem nie działają przez jeden dzień lub skupiają się na innym kierunku, a następnie znów są tutaj, zachowując się tak, jakby nic się nie stało — dodał.

Janovsky ocenił, że przyszłe zdobycze Moskwy zależą od zasobów, które jest w stanie przeznaczyć, biorąc pod uwagę, że sprzęt odziedziczony po Sowietach szybko się zużywa.

Jeśli straty Rosji przekroczą jej zdolności produkcyjne, Moskwa — zdaniem analityka — może w tym roku nadal zaopatrywać swoje jednostki, wykorzystując m.in. pojazdy cywilne zamiast transporterów opancerzonych.

onet.pl


Zdaniem politologa Trump wyróżnia się wśród amerykańskich prezydentów co najmniej od zakończenia II wojny światowej radykalnym stanowiskiem w sprawie protekcjonizmu. Zwłaszcza w kwestii taryf prezydent posunął się bardzo daleko, jak pokazują ostatnie wydarzenia, nawet dalej, niż życzyliby sobie niektórzy jego partyjni koledzy.

Trump najpierw nałożył cła na niemal wszystkie kraje świata, w tym państwa członkowskie Unii Europejskiej, a następnie zawiesił je na 90 dni, gdy rynki zaczęły się załamywać. Wyjaśnił ten zwrot, mówiąc, że nie spodziewał się, że ludzie zaczną aż tak panikować, a sytuacja tak szybko się pogorszy. Wywierały na niego również dużą presję firmy amerykańskie, które szybko odczuły skutki pogarszającej się sytuacji.

Brooks podkreśla, że ​​chaos został wywołany sposobem obecnego funkcjonowania Białego Domu. — Proces podejmowania decyzji w Białym Domu jest teraz zupełnie inny od wszystkiego, co znaliśmy do tej pory, łącznie z pierwszą kadencją Trumpa — wyjaśnia.

Wcześniej podobna propozycja byłaby szczegółowo omawiana nie tylko w gronie doradców prezydenta, ale także na szczeblu departamentów i Kongresu. Jakie są koszty z tym związane? Jakie są zalety? W jaki sposób można to wdrożyć? Decyzja zostałaby podjęta wyłącznie na podstawie szczegółowej analizy. Jednak w obecnej sytuacji o nowym planie wiedziało tylko bardzo niewiele osób. Co więcej, nawet Jamieson Greer, przedstawiciel Trumpa do spraw handlu, był nim zaskoczony – odpowiadał wówczas na pytania Kongresu dotyczące wprowadzenia ceł i najwyraźniej nie został wcześniej poinformowany o ich zawieszeniu.

Zapytany, czy Trump rzeczywiście wprowadzi ponownie cła po trzymiesięcznej przerwie, Brooks oczywiście nie daje jasnej odpowiedzi. Między innymi dlatego, że nie jest jasne, dlaczego Trump właściwie ich chce.

— Dzieje się tak z wielu powodów, często bardzo sprzecznych. Na przykład mówi, że chce, aby cła sprowadziły firmy z powrotem do USA. Ale jednocześnie twierdzi, że chce, aby cła zwiększyły przychody. Gdyby faktycznie udało mu się to zrobić jako pierwszemu i wiele firm wróciło do USA, przychody z cła zniknęłyby. Którą z tych rzeczy próbuje zrobić? Tak naprawdę może mieć tylko jedną z nich – ilustruje nielogiczną politykę konkretnym przykładem.

(...)

Trump zazwyczaj broni swojej polityki zagranicznej, mówiąc, że Stany Zjednoczone są stale wykorzystywane przez innych i że inni się na tym bogacą. Ale czy Stany Zjednoczone kiedykolwiek dają komuś cokolwiek za darmo? — Może chodzi o pomoc zagraniczną — zgaduje Brooks, który w swojej książce z 2016 r. pt. "America Abroad: The United States' Global Role in the 21st Century" jasno wykazał, że obecna sytuacja USA jest bardzo zadowalająca.

— Po 1945 r. Stany Zjednoczone starały się utrzymać pokój w Azji i Europie nie z hojności, ale po prostu dlatego, że w interesie Ameryki leży pokój i bezpieczeństwo w Europie i Azji. A także jak najmniej broni jądrowej w tych regionach – wyjaśnia. Innymi słowy, interesy USA i ich sojuszników czasami się pokrywają. Czy zatem niektóre z ich działań przynoszą pożytek innym krajom? Brooks przyznaje, że tak.

— Ale czy robiliśmy te rzeczy specjalnie, aby przynieść korzyści innym krajom? Szczerze mówiąc, nie potrafię sobie przypomnieć zbyt wielu. Nikt nie przystawił pistoletu Stanom Zjednoczonym do głowy i nie zmusił Ameryki do globalnego zaangażowania. Sami podjęliśmy tę decyzję. A moje badania pokazują, że była to bardzo mądra decyzja — dodaje.

W wyżej wymienionej książce Brooks wraz ze swoim kolegą Williamem Wohlforthem przewidywał, co by się stało, gdyby Stany Zjednoczone zaczęły wycofywać się ze świata. Twierdził, że świat stałby się bardziej niebezpieczny i mniej zamożny z wielu powodów, np. dlatego, że wiele krajów dążyłoby do zdobycia broni jądrowej. W momencie publikacji książka była ewenementem w tej dziedzinie – inni amerykańscy naukowcy przedstawiali argumenty za większym lub mniejszym wycofaniem się Stanów Zjednoczonych ze świata i nie poruszali zbyt wielu kwestii negatywnych konsekwencji tych zmian.

(...)

Brooks, zdając sobie sprawę z paradoksu, przyznaje, że choć jako naukowiec cieszy się, że jego praca jest doceniana, to jako obywatel świata miał nadzieję, że się myli.

Podobne odczucia ma w związku ze swoimi ostatnimi badaniami na temat niepodległości Europy, które przeprowadził ze swoim kolegą Hugo Meijerem z Uniwersytetu Sciences Po w Paryżu. W artykule zatytułowanym "Illusions of Autonomy", opublikowanym w 2021 r. w czasopiśmie naukowym "International Security", opisują osiem aspektów, w których USA obecnie przyczyniają się do obrony Europy. Od konwencjonalnych wojsk i broni, przez logistykę, szkolenie, broń nuklearną, po dowodzenie, wywiad i świadomość sytuacyjną na polu bitwy.

Europa powinna zacząć nad tym pracować już teraz. Według Brooksa najbardziej dostępnym i najłatwiejszym sposobem na rozpoczęcie jest wykorzystanie sił konwencjonalnych, czyli wzmocnienie armii zarówno pod względem militarnym, jak i technicznym.

— Gdyby Europa próbowała zastąpić USA we wszystkich obszarach naraz, ostatecznie zostałaby w tyle we wszystkich. Lepiej dla Europy byłoby, gdyby w pełni ukończyła prace nad konwencjonalnymi wojskami i bronią, których zapewnieniem USA najbardziej się martwi i gdzie Europa może najlepiej stać się niezależna — podkreśla, dodając, że ​​jeśli amerykańscy żołnierze nie będą już potrzebni w Europie, Stany Zjednoczone będą mogły bezpiecznie kontynuować zapewnianie innych aspektów mających kluczowe znaczenie dla obronności Europy.

(...)

Brooks podkreśla, że ​​kluczową rolą, jaką siły amerykańskie mogą i powinny odgrywać w przyszłości, jest wspieranie, a nie zastępowanie europejskich zdolności militarnych. Dodaje, że dopiero rosyjski atak na Ukrainę pokazał, jak ważna jest ta rola w takich aspektach jak wywiad, logistyka i wyznaczanie celów na polu walki. — Szczerze mówiąc, do czasu [inwazji na] Ukrainę nie doceniłem w pełni, jak dobre Stany Zjednoczone są w logistyce i jak ważne to jest — przyznaje.

onet.pl


Zdaniem Karoliny Lewickiej z TOK FM, Sławomir Mentzen "doszedł do ściany ze swoją formułą prowadzenia kampanii". Jej zdaniem, polityk Konfederacji musiałby wymyślić się na nowo. - Zużył się. Prowadzi kampanię w tym formacie od września ubiegłego roku i musi mieć na siebie jakiś pomysł. Wtedy mówiono o tym pomyśle, który pozwoliłby mu przejść przez szklany sufit, a teraz o takim pomyśle, który pozwoliłby mu się jeszcze lekko odbudować - stwierdziła.

Bobiński ocenił, że Mentzen popełnił dokładnie ten sam błąd, co jego ugrupowanie w wyborach z 2023 roku. - Wystartowali za wcześnie, pikowali za wcześnie. Ewidentnie przegapili moment. Mieli najlepsze sondaże w momencie, kiedy kampania jeszcze się nie rozpędziła. A kiedy się rozpędziła, oni już byli zużyci, zgrani, nudni, a wszyscy inni rosną - mówił.

tokfm.pl

niedziela, 27 kwietnia 2025



Brutalna napaść 22 kwietnia to również najkrwawszy atak na turystów od czasu wybuchu rebelii 36 lat temu. Grupa nazywająca się Frontem Oporu przyznała się do odpowiedzialności za niego w mediach społecznościowych, tłumacząc ten atak na turystów napływem 85 tys. osadników. Pakistański rząd zaprzeczył swojemu zaangażowaniu w napaść, jednak indyjski minister spraw zagranicznych Vikram Misri oskarżył Pakistan o udział w ataku.

Powiedział również, że Indie natychmiast zawieszają obowiązujący od 60 lat traktat o podziale rzeki i zamykają jedyne przejście graniczne między obydwoma krajami. Dodał także, że Indie dały pakistańskim attache ds. obrony tydzień na opuszczenie kraju i wycofują swój personel wojskowy z Pakistanu. Pakistańczycy przebywający w Indiach na podstawie programu zwolnienia z obowiązku wizowego mają natomiast 48 godzin na opuszczenie kraju.

Byli indyjscy wojskowi i funkcjonariusze wywiadu oskarżyli siły zbrojne Pakistanu o kierowanie atakiem i wezwali do zdecydowanej i szybkiej reakcji. Dwanaście dni po ataku z 2019 r., w którym zginęło 40 indyjskich policjantów, Indie przeprowadziły nalot na Pakistan. Siły powietrzne Pakistanu odpowiedziały tym samym następnego dnia. Reagując na pakistański odwet, jeden z indyjskich odrzutowców rozbił się na terytorium Pakistanu, ale pilot przeżył i powrócił do Indii.

(...)

Atak ten jest ciosem dla indyjskiego rządu, który twierdził, że ustabilizował sytuację w Kaszmirze. Od początku antyindyjskiej rebelii w 1989 r. zginęły tam dziesiątki tysięcy osób. Jednak w ostatnich latach przemoc ze strony bojowników wydawała się słabnąć. Indyjski rząd przypisywał to swojej decyzji z 2019 r. o zniesieniu półautonomicznego statusu Kaszmiru i podzieleniu tego stanu na dwa terytoria federalne: Dżammu i Kaszmir oraz Ladakh.

Umożliwiło to dziesiątkom tysięcy osób z zewnątrz znalezienie pracy i zakup ziemi w regionie. Wzrosła liczba turystów. Doprowadziło to jednak również do pogorszenia stosunków z Pakistanem. W przemówieniu wygłoszonym w tym miesiącu szef armii pakistańskiej, generał Asim Munir, określił Kaszmir jako "naszą tętnicę szyjną".

onet.pl/The Economist


Oficjalny chiński nadawca CCTV poinformował, że straż przybrzeżna "wprowadziła kontrolę morską i sprawuje suwerenną jurysdykcję" nad rafą Sandy Cay, będącą częścią spornego archipelagu Spratly.

Zajęcie rafy odbyło się w przededniu rozpoczynających się w przyszłym tygodniu corocznych filipińsko-amerykańskich ćwiczeń wojskowych, obejmujących m.in. obronę wybrzeża oraz operacje ofensywne na morzu.

"Financial Times", zauważa, że nie można jeszcze mówić o całkowitej okupacji rafy Sandy Cay przez Chiny, ponieważ nie widać tam oznak stałej obecności wojskowej. Według filipińskich władz wojskowych chińska straż przybrzeżna "wycofała się" po umieszczeniu chińskiej flagi na zajętym terytorium.

Gazeta podkreśla, że Sandy Cay to piaszczysta mielizna o powierzchni nieco ponad 200 mkw., która ma jednak strategiczne znaczenie dla Chin, ponieważ pozwala rozszerzyć jurysdykcję na obszar 12 mil morskich, obejmujący wyspę Titu, którą Filipiny wykorzystują do śledzenia ruchów chińskiej marynarki wojennej. Oficjalne ogłoszenie przez Chiny kontroli nad Sandy Cay zwiększa też obawy, iż Pekin zamierza anektować również inne niezamieszkane rafy oraz fragmenty wybrzeża Morza Południowochińskiego.

PAP


Wydawać by się mogło, że nadeszły lepsze czasy dla chińskich Big Techów. To jednak tylko pozory. Pekin osiągnął to, co chciał – zdobył kontrolę nad prywatnymi platformami technologicznymi, więc dalsze restrykcje tracą już sens. USA coraz mocniej uderzają na-tomiast w chińską branżę technologiczną. Wszystko to może zniszczyć marzenia Pekinu o dominacji na świecie w technologiach kluczowych.

Chiński sektor technologiczny zamknął trzeci kwartał ub.r. z mieszanymi wynikami finansowymi. Widać, że nie wszystkie firmy radziły sobie z rosnącymi wyzwaniami. Niektóre z nich, jak SIMC czy ZTE, poniosły spore straty. Inne, takie jak JD.com, Huawei czy Xiaomi odnotowały nieznaczne wzrosty (odpowiednio 1,6, 1 i 0,6-procentowy wzrost przychodów rok do roku). Trochę lepiej zamknęły kwartał BAT (Baidu, Alibaba i Tencent) czy NetEase (wzrosty w granicach 6–12 proc.). Tylko niektóre, takie jak Didi czy ByteDance, mogą cieszyć się z wyników (odpowiednio prawie 27 proc. i 40 proc.). Co stoi za taką sytuacją? Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że głównym winowajcą są USA i nakładane przez nie restrykcje na transfer technologii do Chin. Możliwe jest jednak to, że kluczowy cios w branżę wyprowadził sam Pekin.

Chińskie restrykcje nakładane na prywatne firmy technologiczne mają twarz założyciela Alibaby – Jacka Ma, który swoimi wypowiedziami rozzłościł władze. Miliarder został przykładnie ukarany, a jego firmie mocno uszczuplono majątek. O represjach względem innych przedsiębiorstw aż tak wiele nie dyskutowano, co nie znaczy, że nie wystąpiły. Oberwało się nie tylko gigantom, czyli Baidu, Alibabie, Tencentowi, Xiaomi czy Didi, ale obostrzenia dopadły także wyglądające dość niewinnie Meituan (chiński Grupon) czy Xiaohongshu (chiński Instagram).

Prywatne firmy technologiczne w postrzeganiu Pekinu stanowią zagrożenie dla szeroko rozumianych wpływów partii na gospodarkę i społeczeństwo. Pod płaszczykiem sloganu „niekontrolowanej ekspansji kapitału” władze od dwóch lat na różne sposoby uprzykrzają im życie. Wstrzymywano bowiem emisje akcji na chińskich i zagranicznych parkietach. Nakładano kary za prowadzenie działań monopolistycznych. Odmawiano licencji na sprzedaż. Zakazywano fuzji, a nawet rejestracji nowych użytkowników. Firmy są zmuszane do przekazywania datków na rzecz funduszy tzw. „wspólnego dobrobytu”, co w rzeczywistości oznacza transfer środków z sektora prywatnego do podmiotów państwowych.

Restrykcje wprowadzane przez Pekin uderzyły bezpośrednio w majątki właścicieli firm. Niektórzy zostali pozbawieni udziałów w swoich własnych spółkach. Dla przykładu, wspomniany Jack Ma musiał zredukować udziały w Alibabie do około 5 proc. (był udziałowcem większościowym). Ograniczenia dotknęły też drobnych akcjonariuszy. Chińczycy w ostatnich latach ochoczo inwestują na giełdzie, a IPO spółek technologicznych mogło stać się dla wielu drogą do powiększenia majątku. Nierzadko zaciągali pożyczki na zakup akcji firm, które do niedawna uważano za pewniaki. Pekin wstrzymując emisje akcji, ukrócił możliwości szybkich zarobków z giełdy.

Kampania władz nie zakończyła się na uszczupleniu firmowych skarbców i ograniczeniu obywatelom możliwości wzbogacenia się. Prawdopodobnie ważniejsze od pieniędzy dla partii jest zachowanie pełnej kontroli nad firmami technologicznymi, co szybko odbiło się na ładzie korporacyjnym tych podmiotów. Pekin wprowadził swoich ludzi do spółek, a także stał się właścicielem specjalnych akcji (tzw. złota akcja), które przyznają spore możliwości oddziaływania na firmę, w tym opcję zgłaszania weta w przypadku strategicznych decyzji. Ponadto w wielu spółkach technologicznych (i nie tylko) funkcjonują komitety partyjne zrzeszające pracowników, którzy zapisali się do Komunistycznej Partii Chin. Chociaż firmy starają się uspakajać inwestorów, że ich powiązania z władzą są nieszkodliwe dla ich biznesów. Inwestorzy nie dają jednak wiary tym tłumaczeniom, co widać po spadkach notowań spółek.

Nie można pomijać jeszcze jednego aspektu kontroli Pekinu nad gigantami technologicznymi, jakim jest szeroki dostęp do danych, które zbierają platformy. Władze usilnie zachęcają obywateli, aby korzystali z nowych technologii. Obecnie szacuje się, że około miliard Chińczyków korzysta z Internetu. Zgromadzone przez największych graczy niejednokrotnie wrażliwe dane obywateli stanowią ogromną bazę, z której władze mogą korzystać na różne sposoby. I tak dla przykładu, krótkoterminowo pewne braki technologiczne w uczeniu maszynowym mogą równoważyć dużą ilością danych wejściowych, co daje sporą przewagę nad Zachodem.

(...)

Kolejny cios w chiński sektor technologiczny przyszedł z USA. Branża, niegdyś magnes dla amerykańskiego kapitału, obecnie doświadcza znacznego ograniczenia jego napływu z powodu eskalacji napięć geopolitycznych. W ciągu ostatnich dwóch lat inwestorzy ograniczyli zaangażowanie, co odbiło się na ogólnych nastrojach w gospodarce.

Waszyngton wydał w sierpniu zakaz nowych inwestycji amerykańskich w Chinach ukierunkowanych na AI, zaawansowane półprzewodniki i kwantowe technologie informacyjne. Obejmuje to wszelkie inwestycje portfelowe, private equity, venture capital, joint venture i inwestycje od podstaw. Oszacowano, że zeszłoroczne amerykańskie inwestycje bezpośrednie płynące do Chin osiągnęły najniższy pułap od dwóch dekad. Natomiast inwestycje wysokiego ryzyka spadły do najniższego poziomu w ostatniej dekadzie.

Nie oznacza to jednak, że Chiny przestały być atrakcyjne. Nadal przyciągają sporymi stopami zwrotu (w ostatnich 5 latach kształtowały się w okolicach 9 proc.). Przytłaczająca większość inwestycji przynosi zyski. (...)

Z początkiem 2024 r. zauważono pewną odwilż w relacjach Pekin-Big Techy. Wymusiła ją komplikująca się sytuacja branży technologicznej. Po pierwsze, nasilający się spór z USA oraz rozlewanie się tego konfliktu na innych technologicznych partnerów Chin. Po drugie, słabsze od oczekiwań ożywienie po pandemii. Po trzecie, częściowe fiasko chińskich programów samowystarczalności technologicznej. Nawet sami Chińczycy przeprowadzają badania ukazujące, że program „Made in China 2025” nie pobudził innowacyjności w stopniu, jaki zakładano. Dodatkowo problemy demograficzne i niski wzrost produktywności nie pomagają gospodarce.

Wszystko to sprawiło, że Pekin zdał sobie sprawę, że powinien elastycznie postępować względem firm technologicznych, gdyż są one sprzymierzeńcem w wyścigu technologicznym kraju z USA. Dał temu wyraz premier Li Qiang podczas marcowego Chińskiego Forum Rozwoju. „Polityka łagodzenia” współgra z koncepcją „nowej industrializacji”, która ma wspomagać rozwój przemysłu szczególnie w kontekście osiągnięcia samowystarczalności technologicznej. Koncentrując się na zaawansowanej produkcji, bezpiecznych łańcuchach dostaw i rozwoju podstawowych technologii, industrializacja ma pobudzić chińską konkurencyjność i pozycję we wiodących innowacyjnych sektorach.

Pekin osiągnął już to co chciał – uzyskał kontrolę nad Big Techami. Teraz będzie mu znacznie łatwiej zdusić każdy przejaw ich zbyt dużych wpływów. Natomiast na horyzoncie jawi się ważniejszy cel – wygrać wyścig technologiczny z USA. Do jego osiągnięcia niezbędne są działające w sposób nieskrępowany innowacyjne firmy.

obserwatorfinansowy.pl


Chiny i Rosja jako sąsiedzi dość długo spierały się o granice. W sumie istnieje około 40 dokumentów, które w różnych okresach od XVII w. regulowały spory terytorialne między tymi dwoma krajami. Najważniejszym dokumentem dla historii wyspy Damanskij jest traktat pekiński z 1860 r., który przyłączył do Imperium Rosyjskiego należące niegdyś do Chin tereny Ussuri i Amur oraz wyznaczył wschodnią granicę między krajami. Spory o przynależność tych regionów ucichły dopiero w 2008 r., kiedy Rosja przekazała chińskiej stronie wyspę Tarabarow na Amurze.

Traktat pekiński był bardzo niekorzystny dla Chin, ponieważ traciły one terytoria oraz całe rzeki Amur i Ussuri, które w całości przechodziły w ręce Rosji. Jest to nietypowy przypadek podziału terytoriów: zazwyczaj granica między państwami była ustalana nie wzdłuż jednego z brzegów (w tym przypadku chińskiego), ale wzdłuż toru wodnego (bezpiecznej "ścieżki" dla statków) rzek żeglownych lub wzdłuż środka koryta rzek nieżeglownych — takie podejście uważano za sprawiedliwe i powszechnie przyjęte. W tym przypadku całe rzeki przypadły jednemu państwu, a drugie nie otrzymało nic.

Gdyby traktat pekiński został sporządzony zgodnie z normami międzynarodowymi, Damanskij najprawdopodobniej od razu stałaby się własnością Chin, ponieważ wyspa znajduje się bliżej chińskiej strony od toru wodnego rzeki Ussuri. Jednak zgodnie z obowiązującym traktatem granica przebiegała wzdłuż lewego (chińskiego) brzegu Ussuri, co oznacza, że Damanskij w całości należał do Rosji (a później do ZSRR). Podczas sporządzania traktatu Chińczycy nie byli gotowi dyktować swoich warunków: właśnie zakończyła się druga wojna opiumowa, a Chiny musiały odpierać ataki armii angielskiej i francuskiej, które znalazły się u bram Pekinu.

W połowie XX w. chińskie władze przypomniały sobie o historycznej niesprawiedliwości i zaczęły poważnie mówić o "utraconych" przez Chiny terytoriach, w tym o tych, które przeszły do Rosji. Według różnych szacunków Chiny straciły od 4 do 10,5 mln km kw swojego terytorium. Dla porównania: powierzchnia współczesnych Chin szacowana jest na 9,6 mln km kw.

"Około 100 lat temu obszar na wschód od Bajkału stał się terytorium Rosji i od tego czasu Władywostok, Chabarowsk, Kamczatka i inne miejscowości są terytorium Związku Radzieckiego. Nie przedstawiliśmy jeszcze rachunku za ten rejestr" – powiedział w 1964 r. przewodniczący NRCh Mao Zedong.

W 1964 r. Chiny i ZSRR przeprowadziły jednak negocjacje w sprawie kwestii granicznych. Były one trudne, ale zakończyły się sukcesem: strony wstępnie uzgodniły, że granica będzie przebiegać wzdłuż torów wodnych rzek. Niemniej jednak sukcesu nie potwierdzono oficjalnie: według jednej z wersji nie zgodził się Nikita Chruszczow, według innej – Mao Zedong.

Zwykli Chińczycy mieszkający w przygranicznych regionach nie przejmowali się sporami terytorialnymi. Wchodzili na terytorium radzieckie, nie myśląc o przestrzeganiu reżimu granicznego, spokojnie łowili ryby w radzieckich wodach, a czasem nawet kosili trawę na wyspach należących do ZSRR.

Od połowy lat 60. Chińczycy zaczęli coraz częściej przekraczać granicę. Co więcej, według radzieckich strażników granicznych, na wyspy nie przedostawali się już rybacy i rolnicy, ale prowokatorzy. Chińczycy organizowali na terytorium radzieckim prawdziwe wiece i nieśli transparenty wzywające do słuchania Mao Zedonga, odrzucenia idei "rewizjonizmu" i opuszczenia "terytorium Chin". W akcjach uczestniczyli głównie chińscy żołnierze przebrani za cywilów. Sowieckim strażnikom granicznym wydano rozkaz wypędzania intruzów, ale bez użycia broni — dlatego przepędzali Chińczyków długimi kijami.

Sytuacja wygląda tak: przychodzi rybak, wbija w śnieg portret Mao na patyku i zaczyna robić dziurę. Wyjaśniamy [mu]: nie wolno przekraczać granicy. Odprowadzamy. Następnego dnia przychodzi 20 rybaków. Trzy sieci i każdy ma cytaty [Mao Zedonga]. Machają nimi, żeby lepiej łowić. Odprowadzamy ich. Przywożą na granicę 500 osób. Kobiety, dzieci, organizują wiec, biją w bębny. Ładują się do samochodów i jadą na radziecki brzeg – opowiadał szef jednej ze strażnic Witalij Bubenin.

Chińskie prowokacje stopniowo nasilały się i w końcu pojawiły się pierwsze ofiary. W grudniu 1967 r. jedno ze starć na odcinku posterunku granicznego "Kulebiakiny Sopki" zarejestrował major Grigorij Skladaniuk, później odznaczony medalem "za zasługi bojowe". Opowiadał, że Chińczycy w nocy celowo przerwali lód na rzece Ussuri, aby odciąć drogę radzieckim żołnierzom, a w ciągu dnia zbliżyli się do granicy na traktorach i samochodach, uzbrojeni w pałki z gwoździami i łomy. Aby powstrzymać tłum, radzieccy strażnicy graniczni musieli użyć transporterów opancerzonych: według Skladaniuka pod kołami BTR zginęło co najmniej pięciu Chińczyków, strona radziecka nie poniosła żadnych strat.

Podobna sytuacja miała miejsce na Damanskij. Na początku 1969 r. na wyspę wkroczyło 25 chińskich żołnierzy, którzy mieli przy sobie broń i cytaty Mao Zedonga. Radzieccy strażnicy graniczni zaczęli odpierać naruszających granicę kolbami karabinów, ponieważ nadal nie wolno było otworzyć ognia. Udało im się "zdobyć" kilka karabinów od uciekających chińskich żołnierzy. Odkryli przy tym, że chińska broń była naładowana – chociaż każdy przypadkowy strzał mógł sprowokować wybuch wojny między Związkiem Radzieckim a Chinami.

Pierwszy strzał na Damanskim padł w nocy 2 marca 1969 r. 300 żołnierzy Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej okopało się na zachodnim brzegu wyspy – dosłownie zakopali się w śniegu, ogrzewając się wódką ryżową. Chińczycy byli uzbrojeni w karabiny automatyczne Kałasznikowa i karabinki SKS, a każdy miał w kieszeni cytaty Mao Zedonga. Po chińskiej stronie stały również wielkalibrowe karabiny maszynowe i moździerze, gotowe do wsparcia żołnierzy, którzy wylądowali na Damanskij.

Sowieccy strażnicy graniczni zauważyli grupę 30 chińskich żołnierzy dopiero o 10:20. O przełamaniu Chińczyków na Damanskij poinformowano przełożonych i na wyspię wylądowało kolejnych 32 strażników granicznych pod dowództwem starszego porucznika Iwana Strelnikowa, szefa straży. W tym momencie był to jedyny oficer na wyspie, który nie posiadał wyższego wykształcenia wojskowego.

Prowokacje Chińczyków wydawały się już czymś zwyczajnym, więc Strelnikow spokojnie udał się na negocjacje z intruzami. Towarzyszący mu strażnicy graniczni szli z niezaładowanymi karabinami: wszyscy obawiali się przypadkowego wystrzału. Dalszy przebieg wydarzeń ma dwie interpretacje. Według wersji radzieckiej dowódca wyraził protest wobec swojego chińskiego odpowiednika, ten głośno coś odpowiedział, a następnie rozległy się dwa strzały – był to sygnał do rozpoczęcia operacji. Chińczycy otworzyli ogień i zabili 17 radzieckich strażników granicznych, w tym Strelnikowa.

Chińska wersja wydarzeń z 2 marca różni się od radzieckiej. Według niej, jako pierwsi otworzyli ogień żołnierze radzieccy, którzy chcieli otoczyć chiński patrol, dlatego żołnierze Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej musieli przeprowadzić "kontratak w celu samoobrony".

W walkach o Damanskij Związek Radziecki stracił 58 osób, a Chiny – od 68 do 300.

Walki 2 marca trwały do około godziny po południu, ponieważ na pomoc żołnierzom radzieckim przybyli strażnicy graniczni pod dowództwem Witalija Bubinina (później został pierwszym dowódcą oddziału specjalnego "Alfa") na transporterach opancerzonych i zakończyły się odwrotem Chińczyków. Tego dnia zginęło 31 radzieckich strażników granicznych, a 14 zostało rannych. Strona chińska do dziś ukrywa swoje straty, dlatego o poległych chińskich żołnierzach wiadomo tylko ze słów radzieckich strażników granicznych. Według ich szacunków Chiny straciły około 100–150 osób.

"Badanie i opinia komisji lekarskiej, która zbadała zwłoki zabitych radzieckich strażników granicznych, wykazały, że Chińczycy rozstrzeliwali rannych z bliska, zadając im ciosy bagnetami i nożami. Twarze niektórych zabitych zostały zniekształcone nie do poznania, z niektórych zerwano ubrania i buty" – napisano w jednym z raportów władz dotyczących walk w Damanskij.

Dwa tygodnie później, 15 marca 1969 r., chińska artyleria i moździerze ponownie ostrzeliły Damanskij, który dzień wcześniej został zajęty przez radzieckich strażników granicznych. Następnie rozpoczęła się ofensywa chińskiej piechoty, a strona radziecka, nie mogąc utrzymać wyspy przy pomocy czołgów i transporterów opancerzonych, wycofała się. W tej bitwie zginęło kolejnych 17 radzieckich strażników granicznych i siedmiu żołnierzy. Ostatecznie chińskie wojsko opuściło wyspę dopiero po ostrzale ich brzegu z systemów "Grad", ale nie była to ostatnia potyczka.

Starcia na granicy ostatecznie ustały dopiero jesienią 1969 r. Działania wojenne zakończyły się po negocjacjach między ZSRR a Chinami, które odbyły się bezpośrednio na lotnisku w Pekinie. Premier ZSRR Aleksiej Kosygin wracał z pogrzebu przywódcy komunistycznego Wietnamu Ho Chi Minha i zatrzymał się w stolicy Chin, gdzie powitał go premier Rady Państwa ChRL Zhou Enlai. Uzgodnili oni zaprzestanie prowokacji na granicy i pozostawienie wojsk w miejscach, w których się wówczas znajdowały. W momencie negocjacji na Damanskij osiedlili się właśnie Chińczycy, a żołnierze radzieccy jedynie zapewniali osłonę bojową wyspy z daleka.

Walki na wyspie Damanskij się zakończyły, ale stosunki między Związkiem Radzieckim a Chinami przez długi czas pozostawały napięte. Minister obrony ZSRR Andriej Greczko rzekomo zaproponował nawet przeprowadzenie "prewencyjnego uderzenia" na obiekty nuklearne w Chinach, aby sąsiedzi nie próbowali już odbierać radzieckich ziem. Jesienią 1969 r. Amerykanie poważnie obawiali się wojny nuklearnej między Chinami a ZSRR.

Status wyspy Damanskij pozostawał sporny przez kolejne 22 lata. Wznowienie dialogu na temat granic udało się w 1989 r., kiedy Michaił Gorbaczow odwiedził Pekin, a częściowe rozwiązanie kwestii nastąpiło dopiero w 1991 r., kiedy sekretarz generalny Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Chin Jiang Zemin złożył rewizytę w Moskwie. W trakcie negocjacji ZSRR i Chiny podpisały porozumienie w sprawie wschodniego odcinka granicy. Podobnie jak w 1964 r., postanowiono wytyczyć granicę wzdłuż toru wodnego: wyspy znajdujące się po chińskiej stronie toru wodnego Amur i Ussury przeszły do Chin. Damanskij nie był wyjątkiem.

(...)

Umowa z 1991 r. nie uregulowała jednak statusu wszystkich spornych terytoriów. Kwestia ta została ostatecznie rozstrzygnięta dopiero w 2004 r.: Władimir Putin zatwierdził przekazanie Chinom wyspy Tarabarow i części wyspy Wielki Ussuri. W sumie Chiny otrzymały około 337 km kw terytorium Rosji — powierzchnia ta odpowiada trzykrotnej powierzchni Paryża lub powierzchni Krasnodaru.

onet.pl/Holod


Wang odwiedził Stany Zjednoczone na sześć miesięcy w 1988 r., a następnie napisał "Amerykę przeciwko Ameryce", książkę, która stała się standardową lekturą w kręgu władz Partii Komunistycznej. W swojej pracy sformułował podstawy tego, co 25 lat później pod rządami Xi miało stać się doktryną państwową. Co takiego zobaczył Wang Huning, co doprowadziło go do przekonania, że Stany Zjednoczone najlepsze czasy mają już za sobą?

Dwa kluczowe elementy prawdopodobnie doprowadziły Wanga do jego wniosku, z których oba są wciąż aktualne w erze Donalda Trumpa. Ich wpływ zostanie jeszcze bardziej zintensyfikowany przez obecne wydarzenia, które rozpętał 47. prezydent Stanów Zjednoczonych i które mają doprowadzić do cofnięcia globalizacji — i być może zwiastować koniec Ameryki jako światowej potęgi.

Pierwszym składnikiem są udane działania medyczne zainicjowane przez Komunistyczną Partię Chin zaraz po założeniu Republiki Ludowej. To dzięki nim średnia długość życia w Chinach wzrosła w drugiej połowie XX w. w sposób, który przyćmił rozwój wszystkich krajów uprzemysłowionych. Od 1950 do 2000 r. wzrosła ona z 30 do 70 lat, podczas gdy Anglii, Francji i USA zajęło to dwukrotnie więcej czasu. Szybki rozwój medycyny zaowocował również niższą śmiertelnością niemowląt. Dzięki ogólnokrajowym szczepieniom i wędrownym lekarzom na wsi, którzy mieli zagwarantować bezpłatną podstawową opiekę zdrowotną dla ludności, Chińczycy byli w stanie żyć w lepszym zdrowiu niż ich przodkowie.

Wkrótce po założeniu Republiki Ludowej nowi przywódcy rozpoczęli również alfabetyzację ludności. Uproszczono m.in. pisownię chińskich znaków. Spośród kohort, które rozpoczęły naukę po 1949 r., ok. 85 procent mężczyzn i nieco ponad 50 procent kobiet potrafiło czytać i pisać. Różnica w stosunku do poprzednich kohort jest znaczna: ok. 60 procent mężczyzn nie potrafiło czytać i pisać, a wszystkie kobiety pozostawały analfabetkami. Dostęp do szkolnictwa wyższego pozostawał bezpłatny do końca XX w. W latach 1949-1962 liczba absolwentów szkół wyższych wzrosła z 117 tys. do 812 tys.

Rozwój Chin i osiągnięcie przez nie pozycji światowej potęgi nie przebiegało liniowo. Jednak reformy z pierwszych dziesięcioleci, które z biegiem czasu były wielokrotnie rozwijane, ostatecznie sprawiły, że Chiny mają dziś zdrową i dobrze wykształconą populację, która może oferować swoje umiejętności w sposób konkurencyjny na rynku globalnym.

Chińska gospodarka nie odnosi dziś sukcesów tylko dlatego, że tamtejsza siła robocza jest tania. Jest wręcz przeciwnie, jak stwierdzili liderzy korporacyjni, tacy jak Tim Cook z Apple: chińscy wykwalifikowani pracownicy są znakomici. Niezależnie od tego, czy chodzi o smartfony, czy samochody elektryczne, nie każda niewykwalifikowana osoba może zapewnić wyniki gwarantujące standard i jakość. A tania produkcja tekstyliów przeniosła się już na dużą skalę do krajów takich jak Kambodża i Wietnam.

Jedna z konsekwencji tego stanu rzeczy stała się jasna w ostatnich dniach, gdy Donald Trump chciał zmusić firmy do opuszczenia Chin i przeniesienia produkcji z powrotem do USA za pomocą swoich karnych ceł. Wydaje się, że dzieje się wręcz przeciwnie, donosi "New York Times": coraz więcej firm próbuje rozszerzyć swoją produkcję w Chinach, ponieważ Stany Zjednoczone nie mają wystarczającej liczby dobrze wykwalifikowanych pracowników, których potrzebują.

Kontrast między Chinami a USA nie może być większy: Ameryka ma najwyższy wskaźnik umieralności niemowląt w wolnym świecie, a opieka zdrowotna jest 10 razy droższa niż w Niemczech. Nie ma powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, co w Europie jest przecież normą.

Koszt edukacji w Stanach Zjednoczonych jest astronomiczny: jeden rok w dobrej (tj. prywatnej) szkole średniej kosztuje do 50 tys. dol. (ok. 190 tys. zł), cztery lata college'u kosztują ok. 250 tys. dol (ok. 940 tys. zł). Szkolenie na prawnika kosztuje nawet 300 tys. dol. (ok. 1,1 mln zł). Zadłużenie, które rodziny lub młodzi dorośli muszą zaciągnąć w tym celu, pozostaje ogromnym obciążeniem przez dziesięciolecia. Wang Huning był w stanie dostrzec ten rozwój wydarzeń, kiedy pod koniec lat 80. udał się do USA, aby zobaczyć zniszczoną infrastrukturę.

onet.pl/Die Welt


Sześć krajów ma co najmniej 3-procentowy udział w światowej produkcji. Za Chinami plasują się Stany Zjednoczone, Japonia, Niemcy, Indie i Korea Południowa. Odnotujmy, jak bardzo zmienił się świat: tylko trzy z wymienionych państw to gospodarki przemysłowe o długiej tradycji – pozostałe trzy zostały uprzemysłowione niedawno. Cztery z krajów G7 nie zmieściły się w czołówce.

W ujęciu produkcji brutto udział Chin jest trzykrotnie większy od udziału USA, sześciokrotne od udziału Japonii i dziewięciokrotnie od udziału Niemiec. Tajwan, Meksyk, Rosja i Brazylia notują obecnie wyższe wartości produkcji brutto niż Wielka Brytania. Jeszcze dalsze miejsce – 15. – zajmuje Kanada.

Uprzemysłowienie Chin nie ma precedensu. Gdy ostatnim razem, tuż przed I wojną światową, zdetronizowano „króla produkcji”, Stany Zjednoczone prześcignęły Wielką Brytanię. Droga na szczyt zajęła Stanom Zjednoczonym lwią część stulecia. Detronizacja USA przez Chiny potrwała jakieś 15 czy 20 lat. Krótko mówiąc, industrializacja Chin nie znajduje precedensu.

(...) Jeśli ten proces wyobrazimy sobie jako wyścig konny o 25 okrążeniach – jedno okrążenie to jeden rok – wszystko rozstrzygnęło się w ciągu pierwszych 13 okrążeń. Nasze dane sięgają tylko do 1995 r. – wtedy Chiny miały lekką przewagę nad Kanadą, Wielką Brytanią, Francją, i Włochami. W 1998 r. prześcignęły Niemcy, w 2005 r. Japonię, a w 2008 r. Stany Zjednoczone. Od tamtej pory Chiny zwiększyły swój udział w globalnej produkcji ponad dwukrotnie, natomiast udział Stanów Zjednoczonych skurczył się o kolejne trzy punkty procentowe. Gdyby to naprawdę był wyścig konny, nuda dawno spędziłaby publiczność z trybun.

(...) udział Chin przekracza obecnie udział kolejnych największych producentów łącznie. Ten znamienny fakt pozwala zrozumieć bieżące napięcia handlowe między Stanami Zjednoczonymi i Chinami oraz skalę zakłóceń w łańcuchu dostaw spowodowanych ograniczeniem produkcji przez Chiny podczas pandemii COVID-19. Indie (nieuwzględnione osobno) uplasowały się na drugim miejscu pod względem tempa przyrostu udziału w globalnej produkcji przemysłowej: od 1995 r. zwiększył się on o dwa punkty procentowe.

Triumfalny pochód Chin wyhamował i prawdopodobnie zatrzymał się na poziomie mniej więcej jednej trzeciej produkcji świata. By to potwierdzić, potrzeba będzie jednak świeższych danych – statystyki z ostatnich dwóch lat w próbce są niereprezentatywne ze względu na wpływ wydarzeń związanych z pandemią COVID-19. Wskaźniki rozwoju World Development Indicators (WDI) Banku Światowego obejmują dane o wartości dodanej do 2022 r. – te potwierdzają hipotezę o stagnacji – ale nie przedstawiają danych o produkcji brutto.

(...)

(...) Stany Zjednoczone w znacznie większym stopniu polegają na produkcji z Chin niż vice versa. Choć fakt ten w pierwszej chwili szokuje, nie powinien zaskakiwać. Jest czymś naturalnym, że kraj, który generuje 11 procent światowej produkcji kupuje więcej od kraju o 35-procentowym udziale w tej produkcji niż odwrotnie. Konkretne liczby są jednak zdumiewające. Przed 2002 r. ekspozycja Chin na dobra pośrednie z USA przewyższała ekspozycję odwrotną. Później jednak to USA miały większą ekspozycję. W 2020 r. ekspozycja USA na produkcję przemysłu Chin była trzykrotnie wyższa.

(...)

(...) zależność Chin od sprzedaży na rynek amerykański jest i zawsze była większa niż zależność odwrotna. W połowie pierwszej dekady XXI wieku zależność Chin od USA była dziesięciokrotnie większa niż zależność odwrotna. Od tej pory asymetria ta znacznie się zmniejszyła.

Powyższe elementy składają się na obraz niezwykłej, historycznej, kształtującej rzeczywistość świata asymetrii zależności od łańcucha dostaw pomiędzy Chinami a  innymi wielkimi producentami przemysłowymi. Politycy być może chcieliby uwolnić – „odczepić” (decouple) swoje gospodarki od zależności od Chin. Nasze dane sugerują, że takie „odczepienie” byłoby trudne, mozolne, kosztowne i powodujące zakłócenia – zwłaszcza w przypadku producentów z grupy G7.

Przed zamknięciem tego rozdziału historii o awansie Chin trzeba koniecznie stwierdzić, że opisana gigantyczna asymetria w gruncie rzeczy wynika z mocarstwowej pozycji Chin w przemyśle przetwórczym. Żeby to unaocznić, wyobraźmy sobie, jak wyglądałyby te same wykresy, gdyby przedstawiały dane dla OPEC, G7 i sektora naftowego. Zobaczylibyśmy nieskończenie większą zależność G7 od dostaw OPEC niż odwrotnie. 

(...)

Na koniec przeanalizujmy wskaźniki globalizacji Chin.

Widzimy, że na drodze do pozycji przemysłowego supermocarstwa, wskaźnik globalizacji brutto (GGR) Chin gwałtownie wzrósł – prawie dwukrotnie – w pierwszym dziesięcioleciu okresu dostępności danych. Ściślej mówiąc, większość zmian nastąpiła w okresie 1999-2004. W tym czasie globalizacja święciła niezwykłe triumfy i prawdopodobnie dlatego Chiny są powszechnie uważane za gospodarkę silnie uzależnioną od eksportu. Historia nie kończy się jednak w 2004 roku.

Od tamtej pory wskaźnik globalizacji Chin systematycznie spada. Musimy odnotować fakt, że poziom GGR w 2020 r. niewiele przekraczał początkowy poziom z 1995 r. Krótko mówiąc, przemysł Chin nie jest już tak zależny od eksportu, jak mogłoby się nam wydawać. Owszem, na pierwszym etapie dynamicznego wzrostu eksport rósł szybciej niż produkcja (a więc GGR zwiększało się). Później jednak produkcja rosła szybciej niż eksport, co sugeruje, że sprzedaż na rynek wewnętrzny zyskiwała względnie większe znaczenie w porównaniu ze sprzedażą eksportową – niezależnie od faktu, że zarówno krajowe, jak i zagraniczne obroty rosły szybko w ciągu całej fazy dynamicznego wzrostu. Podważa to mit o wyłącznej roli eksportu w sukcesie Chin. Od mniej więcej 2004 r. Chiny w coraz większym stopniu stają się swoim własnym najlepszym klientem.

Wniosek z powyższego jest prosty: otwartość Chin mierzona GGR znacznie się zmniejszyła. W 2020 r. Chiny były nieznacznie tylko bardziej zależne od zagranicznych rynków zbytu niż w 1995 r.

Chiny to obecnie jedyny światowy gigant przemysłowy. Jak pokazuje ich niedawny sukces w zakresie samochodów elektrycznych, szeroka i głęboka baza przemysłowa tego kraju może ułatwiać uzyskanie przewagi konkurencyjnej w praktycznie wszystkich sektorach. Wyjątkiem są sektory najbardziej zaawansowane, w których kraje G7 wciąż utrzymują przewagę.

obserwatorfinansowy.pl

sobota, 26 kwietnia 2025



Od początku 2025 r. rosyjscy eksporterzy ropy zmagają się z trudnościami, które negatywnie rzutują na dochody naftowo-gazowe państwa. Sankcje w połączeniu z silnym rublem i spadkiem cen ropy naftowej na światowych rynkach coraz bardziej wzmacniają presję na budżet FR. Choć w pierwszym kwartale br. jego łączne dochody były wyższe niż przed rokiem, to tempo ich wzrostu odbiegało od tego zaplanowanego w dokumencie na 2025 r.

Jednocześnie Kreml kontynuuje ekspansywną politykę budżetową, dynamicznie zwiększając wydatki. To zaś przyczynia się do dalszego wzrostu inflacji i do konieczności utrzymywania wysokich stóp procentowych, a w efekcie – wyhamowywania wzrostu gospodarczego. W przypadku utrzymania się niskich cen ropy w dłuższym okresie władze będą zmuszone do przeprowadzenia cięć w rozchodach i sięgnięcia po rezerwy.

Jak wynika z danych rządu FR, średnia eksportowa cena ropy – stanowiąca podstawę opodatkowania sektora – wyniosła w pierwszym kwartale br. 62,8 dolara za baryłkę. W porównaniu z analogicznym okresem 2024 r. stanowi to wartość niższą o ponad 5 dolarów, tj. o ok. 8%. Najsilniejszy spadek zanotowano w marcu, kiedy surowiec kosztował mniej niż 60 dolarów za baryłkę. Co istotne, pogłębił się zarazem dyskont na rosyjską ropę względem zachodniej marki Brent – różnica cenowa między nimi zwiększyła się z 10 dolarów w grudniu ub.r. do blisko 14 dolarów w marcu br.

Obniżenie ceny w pierwszym kwartale br. zostało spowodowane przez kilka czynników. Po pierwsze przyczyniło się do niego wzmocnienie efektu zachodnich sankcji poprzez „pożegnalny” pakiet odchodzącej administracji Joego Bidena z 10 stycznia br. Na mocy jej decyzji amerykańskimi restrykcjami objęto rekordowo dużą liczbę tankowców, co zmusiło eksporterów do przeceny wszystkich gatunków rosyjskiej ropy, w tym droższej od Urals i przeznaczonej na rynki azjatyckie marki ESPO. Dotychczas jej cena była w mniejszym stopniu zależna od wpływu zachodnich sankcji, gdyż jej wywóz z pacyficznego portu Koźmino jest znacznie rzadziej realizowany przy współudziale zachodnich firm, niż ma to miejsce w przypadku eksportu z portów europejskich. Nałożenie restrykcji na jednostki obsługujące ten port sprawiło, że rabat na ESPO uległ zwiększeniu – z 2 dolarów na początku stycznia do 10 dolarów na początku kwietnia.

Po drugie w pierwszym kwartale br. Rosjanie sprzedawali za granicę mniej ropy niż w analogicznym okresie 2024 r. – wolumen ten wyniósł ok. 4,6 mln baryłek na dobę i był o 300 tys. baryłek na dobę niższy niż przed rokiem. Zmniejszenie wielkości eksportu wynikało przede wszystkim z konieczności dokonania cięć w wydobyciu na skutek zobowiązań dotyczących redukowania produkcji surowca w ramach kartelu OPEC+. Po trzecie ropa taniała w ujęciu globalnym, kreując niekorzystne otoczenie dla zbytu z FR. Średnia miesięczna cena zachodniego benchmarku Brent spadła w tym okresie o ok. 8% – z 79 dolarów za baryłkę w styczniu do 72 dolarów dwa miesiące później.

Do dalszego obniżenia ceny rosyjskiej ropy doszło na początku kwietnia br. w następstwie dwóch wydarzeń: wprowadzenia przez administrację Donalda Trumpa „odwetowych” ceł na Chiny i całość amerykańskiego importu oraz decyzji OPEC+ o stopniowym zwiększaniu wydobycia. Wzrost produkcji w ramach kartelu ma jednak charakter dość ograniczony – ogłoszony „dodatkowy” wolumen jest relatywnie nieduży (411 tys. baryłek na dobę) i dotyczy dobrowolnych cięć jedynie ośmiu członków (w tym FR), zaś samo postanowienie może ulec rewizji w razie zmiany oceny otoczenia rynkowego. O wiele silniej oddziałują amerykańskie cła, potęgujące obawy globalnej gospodarki o ewentualne wejście w światową recesję, skutkującą spadkiem aktywności gospodarczej i obniżeniem popytu na węglowodory. Odbiło się to również na wycenie ropy, w tym rosyjskiej.

Negatywne konsekwencje wynikające ze spadku cen ropy pogłębiło jednoczesne umocnienie się rubla względem dolara. Od 12 lutego br. kurs rosyjskiej waluty utrzymuje się poniżej średniorocznego kursu zapisanego w budżecie na 2025 r.

Taki stan rzeczy to w pierwszej kolejności efekt rosnącej nadwyżki na rachunku obrotów bieżących. Po wprowadzeniu zachodnich sankcji i odcięciu FR od zagranicznych rynków kapitałowych to wyniki handlu zagranicznego mają obecnie decydujący wpływ na wartość rubla (a nie cena ropy, jak miało to miejsce przed inwazją). W pierwszym kwartale br., przy eksporcie tylko nieznacznie niższym niż przed rokiem, import zanotował poważne spadki (w lutym był o prawie 11% mniejszy r/r, danych za marzec brak) i tym samym zredukował zapotrzebowanie na waluty zagraniczne, co spowodowało ich przecenę. Na umacnianie się rubla wpłynęła też zmiana polityki USA wobec Rosji i rozpoczęcie rozmów z Kremlem, co optymistycznie nastawiło inwestorów – miejscowych i tych zagranicznych, którzy nadal z nią współpracują – do FR i jej partnerów gospodarczych.

Podstawą opodatkowania krajowego sektora naftowo-gazowego jest miesięczna cena eksportowa rosyjskiej ropy, wyliczana przez rząd w dolarach. Koncerny rozliczają się jednak z fiskusem w rublach. Umocnienie się tej waluty spowodowało więc, że wartość obciążeń podatkowych liczona w niej jest niższa. W budżecie na 2025 r. założono średnioroczną cenę eksportową ropy na poziomie 69,7 dolara za baryłkę, tj. 6726 rubli po kursie zaplanowanym przez rząd. Tymczasem pod koniec marca br. jej faktyczna wycena wynosiła poniżej 5 tys. rubli, a w połowie kwietnia spadła do 4,1 tys. rubli (to o ok. 40% mniej niż zakładana wartość). Marcowe spadki zostaną odzwierciedlone dopiero w wynikach budżetu za kwiecień, kiedy koncerny zapłacą podatki.

Niższe ceny eksportowanej ropy oraz wzmocnienie rubla poskutkowały zmniejszeniem naftowo-gazowych dochodów budżetowych Rosji. W lutym i marcu 2025 r. spadły one odpowiednio o ponad 18,5% i 17,2% r/r. Ich łączna wartość w całym pierwszym kwartale – tj. ok. 2,6 bln rubli – była co prawda o prawie 10% niższa niż przed rokiem, lecz dochody z tego okresu w 2024 r. były rekordowo wysokie. Stanowiła przy tym 25% całości dochodów z tego tytułu zapisanych na 2025 r. w ustawie budżetowej – tj. 10,6 bln rubli. Trzeba pamiętać, że obniżenie cen ropy zarejestrowane w marcu państwo odczuje od kwietnia.

Zgodnie z obowiązującą regułą budżetową rząd może przeznaczyć na bieżące wydatki wyłącznie dochody z sektora naftowo-gazowego uzyskiwane przy eksportowej cenie ropy wynoszącej 60 dolarów za baryłkę. Wszystkie nadwyżki osiągane przy cenach powyżej tego poziomu przeznacza się na rezerwy i akumuluje w złocie lub juanach w Funduszu Dobrobytu Narodowego (FDN). W przypadku spadku cen surowca poniżej poziomu bazowego (jak miało to miejsce w marcu br.) powstały deficyt jest pokrywany ze zgromadzonych rezerw.

W efekcie 12 kwietnia br. rząd po raz pierwszy od stycznia 2024 r. rozpoczął sprzedaż dewiz z FDN, aby uzyskanymi rublami zasypać niedobór dochodów naftowo-gazowych. To zaś dodatkowo potęguje presję na rosyjską walutę. Niemniej w całym pierwszym kwartale br. FR zwiększała rezerwy, jako że średnia cena eksportowa tamtejszej ropy przekraczała 60 dolarów za baryłkę. Środki te trafią do FDN z dużym opóźnieniem. Znajdują się one na kontach banku centralnego, który na zlecenie rządu kupuje za nie waluty lub złoto.

Należy jednak zauważyć, że po trzech latach od rozpoczęcia pełnoskalowej wojny płynne rezerwy rządowe mocno się skurczyły. Obecnie są one mniejsze niż deficyt budżetowy Rosji w 2024 r. (wyniósł 3,5 bln rubli) – mają wartość ok. 39 mld dolarów po aktualnym kursie. Wykorzystywano je nie tylko na pokrycie deficytu poprzednich lat, lecz także na liczne inwestycje infrastrukturalne i wsparcie koncernów państwowych.

W pierwszym kwartale br. nadal dynamicznie zwiększały się – o ok. 10% r/r – dochody innych sektorów gospodarki. Oznacza to ich wzrost na poziomie oficjalnej inflacji, choć wciąż poniżej zaplanowanych przez rząd na cały 2025 r. 18%. Sytuację tę należy łączyć przede wszystkim z kolejnymi obciążeniami finansowymi nałożonymi na biznes i obywateli, jako że tempo wzrostu aktywności gospodarczej mocno wyhamowało (np. w produkcji przemysłowej do 1,2% r/r wobec ponad 6% rok wcześniej). Przykładowo wpływy z VAT-u podskoczyły o 9,5% r/r, ale od początku roku wydłużyła się lista jego płatników – m.in. o samozatrudnionych oraz korzystających z uproszczonych form opodatkowania.

W efekcie łączne dochody budżetowe FR w całym pierwszym kwartale były wyższe o 3,8% niż przed rokiem, przy czym w marcu – jedynie minimalnie (o ok. 0,3% r/r wobec ponad 11% w styczniu).

W pierwszych miesiącach roku władze tradycyjnie już dynamicznie zwiększają wydatki budżetowe, awansem przekazując środki na realizację zamówień publicznych – głównie zbrojeniowych. Tegoroczne tempo wzrostu nakładów państwowych w pierwszym kwartale wyniosło aż 24,5% (rok wcześniej – 20%). W konsekwencji rząd wydał już ponad 27% funduszy na cały rok, co okazało się rekordem dla tego okresu. Z danych budżetu elektronicznego (śledzącego przepływy na bieżąco) wynika, że wysokie tempo zwiększania wydatków (o ponad 80% r/r) utrzymywało się również w pierwszym tygodniu kwietnia br. W rezultacie deficyt budżetu w pierwszym kwartale przewyższył ten zaplanowany na cały rok o 1 bln rubli.

Rządowi coraz trudniej jest finansować dynamicznie rosnące wydatki budżetowe, związane głównie z wojną. Pomimo coraz wyższych obciążeń podatkowych, wysokiej inflacji czy dewaluacji rubla od początku pełnoskalowej agresji budżet realizowano z deficytem. To zaś zmuszało Kreml do wykorzystywania rezerw i zwiększania zadłużenia publicznego. Obecny spadek cen ropy przy jednoczesnym wyhamowaniu aktywności gospodarczej wzmacnia – i tak już silną – presję na finanse państwa.

Na razie władze kontrolują sytuację, choć już w marcu Ministerstwo Finansów FR przyznało, że średnia eksportowa cena surowca w 2025 r. może zbliżyć się do 60 dolarów za baryłkę zamiast zaplanowanych w budżecie prawie 70 dolarów. W efekcie może nastąpić pogłębienie deficytu budżetowego o ok. 1% PKB (ponad 2 bln rubli).

Co więcej, pośrednie skutki protekcjonistycznej polityki Trumpa i wojna handlowa z Chinami stwarzają poważne zagrożenie dla stanu gospodarki globalnej. Pierwsze szacunki zapowiadają spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego w 2025 r. (w kwietniu br. WTO skorygowała prognozy do 2,2%, wobec wcześniejszych 2,7%), co przełoży się na popyt na ropę naftową. Dla FR szczególne znaczenie ma sytuacja w ChRL, będącej aktualnie jej najważniejszym partnerem gospodarczym i istotnym importerem ropy (w ub.r. Chiny odpowiadały za połowę eksportu rosyjskiego surowca). Potencjalny spadek aktywności gospodarczej w ChRL w rezultacie amerykańskich ceł może poskutkować ograniczeniem popytu na ropę, co odbije się na rosyjskiej sprzedaży zagranicznej. Pekin już od kilku miesięcy ogranicza import ropy, węgla, gazu ziemnego i żelaza.

Jeżeli ceny ropy utrzymają się na poziomie poniżej 60 dolarów za baryłkę przez dłuższy czas, to rząd zostanie prawdopodobnie zmuszony do dokonania cięć (przede wszystkim tych niedotyczących wojny). Kreml nie jest bowiem gotów wyzbyć się całości rezerw, stanowiących dziś główne zabezpieczenie stabilności budżetowej. Przy obecnych bardzo wysokich stawkach procentowych (stawka bazowa wynosi 21%) pożyczanie pieniędzy na rynku także odznacza się niską skutecznością.

Kumulacja problemów gospodarczych – zarówno budżetowych, jak i z wyhamowaniem tempa wzrostu – sprzyja zwiększaniu presji ekonomicznej na Rosję ze strony Zachodu, a zwłaszcza Unii Europejskiej, poprzez dalsze zacieśnianie i uszczelnianie sankcji.

osw.waw.pl

piątek, 25 kwietnia 2025



– Chruszczow nie mógł zorganizować Norymbergi, ponieważ sam był umazany po łokcie we krwi. Jako pierwszy sekretarz Ukraińskiej SRR tysiącami skazywał ludzi na śmierć. W pierwszych latach jego rządów spłonęło więcej archiwów niż w czasach Stalina, bo zacierał udział swój i swoich sprzymierzeńców w represjach. Nie znam polityka, który by zorganizował sąd nad samym sobą. A pan? Niech pan też przestanie idealizować denazyfikację. Ona się powiodła tylko dlatego, że Niemcy czy Japonię okupowali alianci, to były procesy narzucone. A Związku Radzieckiego nikt nie okupował i nie mógł okupować.
– Ale ja nie mam na myśli Norymbergi w sensie dosłownym, tylko jakąś formę wewnętrznego trybunału, który publicznie osądziłby chociaż najbardziej umoczonych we krwi. A Chruszczow odpowiadał: nie rozliczyłem stalinizmu, bo trzeba by pociągnąć do odpowiedzialności więcej osób niż tych, którzy właśnie opuścili bramy łagrów. 
– Norymberga w tamtych realiach była niemożliwa. Chruszczow powinien był wskazać imiennie, kto gnębił, a kto cierpiał, kto był katem, a kto ofiarą, a on jedynie rehabilitował członków partii. Jego destalinizacja też była pozorna. 
– Zatrzymanie terroru to dla pana pozory? – pytam i marszczę głupio brwi.
– Tajny referat Chruszczowa nie rozpoczął procesu uzdrawiania psychiki narodu… – Kuriłła patrzy na mnie jak na głupiutką świnkę morską, która porozrzucała trociny i trzeba po niej posprzątać – …dokument był kierowany do Politbiura, czyli bardzo wąskiego grona osób. Chruszczow nie powiedział z kremlowskiej trybuny do milionów: „Połowa 
kraju siedziała, połowa pilnowała, ale tkwiliśmy w tym razem i musimy pójść dalej”. W czasie, gdy był pierwszym sekretarzem, Rosjanie odetchnęli z ulgą, bo zelżał terror, ale jednocześnie przyjęli strategię z okresu stalinizmu, czyli nie rozmawiali o represjach i na wszelki wypadek nie mówili o nich dzieciom, żeby te nie wygadały się w szkole. Destalinizacja Chruszczowa de facto oznaczała zapomnienie stalinizmu, pogrzebanie go w niepamięci.

Kiedy relacjonuję rozmowę z Kuriłłą swojemu powiernikowi Glebowi Dawidowiczowi, zaczynam rozumieć, jak bardzo urwałem się z choinki ze swoją Norymbergą. Bo nawet on patrzy na mnie z życzliwym politowaniem.

– Jakub, a ty znasz taką piosenkę Okudżawy Potrzebne nam jedno zwycięstwo?
– Niestety, Glebie Dawidowiczu, Okudżawa to straszna krindżówa.
– W filmie Dworzec Białoruski (koniecznie, Jakub, obejrzyj!) jest taka scena, w której w trzydziestą rocznicę wojny ojczyźnianej kombatanci śpiewają: „Potrzebne nam jedno zwycięstwo, jedno za wszystkich, nie pożałujemy żadnej ceny”. Kiedy ludzie tacy jak mój dziadek wrócili z wojny, żyli zwycięstwem, nazywali siebie pokoleniem zwycięzców. Nawet Chruszczow nie mógł zniszczyć tego mitu, powiedzieć im, że naród zwycięzców to także naród katów, a Stalin swym okrucieństwem dorównywał Hitlerowi. Rozumiesz, Jakub?

Jakub Benedyczak - Oddział chorych na Rosję


Reasumując, cła dotkną chińską gospodarkę podwójnie, ograniczając eksport zarówno do USA jak i pośrednio do państw ASEAN (w wyniku nałożonych na ten region wysokich ceł). Jednocześnie Chiny będą miały problem z przekierowaniem swojego eksportu, gdyż prognozy gospodarcze dla Unii Europejskiej nie zapowiadają możliwości szybkiego wzrostu konsumpcji, a kolejny pod względem wielkości importu z Chin region, czyli Ameryka Łacińska (42 miliardy USD importu w omawianym okresie) od przynajmniej dekady boryka się z problemami gospodarczymi, zaś prognozy jej wzrostu gospodarczego na następne lata oscylują w okolicach 2% PKB.

Państwami, które posiadają odpowiednią liczbę ludności, dużą gospodarkę oraz perspektywę dynamicznego wzrostu gospodarczego i które mogłoby przyjąć część utraconego przez Chiny eksportu, są Indie i Indonezja. Jednak uwzględniając niską siłę nabywczą ludności tych państw oraz  politykę gospodarczą, wydaje się to mało prawdopodobne.

(...)

W obliczu nieuniknionego spadku chińskiego eksportu oraz potencjalnych problemów ze zdobyciem nowych rynków, które w sposób znaczny amortyzowałyby ten spadek, naturalnym wydaje się przekierowanie produkcji na rynek krajowy. Rynek ten boryka się jednak z dużymi problemami demograficznymi. W 2024 roku:
  • Liczba dzieci w wieku 0 – 15 lat w Chinach wyniosła 239,9 miliona osób (spadek o 8 milionów do 2023 roku), stanowiąc 17,1% populacji (w 2023 17,6%)
  • Liczba osób w wieku 16 – 59 lat wyniosła 857,89 miliona osób (spadek o 7 milionów wobec 2023), stanowiąc 60,9% populacji (w 2023 61,3%)
  • Liczba osób w wieku 60 lat i więcej wyniosła 310,3 miliona (wzrost o 12,7 miliona wobec 2023), stanowiąc 22% populacji (2023- 21,1%)
Zmieniająca się struktura demograficzna społeczeństwa będzie oddziaływać negatywnie na wzrost konsumpcji w ChRL. Istotne jest również, że w ciągu najbliższej dekady spadek liczby osób w wieku produkcyjnym znacząco przyspieszy, osiągając poziom kilkunastu milionów osób rocznie.

Komunistyczna Partia Chin próbuje temu przeciwdziałać, poprzez podniesienie wieku emerytalnego.
  • o 3 lata mężczyznom, z 60 do 63 lat
  • kobietom na stanowiskach kierowniczych i biurowych z 55 do 58 lat
  • dla pozostałych kobiet, z 50 do 53 lat.
Reforma ta może jedynie w niewielkim stopniu amortyzować wpływ demografii na poziom konsumpcji w Chinach. Znacznie ważniejszy dla amortyzacji starzenia się społeczeństwa jest wzrost wykształcenia osób w wieku produkcyjnym, który teoretycznie powinien przekładać się na wyższe zarobki oraz zwiększenie poziomu dochodu dyspozycyjnego. Obecnie statystyczna osoba w tym wieku w Chinach ma za sobą 11,21 lat edukacji (wzrost o 0,16 roku w stosunku do 2023).

Jednak kluczowym czynnikiem amortyzującym procesy demograficzne jest migracja pracowników z terenów wiejskich do miast. W 2024 roku liczba mieszkańców chińskich miast wzrosła o około 7 milionów osób, jednak dynamika wzrostu wyhamowuje; dla porównania w 2023 wzrost ten wynosił 14 milionów osób. W wyniku zarówno migracji, jak i faktu, że większość chińskiej młodzieży mieszka w miastach, w 2024 roku liczba nowych miejsc pracy w miastach wyniosła 12 milionów.

Reasumując, uwzględniając przyspieszenie dynamiki spadku liczby osób w wieku produkcyjnym oraz wzrost odsetka osób w wieku emerytalnym w chińskim społeczeństwie, mało prawdopodobne wydaje się, żeby chińskie przedsiębiorstwa mogły amortyzować straty poniesione w wyniku nałożenia przez USA ceł za pomocą przekierowania swojej produkcji na rynek wewnętrzny.

ukladsil.pl


➡️ Chińskie stocznie - polityczna ofensywa Pekinu

Wzrost Chin jako globalnej potęgi w przemyśle stoczniowym nabrał tempa na początku lat 2000., napędzany przez istotne zmiany polityczne:

🔸 W 2002 roku Zhu Rongji, ówczesny premier Chin i główny architekt polityki gospodarczej, odwiedził siedzibę CSSC, gdzie zadeklarował, że Chiny będą dążyć do „stania się największym krajem stoczniowym... do 2015 roku”.

🔸 W następnym roku Rada Państwowa opublikowała „Zarys rozwoju gospodarki morskiej”, który wyznaczył podstawy dla powstania trzech głównych klastrów przemysłu stoczniowego: w rejonie Bohai, Szanghaju i Kantonie (Guangzhou). Regiony te do dziś pozostają filarami chińskiej produkcji stoczniowej.

🔸 Od 2003 roku Chiny opublikowały co najmniej 25 ogólnokrajowych planów dotyczących sektora stoczniowego. Każdy kolejny Plan Pięcioletni – powszechnie uważany za główny dokument kierunkowy polityki gospodarczej – zawierał zapisy mające na celu wzmocnienie przemysłu stoczniowego. Chiński plan „Made in China 2025”również wskazał budowę statków jako jeden z priorytetów strategicznych.

🔸 Ten wzrost uwagi politycznej przełożył się na ogromne wsparcie finansowe i regulacyjne dla chińskich stoczni. Według szacunków akademickich, w latach 2006–2013 rządowe subsydia dla sektora stoczniowego wyniosły 91 miliardów dolarów, co stanowiło aż 46 procent całkowitych przychodów tej branży w tym okresie. Te działania bezpośrednio przyczyniły się do zwiększenia udziału Chin w światowym rynku o szacunkowe 42 punkty procentowe – głównie kosztem stoczni w Korei Południowej i Japonii.

🔸 Bezpośrednie wsparcie państwa kontynuowano również w latach 2010., mimo że globalny rynek stoczniowy mocno ucierpiał po kryzysie finansowym z lat 2007–2008. Badania przeprowadzone przez CSIS szacują, że w latach 2010–2018 chiński rząd zapewnił co najmniej 132 miliardy dolarów dla sektora stoczniowego i żeglugowego, głównie poprzez preferencyjne finansowanie z państwowych banków.

🔸 Ogromne subsydia kierowane do przemysłu stalowego w Chinach dodatkowo sztucznie obniżały koszty blach stalowych – kluczowego komponentu, który może stanowić nawet jedną czwartą kosztów budowy statków.

➡️ Chiny – dziś bezdyskusyjny lider światowego przemysłu stoczniowego

Sektor stoczniowy Chin przeszedł niezwykłą metamorfozę. Dwadzieścia lat temu kraj ten był peryferyjnym graczem w globalnym przemyśle stoczniowym. Dziś dominuje w tej branży.

Udziały w globalnej produkcji statków komercyjnych (według tonażu) wyglądają obecnie następująco:

🔹 Chiny: 53% w 2024 vs 5% w 2000,
🔹 Korea Płd: 29% w 2024 vs ~35% w 2000,
🔹 Japonia 13% w 2024 vs ~40% w 2000,
🔸 USA: 0.1% (!) w 2024.

🔸 W centrum tej transformacji znajduje się China State Shipbuilding Corporation (CSSC), największa na świecie grupa stoczniowa.

🔸 Zasięg CSSC wykracza poza globalny handel – jest to również główna siła napędowa chińskiego dążenia do posiadania „marynarki światowej klasy”, coraz bardziej zdolnej do projekcji siły daleko od chińskich wybrzeży.

🔸 Chiny zbudowały swoją bazę przemysłu okrętowego na rozległym sektorze cywilnym, który znacznie przewyższa możliwości USA, dając im ogromną przewagę w zdolnościach stoczniowych.

🔸 W 2024 roku amerykańskie stocznie zbudowały jedynie pięć dużych statków handlowycho łącznej pojemności 76 000 ton brutto (GT). W tym samym roku jedna tylko chińska firma – państwowa CSSC – dostarczyła ponad 250 statków o łącznym tonażu 14 milionów GT. To dwa razy więcej niż cały amerykański przemysł stoczniowy wyprodukował od zakończenia II wojny światowej ‼️

🔸 W ciągu ostatnich dwóch dekad CSSC w alarmującym tempie produkowała nowoczesne okręty wojenne, przekształcając Marynarkę Wojenną Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej (PLAN) z niewielkiej siły przybrzeżnej w regionalnego giganta.

🔸 Działając pod ścisłą kontrolą najwyższych władz politycznych Chin, CSSC stała się sztandarowym przykładem realizacji strategii „fuzji wojskowo-cywilnej”(MCF), której celem jest zniesienie barier między sektorem komercyjnym a obronnym. Ta strategia podwójnego zastosowania widoczna jest oczywiście w wielu obszarach technologii w Chinach.

🔸 Napędzana tą inicjatywą CSSC celowo zaciera granice między budową statków cywilnych a wojskowych, wykorzystując swoją rozległą sieć handlową do wspierania modernizacji marynarki wojennej Chin.

🔸 Choć wiele uwagi poświęca się temu, jak MCF wspiera rozwój chińskiej armii, znacznie mniej mówi się o tym, w jaki sposób firmy spoza Chin przyczyniają się do funkcjonowania chińskiego ekosystemu przemysłu obronnego. Celowo nieprzejrzysta sieć budowy statków o podwójnym zastosowaniu utrudnia zagranicznym firmom ocenę, w jaki sposób ich zamówienia, transfery technologii i inne działania wspierają rozwój wojskowy Chin.

🔸 W latach 2019–2024 firmy zagraniczne (spoza Chin i Hongkongu) kupiły ponad 70% wszystkich statków wyprodukowanych w Chinach. Zagraniczne firmy zainwestowały miliardy dolarów i przekazały kluczowe technologie tym stoczniom o podwójnym zastosowaniu, przyspieszając modernizację chińskiej floty wojennej. Wspierając rozwój militarnej i gospodarczej potęgi Chin, ryzykują zmarginalizowanie konkurencyjności USA i ich sojuszników oraz zagrożenie dla pokoju i bezpieczeństwa w regionie Indo-Pacyfiku.

🔸 W czasie pokoju zamówienia na statki handlowe utrzymują linie produkcyjne w ruchu; w czasie recesji gospodarczej – zamówienia wojskowe mogą zrekompensować spadki; a w czasie wojny – linie cywilne mogą być szybko przekształcone w produkcję okrętów wojennych.

🔸 Chińskie starania o wykorzystanie powiązań między przemysłem cywilnym a obronnym nie są ani zaskakujące, ani wyjątkowe. W roku 2023 przychody CSSC z sektora obronności stanowiły 23% wszystkich przychodów. To nie jest jakiś wygórowany udział, niemniej wzrost skali działalności CSSC i jego dominująca pozycja tworzy naturalnie ryzyko dla bezpieczeństwa narodowego USA i nie tylko.

🔸 Na ogromnej bazie stoczniowej na wyspie Changxing w Szanghaju jednocześnie buduje się dziesiątki statków handlowych i okrętów bojowych. Podobna scena ma miejsce w bazie Longxue w Kantonie – największej w południowych Chinach. Obie placówki zarządzane są przez CSSC.

➡️ Podział chińskich stoczni

Aby wyjaśnić skalę zagrożeń, projekt Hidden Reach stworzył bazę 307 aktywnych chińskich stoczni. Na podstawie zdjęć satelitarnych i źródeł otwartych przypisano każdą stocznię do jednej z czterech kategorii (tierów), zależnie od jej powiązania z przemysłem obronnym.

Choć wszystkie stocznie działają zgodnie z wytycznymi państwa, te z wyższych poziomów są silniej powiązane z aparatem bezpieczeństwa narodowego.

Kategoria 1⃣: Poziom ryzyka - bardzo wysokie. Stocznie należące do CSSC, znane z produkcji okrętów wojennych dla chińskiej marynarki wojennej

Kategoria 2⃣: Poziom ryzyka - wysokie. Stocznie należące do CSSC, które głównie budują statki komercyjne, ale utrzymują bliskie powiązania z projektami wojskowymi, personelem oraz mechanizmami finansowania państwowego

Kategoria 3⃣: Poziom ryzyka - umiarkowane. Stocznie należące do innych państwowych firm, które mogą zostać zmobilizowane do wsparcia potrzeb wojskowych i bezpieczeństwa narodowego

Kategoria 4⃣: Poziom ryzyka - niższe. Prywatne lub zagraniczne stocznie, które mają ograniczone udokumentowane zaangażowanie wojskowe, ale podlegają chińskiej kontroli regulacyjnej i politycznej

🔸 Na pierwszy rzut oka prywatne stocznie z TIER 4 wydają się dominować (74% wszystkich). Ale po uwzględnieniu rocznej produkcji w tonach widać wyraźnie, że stocznie państwowe są znacznie bardziej wydajne. Szczególnie dominują stocznie należące do CSSC. Stocznie z poziomu 1 i 2 stanowią tylko 15% aktywnych stoczni, ale odpowiadają za 40% chińskiej produkcji handlowej (tonażowo). Prywatne stocznie, choć liczniejsze, odpowiadają jedynie za 36% produkcji.

🔸 Mimo widocznych powiązań stoczni TIER 1 z marynarką wojenną Chin, firmy zagraniczne złożyły tam zamówienia na 305 statków, generując dziesiątki miliardów dolarów przychodu.

🔸 Firmy z państw sojuszniczych USA – http://m.in. Japonii, Korei Południowej, Francji, Grecji, Danii – zamawiały statki w TIER 1. Nawet dwie firmy z USA kupiły tam kadłuby.

🔸 Najbardziej uderzające jest to, że firmy z Tajwanu – mimo stałego zagrożenia ze strony Chin – również kupują w ryzykownych stoczniach. Evergreen Marine Corporation zbudował ponad 15% swojej floty w stoczniach produkujących też okręty wojenne dla PLAN.

🔸 Firmy zagraniczne dostarczyły również kluczowe technologie o podwójnym zastosowaniu poprzez wspólne przedsięwzięcia, licencje i zakupy. Umożliwiło to PLAN przezwyciężenie barier technologicznych, np. w napędach morskich.

🔸 Ponadto, główni chińscy producenci okrętów wojennych nadal korzystają z dostępu do rynków finansowych USA i ich sojuszników – nawet inwestorzy instytucjonalni z USA finansują CSSC i jej spółki zależne, mimo ich centralnej roli w chińskim ekosystemie wojskowym.

🔸 W 2024 roku chiński eksport statków handlowych przyniósł 43 miliardy dolarów. TIER 1 zdobywa kontrakty warte miliardy. Zyski te są inwestowane w rozbudowę CSSC, http://m.in. w Szanghaju i Kantonie. Budowane są nowe suche doki, hale produkcyjne i centra badawcze.

➡️ Ryzyka strategiczne i implikacje globalne

Rosnąca dominacja Chin w globalnym przemyśle stoczniowym stanowi poważne wyzwanie gospodarcze i bezpieczeństwa narodowego dla USA i ich sojuszników. Chińska ekspansja marynarki wojennej, napędzana modelem produkcji o podwójnym zastosowaniu, zmniejsza przewagę sił morskich USA.

🔸 PLAN ma obecnie więcej okrętów niż Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych i zmierza ku flocie 425 okrętów do 2030 roku, wspieranej przez bazę przemysłową, która może szybciej naprawiać i zastępować jednostki niż amerykańskie stocznie.

🔸 Gospodarczo polityki przemysłowe Chin wypierają stocznie USA i sojuszników. Japonia i Korea Południowa, niegdyś dominujące, tracą rynek nawet w sektorze zaawansowanym, jak tankowce LNG.

🔸 Europejscy producenci też odczuwają konkurencję – Chiny wchodzą na rynek luksusowych statków wycieczkowych.

🔸 Amerykański przemysł stoczniowy praktycznie zanikł – w 2024 roku jego udział w rynku globalnym wyniósł zaledwie 0,11%. Osłabienie tych zdolności zagraża gotowości wojskowej i wspiera ambicje Chin w zakresie globalnej projekcji siły.

🔸 Chiny to także kluczowy partner dla dostawców komponentów do statków – wielu zagranicznych producentów podzespołów dzieli się technologiami poprzez licencje, joint venture czy sprzedaż bezpośrednią. Część tych technologii wzmacnia także możliwości okrętów wojennych.

x.com/T_Smolarek


Pomimo negatywnych skutków dla Ukrainy na arenie międzynarodowej spór Trump–Zełenski zaowocował wzrostem zaufania jej obywateli do prezydenta – w drugiej połowie marca wyniosło ono 69%. Sytuacja ta zwiększyła też jego szanse na drugą kadencję – według sondażu Ipsos w hipotetycznych wyborach prezydenckich Zełenski prawdopodobnie pokonałby potencjalnego kontrkandydata generała Wałerija Załużnego (szerzej zob. wykres 4). Z jednej strony rosnące poparcie dla przywódcy wskazywałoby na jego korzyści płynące z rychłego przeprowadzenia wyborów. Z drugiej – osłabia ono amerykańskie (i rosyjskie) apele o wdrożenie takiego rozwiązania, gdyż nie przyniosłoby to zmiany władzy.

Ukraińcy traktują presję USA mającą na celu wymuszenie porozumienia w negocjacjach z Rosją jako atak na własną suwerenność, a twarde stanowisko Zełenskiego – jako jej obronę. Poparcie opinii publicznej dla prezydenta wynika z zachowania przez niego nieugiętej i skutecznej postawy w obliczu nacisków na podpisanie umowy surowcowej w niekorzystnym dla Kijowa kształcie czy zorganizowanie wyborów w warunkach działań zbrojnych (najprawdopodobniej to wzrost zaufania do Zełenskiego sprawił, że administracja Trumpa nie forsuje już tego postulatu). Aprobata społeczna dla przywódcy będzie też dalej usztywniać stanowisko Ukrainy w kwestii ewentualnych żądań Stanów Zjednoczonych dotyczących zmiany jej „czerwonych linii” przy negocjacji porozumienia pokojowego, takich jak uznanie ustępstw terytorialnych de iure, porzucenie kursu integracji z NATO bez uzyskania innych wiarygodnych gwarancji bezpieczeństwa czy ograniczenie potencjału sił zbrojnych. Ukraińcy głoszą także gotowość do dalszej walki nawet bez wsparcia USA – zgodnie z marcowym badaniem KIIS za takim postępowaniem opowiada się 82% respondentów.

Mimo prób dostosowania się do polityki nowej administracji amerykańskiej Kijów nie zyskał jej przychylności, co doprowadziło do znaczącego pogorszenia stosunków z Waszyngtonem. To nie popełniane przez Ukraińców błędy (podważanie wysiłków Stanów Zjednoczonych w zakresie wynegocjowania pokoju, rozmowa bez tłumacza podczas spotkania prezydentów w Gabinecie Owalnym) mają decydujący wpływ na brak skuteczności w przekonywaniu ekipy Trumpa do własnej wizji zakończenia wojny. Republikanin od początku faworyzował kontakty z Putinem, a jego administracja, choć wykazuje oznaki zniecierpliwienia, wciąż ma nadzieję na sukces negocjacyjny i porozumienie z Moskwą.

osw.waw.pl


Mariia Tsiptsiura, Onet: - W mediach dużo mówi się o tym, że Rosja rozpoczęła ofensywę w obwodach sumskim i charkowskim. Jak wygląda obecna sytuacja?

Igor Romanenko: Sytuacja na frontach eskalowała do etapu działań ofensywnych na dużą skalę, ale są one niezdecydowane. Federacja Rosyjska nie ma teraz siły, by podjąć zdecydowane działania. Na przykład na kierunku pokrowskim, który jest tak ważny dla wroga, trwa aktywizacja. Siły są tam teraz przerzucane z obwodu kurskiego, gdzie Rosjanom udało się wyprzeć wojska ukraińskie. Wrogowi udało się również wejść na terytorium obwodu sumskiego. Ale ukraińskie siły zbrojne zorganizowały asymetryczny nalot w regionie Biełgorodu, gdzie ukraińskie wojska przejęły kontrolę nad kilkoma osadami. Prowadzone są tam działania, o których rok temu mówił szef wywiadu obronnego Ukrainy. Wówczas wywiad donosił, że wróg ma dwa plany ofensywne w obwodzie charkowskim i w obwodzie kurskim.

Po tych oświadczeniach Rosja rozpoczęła ofensywę w obwodzie charkowskim. Ale przeszli nie więcej niż 10 km i zatrzymali się. Oczywiście kontrolują Wołczańsk, ale nie mogą iść dalej, choć próbują walczyć. Nie mogą też przejść przez Liptów do Charkowa. Wróg stał się jednak bardziej aktywny niedaleko Kupiańska. Kolej jest tam dla nich bardzo ważna. A jeśli spojrzeć na południe, wróg próbuje utworzyć tam półpierścień. W tym celu zajmuje przyczółek na prawym brzegu rzek w pobliżu Kupiańska i dalej na południe.

- Jak wygląda sytuacja w obwodach ługańskim i donieckim?

Część obwodu ługańskiego pozostaje pod kontrolą Ukrainy. Musimy pamiętać, że Putin dodał go również do swojej konstytucji. Wrogowi udało się zająć 90 proc. obwodu ługańskiego, ale jego część pozostaje pod kontrolą Ukrainy. W kierunku pokrowskim [obwód doniecki] wróg próbuje odciąć szlaki logistyczne. Miesiąc temu przybył tam nowy dowódca, gen. Drapaty. Zorganizował kontrataki, zatrzymał natarcie wroga i ustabilizował sytuację. Wróg nie odniósł tam decydującego sukcesu. A okno możliwości dla Putina może się zamykać, o ile uda się go jeszcze zmusić do zawieszenia broni.

Zbliża się 9 maja, do tego czasu Rosja chciałaby podsumować wyniki tzw. operacji wojskowej i poinformować o jej sukcesach. A ponieważ Rosjanie nie są w stanie szybko nacierać na Pokrowsk, przesuwają się na zachód, gdzie zdobyli Kurachowe. Zacięte walki trwają nadal w okolicach Konstantinówki, na drodze w stronę granicy administracyjnej z obwodem dniepropetrowskim. Rosjanie chcieli się tam dostać, aby pokazać, że tam też walczą.

- Kolejnym punktem zapalnym jest obwód chersoński. Jak tam wygląda sytuacja?

W obwodzie chersońskim wróg próbuje zdobyć przyczółki, ale wysoki prawy brzeg wciąż jest pod naszą kontrolą. Prowadzenie tam operacji jest bardzo trudne. Ukraińskie siły zbrojne odepchnęły jednak wroga w rejonie Zaporoża. Większe sukcesy odnoszą w sektorze Czasiw Jaru, próbują tam stworzyć kocioł. Są to jednak tylko plany, wróg posuwa się powoli. Toczą się tam zurbanizowane walki, a to zawsze jest bardzo trudne. Strony ponoszą straty, zwłaszcza strona nacierająca — dlatego stara się ominąć Czasiw Jar. Ogólnie rzecz biorąc, cała ta sytuacja pokazuje, że ten etap wojny na dużą skalę nie jest tak gwałtowny, jak chcieliby Rosjanie. Wróg oczywiście planuje kolejne etapy ofensywy latem i jesienią. Ale wszystko będzie zależeć od wyników pierwszego etapu, a także od tego, jak skutecznie uda im się zebrać zasoby. Ich plan zakłada zebranie 160 tys. ludzi. Widzimy, że zbierają żołnierzy z całego świata, jak chociażby Koreańczyków czy Chińczyków.

- Jak intensywne są działania wojenne w obwodzie sumskim?

Ofensywa już trwa, ale nie widzę jeszcze możliwości na zdecydowane natarcie na dużą skalę. W obwodzie kurskim sformowano grupę ponad 60 tys. ludzi, w skład której wchodzą elitarne jednostki: piechota morska, spadochroniarze i inni. Używają również oddziału dronów FPV obsługiwanych przez światłowody — nasze systemy walki elektronicznej nie miały na nie wpływu. Z tego powodu faktycznie ograniczyli wsparcie logistyczne naszego zgrupowania w regionie Kurska do minimum, więc musieliśmy wycofać nasze wojska. Teraz wróg przesuwa wiele z tych oddziałów w kierunku Pokrowska. W obwodzie sumskim wróg zdobył już kilka osad, z pewnością będzie próbował wyprzeć nasze siły z obwodu biełgorodzkiego i posunąć się wgłąb obwodu sumskiego.

onet.pl


Dane Rezerwy Federalnej pokazują, że realna wartość dolara nadal utrzymuje się prawie dwa odchylenia standardowe powyżej średniej od początku ery płynnego kursu walutowego w 1973 r. Jedyne dwa okresy historyczne o podobnym poziomie wyceny to połowa lat 80. i początek XXI w. Oba stworzyły warunki do deprecjacji o 25–30 proc.

W połączeniu z trwającym przepływem portfeli inwestycyjnych do aktywów amerykańskich i lepszymi wynikami akcji tego kraju, aprecjacja dolara znacznie zwiększyła udział Stanów Zjednoczonych w portfelach inwestorów globalnych. MFW [Międzynardowy Fundusz Walutowy] szacuje, że inwestorzy spoza Stanów Zjednoczonych posiadają obecnie aktywa amerykańskie o wartości 22 bln dol. [82 bln 584 mld 876 mln zł]. Stanowi to prawdopodobnie jedną trzecią ich łącznych portfeli, a połowa tej kwoty to akcje, które często nie są zabezpieczone walutowo. Decyzja inwestorów spoza Stanów Zjednoczonych o zmniejszeniu ekspozycji na amerykańskie aktywa prawie na pewno spowodowałaby zatem znaczną deprecjację dolara.

W rzeczywistości nawet niechęć inwestorów spoza Stanów Zjednoczonych do zwiększania swoich portfeli amerykańskich prawdopodobnie będzie miała negatywny wpływ na dolara. Wynika to z faktu, że bilans płatniczy wskazuje, że deficyt rachunku bieżącego Stanów Zjednoczonych w wysokości 1,1 bln dol. [4 bln 128 mld 741 mln zł] musi być finansowany poprzez napływ kapitału netto w wysokości 1,1 bln dol. rocznie. Teoretycznie mogłoby to nastąpić poprzez zakup amerykańskich aktywów portfelowych przez inwestorów zagranicznych, bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Stanach Zjednoczonych lub sprzedaż aktywów zagranicznych przez Stany Zjednoczone. W praktyce jednak większość wahań salda rachunku bieżącego Stanów Zjednoczonych odpowiada wahaniom zakupów amerykańskich aktywów portfelowych przez inwestorów zagranicznych. Jeśli inwestorzy spoza Stanów Zjednoczonych nie chcą kupować więcej amerykańskich aktywów po obecnych cenach, ceny te muszą spaść, dolar musi się osłabić lub (co jest najbardziej prawdopodobne) musi nastąpić jedno i drugie.

Obserwacje te nie miałyby większego znaczenia, gdyby gospodarka amerykańska miała nadal osiągać lepsze wyniki niż gospodarki innych krajów, tak jak miało to miejsce przez większość ostatnich dwóch dekad. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne, przynajmniej w ciągu najbliższych kilku lat. W Goldman Sachs obniżyliśmy ostatnio prognozy wzrostu gospodarczego dla wszystkich głównych gospodarek w związku z szokiem celnym, ale nigdzie nie obniżyliśmy ich tak bardzo jak dla Stanów Zjednoczonych. Obniżyliśmy nasze szacunki dotyczące wzrostu PKB w Stanach Zjednoczonych z jednego proc. w czwartym kwartale 2024 r. do 0,5 proc. w tym samym okresie bieżącego roku. Biorąc pod uwagę powolny wzrost PKB i zysków przedsiębiorstw, gwałtowny wzrost niepewności co do polityki Stanów Zjednoczonych oraz wątpliwości dotyczące niezależności Fed [banku centralnego USA], spodziewamy się, że inwestorzy spoza Stanów Zjednoczonych ograniczą zainteresowanie amerykańskimi aktywami.

Deprecjacji dolara nie należy mylić z utratą statusu dolara jako dominującej waluty światowej. O ile nie dojdzie do ekstremalnych wstrząsów, uważamy, że przewaga dolara jako globalnego środka wymiany i środka przechowywania wartości jest zbyt silna, aby inne waluty mogły ją prześcignąć. W przeszłości mieliśmy do czynienia z dużymi wahaniami kursów walutowych, które nie spowodowały utraty dominującej pozycji dolara, i naszym podstawowym założeniem jest, że obecna sytuacja nie będzie się różnić od poprzednich.

Jakie są ekonomiczne konsekwencje osłabienia dolara? Po pierwsze, pogłębi to presję na wzrost cen konsumpcyjnych związaną z cłami. Same cła prawdopodobnie spowodują wzrost inflacji bazowej — mierzonej wskaźnikiem cen wydatków konsumpcyjnych — z obecnych 2,75 proc. do 3,5 proc. w dalszej części roku, a osłabienie dolara może dodać kolejne 0,25 punktu procentowego. Chociaż jest to niewielki wzrost, deprecjacja dolara utwierdza nas w przekonaniu, że "obciążenie" wyższymi cłami amerykańskimi spadnie głównie na amerykańskich konsumentów, a nie na zagranicznych producentów.

Po drugie, słabszy dolar nie tylko podnosi ceny importowe i konsumenckie, ale także obniża ceny eksportowe (mierzone w walucie obcej). W perspektywie średnioterminowej ta względna zmiana cen powinna pomóc w zmniejszeniu deficytu handlowego Stanów Zjednoczonych, co jest jednym z celów administracji Trumpa. Dlatego też amerykańscy decydenci polityczni raczej nie będą przeszkadzać w deprecjacji dolara, nawet bez jakiegokolwiek "porozumienia z Mar-a-Lago".

Po trzecie, słabszy dolar mógłby w zasadzie złagodzić warunki finansowe i pomóc w utrzymaniu gospodarki amerykańskiej z dala od recesji. Jednak istotne znaczenie mają czynniki powodujące deprecjację. Zmniejszony popyt na aktywa amerykańskie, w tym papiery skarbowe, mógłby zrównoważyć wpływ słabszej waluty na warunki finansowe.

onet.pl/The Financial Times