środa, 29 listopada 2023


Pomimo trudnych warunków pogodowych Rosjanie kontynuują natarcie pod Awdijiwką, lecz zrezygnowali z użycia broni pancernej (z wyjątkiem strefy przemysłowej na obrzeżach miasta). Przeważnie stosują taktykę wypracowaną przed rokiem przez wagnerowców, tj. ciągłe szturmy małych grup piechoty. W porównaniu z ubiegłorocznymi walkami pod Bachmutem intensywność tych ataków jest wyraźnie mniejsza, co wynika przede wszystkim z użycia oddziałów regularnej armii, w przypadku których dowództwo rosyjskie musi się bardziej liczyć ze stratami i nie może na masową skalę stosować wobec nich drakońskich kar w celu utrzymania dyscypliny. Pod Awdijiwką walczą co prawda kompanie szturmowe złożone z kryminalistów (tzw. oddziały Sztorm-Z i Sztorm-V), niemniej stanowią one mniejszość atakujących sił rosyjskich i nie mogą już liczyć na regularny dopływ uzupełnień z więzień.

Odniesione w listopadzie niewielkie sukcesy taktyczne armii rosyjskiej nie zmieniają w zasadniczy sposób położenia walczących pod Awdijiwką stron. Jeszcze w październiku Rosjanom udało się przekroczyć linię kolejową w okolicy Stepowego, jednak od tego czasu nie potrafili oni stworzyć tam silnego przyczółku umożliwiającego dalszy ruch w kierunku zachodnim i przecięcie w pobliżu Orliwki linii komunikacyjnych zgrupowania ukraińskiego. Sytuacja obrońców, choć niełatwa, daleka jest na razie od klęski. Główne ataki Rosjan wyprowadzane są z obniżeń terenowych znajdujących się pod ukraińską kontrolą ogniową. Dodatkowo muszą oni przeznaczać duże siły na ubezpieczenie swoich skrzydeł, narażonych na ataki przeciwnika przede wszystkim w rejonie wsi Perwomajśke i Nowokałynowe. Z kolei największymi problemami dla obrońców są narastające wycieńczenie brygad, które od wielu miesięcy walczą bez rotacji na tym trudnym odcinku frontu, oraz coraz większe trudności z zaopatrzeniem.

osw.waw.pl

poniedziałek, 27 listopada 2023


Czangkajszekowska Republika Chińska była prawdziwie zimnowojenną prawicową dyktaturą. Cóż z tego, że w Chinach Ludowych było (dużo) gorzej. Na wyspie trwał nieustanny stan wojenny, tajna policja siała postrach, a ludzie przepadali na lata. Po czasie liczbę bezpośrednich ofiar „białego terroru” oszacowano na 3–4 tysiące zabitych (nie licząc ofiar „incydentu 28.2.”) oraz 140 tysięcy uwięzionych, do tego dochodzi kilka razy tyle pośrednio dotkniętych. Za Czang Kaj-szeka Tajwan był paskudną tyranią, azjatycką wersją południowoamerykańskich junt, z jedną istotną różnicą: sprawną gospodarczo. 

Po śmierci miejscowego caudillo, Czang Kajszeka, w 1975 roku władzę objął jego syn Chiang Ching-kuo, dyktator łagodniejszy, choć i on potrafił zabić (albo uwięzić). Chiang rządził w trudniejszych warunkach międzynarodowych. Zachód dogadał się z Pekinem ponad głowami Tajpej, a co gorsza, Chiny Ludowe zaczęły skuteczne reformy rynkowe, odbudowując swoją pozycję regionalną, a następnie międzynarodową. Dawne marzenie uciekinierów o odzyskaniu chińskiej ojczyzny stawało się fantasmagorią, kontynent coraz bardziej się oddalał. Trzeba się było określić na nowo.

Chiang poluzował społeczeństwu restrykcje, zniósł trwający 38 lat stan wojenny (drugi najdłuższy w historii świata), dopuścił legalizację innych niż Kuomintang partii politycznych i zaczął eksperymentować z wolnością słowa. Na swojego następcę wyznaczył Lee Teng-hui, jednego z niewielu przedstawicieli „miejscowych” w elitach władzy, mówiącego lepiej po japońsku niż po mandaryńsku. Lee poszedł kilka kroków dalej. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wypuścił więźniów politycznych, zniósł formalne i nieformalne restrykcje obywatelskie wprowadzone, by „zwalczyć rebelię komunistyczną”, oraz zorganizował bezpośrednie wolne wybory. Tak narodziła się miejscowa demokracja. 

Ku irytacji Pekinu. „W co ten Lee do cholery wierzył?”  – miał powiedzieć Xi Jinping tajwańskiemu prezydentowi Ma Ying-jeou w 2015 roku podczas ich spotkania w Singapurze. Chińska Republika Ludowa niechętnie przyglądała się demokratyzacji Republiki Chińskiej, mającej początkowo pewien wyczuwalny, niemal konfucjański z ducha rys: wyspiarze chcieli dać dobry przykład kontynentowi. Komunistom chińskim psuło to kalkulacje, bo łatwiej się dogadywać z autokracjami, zwłaszcza izolowanymi. Prowadzone w latach osiemdziesiątych przez Xi Zhongxuna, ojca Xi Jinpinga, zakulisowe negocjacje z kuomintangowskimi przywódcami załamały się, a co gorsza, w 1996 roku doszło do trzeciego kryzysu w Cieśninie Tajwańskiej. Po tym, jak Lee Teng-hui odbył nieoficjalną wizytę w USA, Pekin postraszył Tajpej testami rakietowymi, ale wówczas Amerykanie wpłynęli do Cieśniny lotniskowcami i zabawa się skończyła. Chińczycy, zacisnąwszy zęby, ustąpili, jednocześnie wpadając w coraz większą psychozę na punkcie wyspy. 

„Tajwan jest częścią Chin!” (Taiwan shi Zhongguo de yi bufen!)  – niemal zawsze powiedzą Chińczycy pytani o wyspę. Czynniki oficjalne dorzucą jeszcze: „nieodłączną” (buke fenge), a nawet: „odwieczną” (zigu yi lai de) częścią. Na mapach ChRL Tajwan zaznaczono jako część terytorium, chińskie biuro statystyczne podaje dane gospodarcze prowincji tajwańskiej, a chińska telewizja codziennie pokazuje prognozę pogody dla Tajpej i Kaohsiungu, razem z Xiamenem, Szanghajem czy Kantonem. Gdy Amerykanie w swojej zabawnej skądinąd naiwności spytali Deng Xiaopinga, czy przewiduje jakieś protesty w Chinach z powodu nawiązania stosunków dyplomatycznych z USA, spokojnie odparł: „Tak, w prowincji tajwańskiej”.

W ten sposób o Tajwanie mówią nie tylko chińscy przywódcy. W 2010 roku, korzystając z przerwy semestralnej podczas studiów w Pekinie, po raz pierwszy pojechałem na wyspę. Gdy wróciłem, rozmowy o Tajwanie szybko okazały się toksyczne. „Piękne są tam góry”  – relacjonowałem. „Tajwan jest częścią Chin!”  – słyszałem w odpowiedzi. „Bardzo dobre jedzenie”. „Tajwan jest częścią Chin!” „Trudno mi zrozumieć ich wymowę, jest za miękka”. „Tajwan jest częścią Chin!” Podobne doświadczenia mają niemal wszyscy moi znajomi: „Gdzie się tak dobrze nauczyłeś mandaryńskiego?”  – pytali kolegę pekińczycy. „Na Tajwanie”. „Tajwan jest częścią Chin!”  – padało natychmiast.

Nie ma drugiego tak trudnego tematu w rozmowach z Chińczykami. Tajwan należy obok Tybetu i Xinjiangu do wątków, których lepiej nie podejmować, jeśli nie chce się stracić znajomych. Zapominając o tym tabu w 2022 roku, powiedziałem chińskiej koleżance, od ponad dekady mieszkającej poza Państwem Środka: „Nie mogę pojechać do Chin, to przynajmniej polecę na Tajwan”. Zamarła. Zatkało ją na kilka sekund, a potem wydusiła: „Miłego pobytu w… Tajpej”. Więcej się do mnie już nie odezwała.

Tajwan to nie tylko polityka, to chińska ropiejąca rana. Z kontynentalnej perspektywy ten relikt zimnej wojny przypomina o podziale kraju, będącym pośrednią konsekwencją „stu lat państwowego upokorzenia”. W ChRL powszechne jest przekonanie, że gdyby nie Amerykanie, to Tajwan zostałby zdobyty i byłoby po sprawie. A tak Jankesi zastosowali zasadę „dziel i rządź” i jeszcze potem namącili w głowach rodakom z wyspy, nieodmiennie nazywanym tongbao, czyli „współobywatele”. Rodząca się tajwańska tożsamość narodowa traktowana jest na kontynencie jako absurdalna aberracja, niepojęta bezczelność. To cios wymierzony w sinocentryzm. Któż normalny, mogąc być Chińczykiem, chciałby być kimś innym?! Tylko ktoś, komu wyprano umysł. Dlatego ambasador ChRL we Francji Lu Shaye, podsumowując „czwarty kryzys” w Cieśninie, spokojnie zapowiedział, że po zjednoczeniu trzeba będzie Tajwańczykom zrobić masową reedukację.

Właśnie ów niepojęty „separatyzm”, jak go nazywają w Pekinie, a który po naszemu zwie się narodzinami narodu, sprawia, że Chińczycy coraz bardziej obstają przy „nieodłącznej części Chin”. Jeszcze Mao Zedong spokojnie mówił Nixonowi, że ta sprawa może poczekać, jest dużo czasu, by ją załatwić. Od przywództwa Deng Xiaopinga, a zwłaszcza Jiang Zemina Chińczycy zaczęli stawać się coraz mniej cierpliwi, czego kulminacją są rządy Xi Jinpinga mającego do wyspy niemal osobisty stosunek.

kulturaliberalna.pl

niedziela, 26 listopada 2023


W „Finacial Times” pojawił się komentarz Ruchira Sharma pod tytułem: China’s rise is reversing. Autor prezentuje w nim szereg wyliczeń, które wskazuja, że udział ChRL w globalnym PKB zaczyna spadać, a warunki socjo-ekonomiczne Chin powodują, że jest to trend praktycznie niemożliwy do odwrócenia. W konkluzji pisze:

Xi Jinping has in the past expressed supreme confidence that history is shifting in his country’s favour, and nothing can stop its rise. His meetings with Joe Biden and US chief executives at last week’s summit in San Francisco did hint at moderation, or at least a recognition that China still needs foreign business partners. But almost no matter what Xi does, his nation’s share in the global economy is likely to decline for the foreseeable future. It’s a post-China world now.

[Xi Jinping w przeszłości wyrażał najwyższą pewność, że historia zmienia się na korzyść jego kraju i nic nie może powstrzymać jego wzrostu. Jego spotkania z Joe Bidenem i amerykańskimi dyrektorami generalnymi na zeszłotygodniowym szczycie w San Francisco sugerowały umiarkowanie, a przynajmniej uznanie, że Chiny nadal potrzebują zagranicznych partnerów biznesowych. Jednak bez względu na to, co zrobi Xi, udział jego kraju w globalnej gospodarce prawdopodobnie spadnie w dającej się przewidzieć przyszłości. To jest teraz świat po Chinach.]

No cóż, stali czytelnicy tego bloga nie powinni być zaskoczeni tego typu stwierdzeniem i raczej będą pytać, czemu mediom głównego nurtu czy ekspertom zajęło tyle czasu, aby to zrozumieć? Mnie jednak nie chodzi o tanie schadenfreude, ale o pociągniecie tej analizy dalej.

Przekonanie, że czas gra na korzyść ChRL i KPCh stanowiło prze ostatnie dekady ważny czynnik stabilizujący Chiny nie tylko wewnętrznie, ale też ich działania na arenie międzynarodowej.

Wewnętrznie takie przekonanie było wzmacniane szybkim rozwojem gospodarczym i generalną poprawą warunków życia – tak, nierówną, ale pozwalającą upośledzonym grupom wierzyć, że ich czas nadejdzie wkrótce. Teraz, kiedy perspektywa, że koniunktura w końcu dotrze do „naszego” zakątka China znika, to długo powstrzymywane napięcia socjoekonomiczne wrócą ze zdwojoną siłą.

W relacjach międzynarodowych Pekin mógł wykazywać się cierpliwością strategiczną. Wbrew orientalistycznej narracji nie wynikała ona ze zdolności do „planowania 50 lat do przodu,” ale raczej z przekonania, że nie trzeba przyśpieszać tego co nieuniknione. Pozwalało to też na niepodejmowanie nadmiernego ryzyka. Teraz, kiedy do decydentów w Pekinie dociera, że okres, który nazwał jeszcze Hu Jintao jako „okno strategicznych możliwości” zaczyna się zamykać i zamyka się szybciej niż przewidywali, może zmusić do gwałtownych ruchów i do podejmowania nadmiernego ryzyka.

Nie odkryję Ameryki, kiedy napiszę, że ChRL będzie w nadchodzących latach bardziej niestabilna wewnętrznie i bardziej nieprzewidywalna na arenie międzynarodowej, nie dlatego, że staje się silniejsza, ale właśnie ponieważ zaczyna słabnąć.

zawielkimmurem.net

piątek, 24 listopada 2023


Kreml wydaje się w niewytłumaczalny sposób zaniepokojony wynikiem nadchodzących wyborów prezydenckich w Rosji w marcu 2024 r., pomimo widocznej powszechnej akceptacji Putina przez społeczeństwo Rosji. Przewodnicząca Centralnej Komisji Wyborczej Rosji (CEC) Ella Pamfilova oświadczyła 21 listopada, że ​​część obywateli Rosji, którzy opuścili Rosję, a inni nadal przebywający w Rosji, rozpoczęli już wysiłki mające na celu zdyskredytowanie nadchodzących wyborów prezydenckich w Rosji. Z wypowiedzi Pamfiłowej wynika, że ​​rosyjskie władze będą w dalszym ciągu intensyfikować działania cenzuralne pod pozorem zwalczania prób ingerencji w wewnętrzne wybory przed wyborami prezydenckimi. Putin oświadczył także 15 listopada, ​​podczas spotkania z przedstawicielami rosyjskiej komisji wyborczej rosyjski, że rząd będzie tłumił wszelkie zagraniczne lub krajowe ingerencje w wybory. Dwa anonimowe źródła z rosyjskich władz federalnych i regionalnych powiedziały rosyjskiej opozycyjnej placówce Verstka w artykule opublikowanym 22 listopada, że ​​Kreml polecił rosyjskim władzom regionalnym, aby powstrzymały krewnych zmobilizowanego personelu od protestów poprzez płacenie im. Źródła dodały, że Kreml zalecił rosyjskim władzom regionalnym „dołożenie wszelkich starań”, aby rządy wypłaciły płatności krewnym zmobilizowanego personelu i zajęły się innymi skargami dotyczącymi złego traktowania zmobilizowanego personelu w odpowiedzi na rosnące niezadowolenie wśród krewnych. Źródła podały też Wierstce, że Kreml uważa bliskich zmobilizowanych kadr za grupę społeczną, która może stanowić jedno z największych zagrożeń dla rozpoczęcia niezapowiedzianej jeszcze kampanii prezydenckiej Putina.

Kreml może być także zaniepokojony dostrzegalnym brakiem poparcia dla Putina ze strony rosyjskiego środowiska weteranów. Ta społeczność weteranów stanowi pododdział rosyjskiej społeczności ultranacjonalistycznej i rutynowo opowiada się za pełną mobilizacją i kontynuacją rosyjskich działań ofensywnych na Ukrainie, zamiast zamrożenia obecnej linii frontu. Widoczne zaniepokojenie Kremla wsparciem Putina jest dziwne, biorąc pod uwagę, że Centrum Lewady – niezależna rosyjska organizacja sondażowa – stwierdziło, że 82 proc. Rosjan aprobuje działania Putina według stanu na październik 2023 r. Kreml może chcieć również, aby Putin otrzymał jeszcze większy odsetek głosów i być może próbuje udobruchać określone grupy, które głośno wyrażają niezadowolenie z decyzji Putina.

Szef Rosyjskiego Komitetu Śledczego Aleksander Bastrykin wezwał Rosję do skodyfikowania bliżej nieokreślonej ideologii państwowej w rosyjskiej konstytucji, sugerując, że niektórzy rosyjscy urzędnicy mogą chcieć wyraźnie położyć kres nominalnej konstytucyjnej ochronie praw obywatelskich, pluralizmu demokratycznego i równości etnicznej. Bastrykin zadzwonił 22 listopada podczas konferencji na temat rosyjskiej konstytucji w Ministerstwie Sprawiedliwości Rosji w Moskwie i przekonywał, że odrzucenie jego wezwania nie przyniesie skutku. Bastrykin już wcześniej wzywał przewodniczącego rosyjskiego Trybunału Konstytucyjnego Walerija Zorkina do rozważenia możliwości ustalenia bliżej nieokreślonej ideologii państwowej w maju 2023 roku, choć Zorkin odrzucił głos Bastrykina, zauważając, że obecna konstytucja zawiera zbiór wartości chroniących społeczeństwo obywatelskie. Rosyjska konstytucja stwierdza, że ​​Rosja jest państwem demokratycznym, w którym wielonarodowy naród Rosji powinien bezpośrednio sprawować władzę, a „najwyższym bezpośrednim wyrazem” tej władzy są referenda i wolne wybory. Konstytucja stanowi, że obowiązkiem państwa rosyjskiego jest uznawanie, przestrzeganie i ochrona praw człowieka i obywatela. Artykuł 13 rosyjskiej konstytucji w szczególności zabrania Rosji głoszenia ideologii państwowej i zobowiązuje państwo rosyjskie do uznania różnorodności ideologicznej, różnorodności politycznej i systemu wielopartyjnego. Wezwania Bastrykina wymagałyby od rosyjskich urzędników zmiany lub nawet uchylenia art. 13 rosyjskiej konstytucji, a być może wymagałyby szerszych poprawek w zależności od potencjalnej nowej ideologii państwa. Rosja przyjęła swoją obecną konstytucję w 1993 r. i ustanowiła skodyfikowaną ochronę państwa dla wieloetnicznego pluralizmu demokratycznego oraz praw człowieka i obywatela, aby zaznaczyć ostateczne zerwanie z sowieckim systemem autokratycznych jednopartyjnych rządów ideologicznych. Bastrykin, który wcześniej opowiadał się za polityką wewnętrzną z czasów stalinowskich, może mieć nadzieję, że nowa ideologia zapisana w rosyjskiej konstytucji jeszcze bardziej osłabi lub całkowicie unieważni istniejące konstytucyjne zaangażowanie Rosji na rzecz pluralizmu demokratycznego oraz praw człowieka i obywatela. Bastrykin może wyrażać to stanowisko w imieniu szerszej grupy rosyjskich urzędników chcących położyć kres tym nominalnym konstytucyjnym wpisom, ale Kreml nie wykazuje żadnych oznak, że chce pozbyć się pozoru legitymizacji, jaki dają te nominalne konstytucyjne zabezpieczenia.

Bastrykin nie określił jeszcze szczegółowo, jaka powinna być potencjalna ideologia państwa rosyjskiego, chociaż poparcie Kremla dla rosyjskiego ultranacjonalizmu prawdopodobnie wywarłoby silny wpływ na każdą potencjalną ideologię państwa rosyjskiego. Kreml mocno zabiegał o względy rosyjskiej społeczności ultranacjonalistycznej na tle wojny na Ukrainie – społeczności, która wspiera rosyjskie cele imperialne, wysiłki na rzecz rusyfikacji i czystek etnicznych okupowanych terytoriów oraz nacjonalistyczne żądania ochrony etnicznych społeczności rosyjskich. Skupienie się na ochronie i egzekwowaniu rosyjskiej tożsamości etnicznej byłoby prawdopodobnie kluczowym elementem każdej ideologii państwowej, gdyby Kreml przyjął apele Bastrykina. Być może sam Bastrykin miał na myśli ten rosyjski ultranacjonalizm, wzywając do ideologii państwowej, biorąc pod uwagę, że usilnie starał się wykorzystać zwiększone napięcia etniczne w Rosji i coraz częściej postrzega siebie jako wybitną postać sprzeciwiającą się imigracji. Bastrykin i Rosyjski Komitet Śledczy, według doniesień, bezpośrednio zaangażowali się w przymusową deportację ukraińskich dzieci do Rosji i przymusowe umieszczanie ukraińskich dzieci w rosyjskich programach szkolenia wojskowego – co stanowi część kampanii mającej na celu zniszczenie ukraińskiej tożsamości etnicznej i rusyfikację Ukrainy. Wsparcie Kremla dla rosyjskiego ultranacjonalizmu jest mocno skoncentrowane na promowaniu rosyjskiego prawosławia i odwoływaniu się do „tradycyjnych” wartości społecznych. Niedawno Putin podpisał 22 listopada dekret, w którym ogłosił rok 2024 „Rokiem Rodziny”, w którym należy skupić się na zachowaniu tradycyjnych wartości rodzinnych. ISW oceniło wcześniej, że wojna na Ukrainie prawdopodobnie zaostrzy pojawiający się kryzys tożsamości w społeczeństwie rosyjskim wynikający z napięć między rosyjską tożsamością a rosyjskim nacjonalizmem. Ten kryzys, a także wyraźne napięcia etnoreligijne prawdopodobnie się pogłębią, jeśli ultranacjonalistyczny Kreml zdecyduje się na kontynuację kodyfikacji ideologii państwowej. Jest mało prawdopodobne, aby Putin i elementy Kremla w pełni świadomi potencjału, że napięcia etniczne, religijne i narodowe mogą wywołać niestabilność i niezadowolenie, w najbliższej perspektywie poprą wezwania Bastrykina do skodyfikowania wyraźnej ideologii państwowej.

understandingwar.org

wtorek, 21 listopada 2023


- Zauważyłem, że nadjeżdżający Bradley (amerykański bojowy wóz piechoty - red.), który miał zabrać naszych pierwszych rannych, kieruje się na pole minowe. Wyskoczyłem więc na otwartą przestrzeń i macham do nich. Nagle poczułem trafienia i zobaczyłem odlatującą moją nogę. Najpewniej to był ciężki karabin maszynowy ruskiego czołgu, który pracował po naszej pozycji. Zacząłem skakać na lewej nodze i wskoczyłem na minę. Wybuch powalił mnie na plecy, pod którymi wybuchła druga mina. Przerzuciło mnie na brzuch i znów coś pode mną wybuchło. Miałem dobrą kamizelkę, więc energia eksplozji poszła po rękach i dłoniach - opowiada Melnyk. Tłumaczy, że niewiele wcześniej Rosjanie użyli systemu minowania narzutowego. Nad ich głowami przez chwilę niebo było czarne od rozrywających się zasobników, wystrzelonych ze specjalnej wyrzutni, z których wysypywały się niewielkie miny przeciwpiechotne zwane "motylkami". Na takie najpewniej wpadł. Są na tyle słabe, że często nie zabijają, ale potrafią zadać poważne rany. Melnyk został uratowany przez towarzyszy, którzy go ustabilizowali i ewakuowali, ale stracił jedną nogę powyżej kolana, a stopa w drugiej jest mocno uszkodzona. W rękach dopiero odzyskuje pełnię władzy. Po prawie pół roku.

Z dziennikarzem rozmawiał w ośrodku rehabilitacyjnym. Nie krył pewnego rozgoryczenia. Ma 38 lat i z wykształcenia jest prawnikiem. Określa siebie jako nacjonalistę. Przed początkiem wojny jeździł jako ochotnik do Donbasu wspierać znajomych w rejonie zamrożonego frontu, co pozwoliło mu nabyć doświadczenia. Kiedy w grudniu 2022 roku rozpoczęła się rosyjska inwazja, szybko zaangażował się w obronę Kijowa i dowodził plutonem ochotników. Po tym został przez znajomego z czasów Donbasu poproszony o wstąpienie do nowo tworzonej 47 brygady, gdzie miał sformować nową kompanię (piętro wyżej niż pluton, około setki ludzi). W praktyce okazało się, że już czekało na niego 110 ludzi i nie tyle miał coś tworzyć, wybierać ludzi o odpowiednich umiejętnościach i motywacjach, ale miał ogarnąć zastałą sytuację. Jak opisuje, trafiło mu się sporo kompletnie zielonych poborowych i trochę ewidentnych błędów komisji poborowych. - Jednak większość miała silną motywację. Ludzie z dużych firm. Pytałem ich, po co to robią, przecież mają dobre życie. Odpowiadali, że chcą bronić Ukrainy. Na takich starałem się opierać - opowiada.

Formowanie 47 brygady nazywa zbyt długim. Najpierw miał to być oddział rozpoznawczy, potem pułk szturmowy, po czym finalnie stanęło na brygadzie zmechanizowanej. Oznaczało to, że przechodzili trzy różne procesy szkolenia, bo ktoś znacznie wyżej w dowództwie zmieniał zdanie. - Ludzie się wypalali, kiedy kazałeś im raz po razie znaleźć w sobie motywację i pasję. Ciągłe komunikaty, tłumaczenia czemu ma być tak, a nie inaczej. Mamy być pułkiem szturmowym i uczymy się zdobywać budynki. Potem mówią, że jednak brygada zmechanizowana i dają nam MaxxPro (amerykańskie pojazdy opancerzone typu MRAP), które widzimy pierwszy raz w życiu. Dają nam granatniki automatyczne MK-13, których nie potrafimy używać. No, a potem wszystko to znów zabierają i dają Bradleye, których też musisz się nauczyć. Trzy procesy szkoleniowe, trzy kursy i sprawdziany. Oczywiście, że ludzie się wypalali i tracili zapał - opisuje oficer.

Szkolenie na amerykańskich bwp Bradley odbywało się w Niemczech pod okiem Amerykanów. To Melnyk bardzo sobie chwalił, bo w przeciwieństwie do szkoleń w Ukrainie, było pod dostatkiem amunicji i paliwa. - U nas to jest tak: Chłopaki, to jest bwp, ale nie będziemy go odpalać, bo nie ma paliwa. Tutaj jest działko, ale nie będziemy strzelać, bo nie ma amunicji. I tak generalnie to nic nie dotykajcie, bo jeszcze się rozpadnie. Lepiej poćwiczmy sam desant i tyle - opowiada weteran. Na amerykańskim szkoleniu już drugiego dnia jeździli do woli i seryjnie strzelali po poligonie. Całość miała być intensywna, kompleksowa, a Amerykanie pomocni i zaangażowani. Jeszcze podczas szkolenia Ukraińcy zorientowali się, że są szykowani do działań ofensywnych na południu Ukrainy. Amerykanie mieli "jak zwariowani" stworzyć im realistycznie odwzorowany wycinek rosyjskich umocnień z Zaporoża. Jedyne czego nie uwzględniono, to gęste pola minowe, co później się zemściło. Melnyk opisuje, że "zamęczał" do nocy przypisanego mu dowódcę amerykańskiej kompanii nieustannymi pytaniami i prośbami o wytłumaczenie czegoś po raz n-ty, co miało mu wiele dać. - Niestety problem był taki, że część oficerów brygady i innych kompanii, zamiast zamęczać instruktorów w taki sam sposób, po prostu szła wieczorem spać - stwierdza.

Po prawie roku szkoleń, w połowie maja Melnyk trafił wraz ze swoją kompanią i resztą brygady na Zaporoże. Trwały już zaawansowane przygotowania do ofensywy. Na zebraniu dowódców kompanii całego korpusu (kilka brygad) przedstawiono dokładne plany działania. - Stworzyliśmy nawet kopie pozycji, które mieliśmy szturmować. Każdej nocy ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy i ćwiczyliśmy. Nadwyrężyliśmy wszelkie nasze zasoby finansowe, żeby kupić sprzęt noktowizyjny, bo nie było go dość, choć byliśmy lepiej wyposażeni niż inne brygady. Było bardzo silne braterstwo. Każdy żołnierz znał swoje zadanie i każdy rozumiał co ma robić na każdym etapie - opowiada oficer.

Kiedy nadszedł ten dzień, to drobiazgowe plany szybko zaczęły się rozsypywać. Jak to na wojnie. Kompania Melnyka miała ruszyć do walki w drugim rzucie, jeszcze w ciemnościach 8 czerwca nad ranem. Tak, aby mieć maksymalną przewagę nad Rosjanami wynikającą z dobrego sprzętu obserwacyjnego zachodnich pojazdów i zakupionej noktowizji dla żołnierzy. - Przez błędy w planowaniu byliśmy spóźnieni 3 godziny, mówiąc delikatnie. Nie mogliśmy już więc pomóc tym idącym na przedzie. Był już ranek i widno, więc było bardzo trudno walczyć z Rosjanami z powodu ich przewagi w artylerii, lotnictwie i dronach - twierdzi Melnyk. Nie pomogło to, że w ostatnich chwilach przed atakiem zabrano przydzielony jego kompanii czołg z trałem przeciwminowym, który miał torować drogę jego bradleyom. W zamian przysłano inny, z którego załogą nie miał okazji się zgrać i która nie wiedziała, co ma robić. Weteran nie mówi tego wprost, ale idące przodem kompanie napotkały znacznie silniejszy opór Rosjan, niż się spodziewano. Do tego znacznie rozleglejsze pola minowe. Skończyło się stratami i nieosiągnięciem postawionych celów. Wieści szybko rozeszły się po reszcie pododdziałów. - Biorąc pod uwagę ich przejścia, plany szybko zmodyfikowano. Mieliśmy pokonać już nie 12 kilometrów, ale 6 - opowiada. Później przyznaje, że początkowo planem na pierwszy dzień było zająć wieś Robotyne, którą ostatecznie udało się zdobyć w sierpniu po ponad dwóch miesiącach ciężkich walk i do dziś jest to granica kontrolowanego przez Ukraińców terenu.

- 9 czerwca zdobyliśmy jedną pozycję, okopaliśmy się i odparliśmy pierwszy kontratak. Do tego momentu mieliśmy minimalne straty, kilku rannych. W tym samym czasie inne kompanie miały wielu zabitych i większość sprzętu wytrąconą z walki. W mojej kompanii zabici pojawili się dopiero kiedy już byłem ranny i ewakuowany - opisuje Melnyk. Przyznaje jednak, że był ku temu powód. Rosjanie mieli nie zidentyfikować poprawnie pozycji jego pododdziału i nie dotknął ich tak mocno ostrzał artylerii. A ten miał być bardzo ciężki. - Sytuacja była dość oczywista. Wyrzutnie pocisków przeciwpancernych w każdym zagajniku. Rosjanie znali nasze trasy natarcia i wszystko na te trasy spadało. Artyleria 152 mm, 122 mm, Grady... A ty w tym wszystkim. Jak tu manewrować? Tylko do przodu albo do tyłu, bo wszystko wokół jest zaminowane - opisuje.

Skończyło się tak, jak już wiemy. Ukraińskie natarcie natychmiast ugrzęzło. Rosyjska obrona była zbyt silna. Kolejne trzy miesiące walk nie przyniosły istotnego sukcesu, jedynie wbicie się na około 10 kilometrów w teren kontrolowany przez Rosjan, ale nie przełamanie ich obrony. Można dyskutować, czy zadane wojsku rosyjskiemu straty w trakcie tych walk nie były same w sobie sukcesem, jednak nie ulega wątpliwości, że ambicje Ukraińców były znacznie większe. Sam Melnyk mówi, że Robotyne było celem na pierwszy dzień operacji. Czyli cała na pewno była zakrojona na szybkie i zdecydowane przebicie rosyjskiej obrony z intencją dotarcia najpewniej do Morza Azowskiego. Sama 47 Brygada do momentu wycofania w większości z frontu na Zaporożu na przełomie sierpnia i września miała stracić 2 tysiące zabitych, rannych i zaginionych ze stanu początkowego liczącego około 5 tysięcy ludzi. Oznacza to bardzo poważne straty.

(...)

Ze słów oficera przebija się rozgoryczenie na to, jak zaplanowano i przeprowadzono operację, w której został ranny. - Cały plan tej wielkiej kontrofensywy był oparty o proste założenie: Moskal widzi nasze Bradleye i Leopardy, więc ucieka - stwierdza ironicznie. Mówi też, że nawet w tak kluczowej operacji brakowało amunicji dla artylerii, więc odmawiano wsparcia ogniowego, ponieważ pociski były zbyt cenne, co prowadziło do śmierci żołnierzy. Według niego czołgiści używający zachodnich czołgów Leopard 2 nie mieli okazji porządnie się ich nauczyć, czy w ogóle z nich postrzelać, bo przesadzono ich z radzieckich T-72 niedługo przed operacją. - Ofensywa zawsze oznacza straty. Jednak niezależnie od tego chcielibyśmy lepszej współpracy pomiędzy różnymi rodzajami wojsk, żebyśmy mieli jakieś lotnictwo i nie musieli tak się bać śmigłowców, żebyśmy mieli jak je zwalczać - stwierdza Melnyk i dodaje, że ma też szczerą nadzieję, że "zostaną wyciągnięte wnioski personalne". Nazwisk nie podaje.

gazeta.pl

poniedziałek, 20 listopada 2023


Grzegorz Sroczyński: Gdzie właściwie jesteśmy?

Michał Fiszer: We wrześniu 1939 roku. Wtedy też nie było powszechnej świadomości, że trwa już wojna światowa. Walki toczyły się w jednym miejscu - czyli w Polsce - i europejskie społeczeństwa uważały, że Hitler się tym zadowoli. Dalej nie pójdzie, bo po co?

Teraz też tak jest?

Tak samo jak wtedy wypieramy fakt, że rozpoczęła się trzecia wojna światowa. Mimo że przecież Rosjanie niespecjalnie ukrywają, jaki mają cel. Niedawno ukazał się wywiad z jednym z głównych rosyjskich dowódców generałem Andriejem Mordwiczewem. „Kiedy ta wojna się skończy?". „Nieprędko, to będzie trwać, najpierw Ukraina, a potem dalej". „Czyli Ukraina to tylko etap?". „Oczywiście".

Ale co znaczy „a potem dalej"?

Na zachód. Kiedy ja z synem - bo nasze analizy wojenne dla „Polityki" przygotowujemy we dwóch - napisaliśmy to rok temu, była wielka fala oburzenia: co oni opowiadają za głupoty, po co sieją panikę?! A wystarczy posłuchać Bidena. On już wie.

Wie?

Że Rosjanie nie zatrzymają się na Ukrainie, powiedział to w przemówieniu w Izraelu. Zresztą teraz Amerykanie intensywnie informują o tym swoich sojuszników. Prezydent Duda też jasno to powiedział 11 listopada.

Duda mówił tak: „Czy możemy być pewni, że imperializm rosyjski zatrzyma się tam, na okupowanych przez Rosję ziemiach Ukrainy? Otóż powiem wprost - nie tylko nie możemy być pewni, że się zatrzyma, możemy być pewni, że się nie zatrzyma". Pan się zgadza?

To nie chodzi o to, czy ja się zgadzam. Duda nie mówi tak dlatego, że przeczytał moją analizę w „Polityce", tylko Amerykanie mu to uświadomili. Biden ma dostęp do informacji wywiadowczych i profesjonalnych analiz, o których możemy tylko pomarzyć. Ten sztab ludzi w USA wie, że Rosjanie chcą podbić Europę Zachodnią. Niedawno „Politico" i „New York Times" opisały przecieki z departamentu obrony USA: otóż Amerykanie czynili podejścia do Rosjan, żeby podjęli jakieś negocjacje, coś im oferowano. W ogóle nie było odzewu. Rosjanie nie są zainteresowani żadnymi negocjacjami i zatrzymywaniem wojny. Według nich idzie dobrze: okopali się i czekają. Uważają, że w pewnym momencie pomoc Zachodu się skończy, Ukraina padnie i pójdą dalej. Gdyby Biden nie wiedział, że taki jest plan Putina, to po co by mu to wszystko było? Upieranie się przy kolejnych pakietach dla Ukrainy nie nabija mu wcale punktów wyborczych. Raczej przeciwnie. Tak samo Duda. Po co by mu to było? Ludzie wcale nie chcą takich rzeczy słuchać i się bać.

Czyli politycy wiedzą?

Wiedzą rządy w Europie i wie rząd USA. Problem jest taki, że społeczeństwa wciąż temu nie dowierzają albo to wypierają, bo człowiek chce żyć normalnie.

I Rosja nie zawaha się przed napaścią na Polskę?

Dlaczego miałaby się zawahać?

Bo dostanie od NATO piąchą.

Nie dostanie. Od kogo?

Od USA.

Amerykanie mają połowę tej armii, co Rosja. A jak wygra Trump, to nie wiem, czy cokolwiek tu wyślą.

Wyślą.

No dobrze. Powiedzmy, że wygra Biden, albo że Trump tylko tak gada, a wojska jednak wyśle. Ile Amerykanie w razie czego mogą wysłać do Europy?

Nie wiem.

Muszą utrzymywać rezerwy na wypadek wojny z Chinami, więc wyślą maksymalnie siedem, osiem dywizji. A Rosjanie mają około 30 dywizji, licząc też dywizje przeliczeniowe, czyli trzy brygady jako jedną dywizję.

Ile to żołnierzy?

Dywizja to 10-15 tysięcy ludzi.

Czyli USA wyślą maksymalnie 100 tysięcy?

100 tysięcy żołnierzy w jednostkach bojowych, 50 tysięcy w jednostkach logistycznych, 50 tysięcy w lotniczych. Nie sądzę, by razem z marynarką wojenną było to więcej niż ćwierć miliona.

To chyba dużo. I to nie byłaby ta piącha?

Rosjanie mają teraz 800 tysięcy.

No ale w trakcie wojny w Ukrainie dowiedzieliśmy się, że decyduje przewaga technologiczna i jakość uzbrojenia. Nowoczesny sprzęt jest sto razy ważniejszy niż rzesze mięsa armatniego.

Rzecz w tym, że ostatecznie dowiedzieliśmy się czegoś przeciwnego. Ukraina otrzymała zachodnie uzbrojenie dużo lepsze od rosyjskiego, ale to nie odegrało wielkiej roli na polu walki. Przewaga technologiczna może nieco zrekompensować mniejszą ilość wojska, ale tylko w pewnych granicach. Jeśli różnica ilościowa jest duża, to jakość sobie z tym kompletnie nie radzi. I to jest realna nauka z tej wojny.

Gdyby doszło do wojny Rosja-NATO, nie będą to jakieś finezyjne operacje, błyskotliwe strategie, które Zachód sobie wyobrażał dawno temu w czasie zimnej wojny, tylko po prostu doszłoby do czegoś podobnego, jak teraz w Ukrainie: mielonka gdzieś na Wiśle.

Mielonka na Wiśle?

Oni by atakowali, codziennie wysyłali po kilkadziesiąt tysięcy ludzi do szturmu z tamtego brzegu. Bo zanim by do nas dotarły siły wzmocnienia, zanim byśmy nabrali ogłady bojowej, to oni do Wisły na pewno by doszli, choćbyśmy nie wiem co robili. Państwo, które długo nie brało udziału w wojnie, zawsze na początku walki popełnia mnóstwo błędów. Dopiero potem zaczyna działać lepiej i dostosowuje się do warunków, wyciąga wnioski. Rosjanie mają to już za sobą, bo w tym momencie są weteranami. Natomiast my byśmy byli świeżakami.

Ale po co mieliby atakować NATO i iść dalej na Zachód?

Bo żeby odgrywać jakąś rolę w świecie, nie mogą mieć za miedzą konkurencji w postaci zdrowych państw. Sami są państwem przestępczym, mafijnym, skorumpowanym, gdzie panuje straszliwy bałagan i niedbalstwo, więc w otoczeniu państw Europy Zachodniej zawsze będą pariasami. A oni nie chcą być pariasami, tylko krajem dominującym. Dlatego napisali w swojej nowej doktrynie, że dążeniem Rosji będzie stworzenie świata wielobiegunowego i chociaż nie pada to wprost, jednak między wierszami można wyczytać, że chodzi o taki podział: Rosja bierze sobie Europę, Chiny biorą Azję, Afryką jedni i drudzy się dzielą, a Amerykanie niech się kiszą na tamtych dwóch kontynentach, niech pilnują swoich spraw na Północy i na Południu. W takim świecie Rosjanie byliby w stanie zaistnieć jako mocarstwo i nie mogą mieć konkurencji za Zachodzie. Zachodu nienawidzą.

I chcą Zachód najechać?

Zlikwidować go w takiej formie, jaką ma obecnie. I wprowadzić rosyjski mir. Wtedy zapanuje spokój, nikt nie będzie porównywał, że na Zachodzie ludzie mają lepiej, a skoro mają lepiej, to dlaczego u nas władza robi to, co robi, dlaczego u nas jest bezhołowie i korupcja? Trzeba zlikwidować to normalne otoczenie i wtedy wszyscy będą myśleli, że cały świat tak jest skonstruowany.

No ale niby skąd wiadomo, że oni w przypadku zwycięstwa w Ukrainie chcą iść dalej? Jakie są sygnały?

Choćby takie, że codziennie o tym mówią w telewizji. Wystarczy pooglądać ich programy. „Sołowiow na żywo". „60 minut". Albo Margaritę Simonian, która przechodzi już samą siebie. Ale polecam Sołowiowa, ciekawe dyskusje prowadzi. Na przykład zaprosił profesorów rosyjskich, wśród nich doradcę prezydenta Putina do spraw wojskowych i dyskusja wyglądała w ten sposób: „No dobrze, Ukraina, potem Polska, to już wiadomo, ale potem Niemcy czy Bałkany? Jak panowie uważają?". „Panie profesorze, po Polsce powinniśmy zająć najpierw Berlin czy Sarajewo?". Profesura rosyjska w ten sposób sobie dyskutuje.

Przecież to jest celowe straszonko, propaganda!

No jasne, można się tak pocieszać. Tak samo straszyli przed Gruzją, prawda? I co, weszli, czy nie weszli? Potem tak samo straszyli przed Ukrainą... Oni mówią, co zrobią. Kiedy się wreszcie tego nauczymy? Jak będą podchodzili pod Brukselę?

Jak im teraz idzie w Ukrainie?

Już mówiłem: oni uważają, że dobrze. Trzymają się na swoich pozycjach, wysyłają kolejne szturmy na Ukraińców, Ukraińcy tracą siły, oni też tracą siły i to nawet szybciej, ale się tym nie przejmują, bo mają dużo więcej. Niech w Stanach Zjednoczonych wygra Trump, który powie, że Europa ma się bronić sama, bo co nas Ukraina obchodzi - i wstrzyma pomoc. Europa sama nie da rady i Ukraina w końcu padnie. Wtedy Rosjanie bez żadnego zatrzymywania się ruszają dalej.

Bez zatrzymywania?

Zaczęli przygotowania do wojny z całym NATO. Chcą to zrobić z marszu, bo wiedzą, że z każdym miesiącem przestoju po wzięciu Ukrainy przewaga Zachodu - przerażonego i zdesperowanego - by rosła. Bo jeśli zacząłby się na serio wyścig zbrojeń, to Zachód ma o wiele wydolniejszą gospodarkę, bardziej innowacyjną, mamy dużo lepszą bazę przemysłowo-naukową. Dlatego oni chcą robić to z marszu od razu po Ukrainie i celują z tym marszem na Zachód w 2026 lub 2027 rok. Ich plany rozwoju sił zbrojnych daleko wykraczają poza potrzeby wojny w Ukrainie. Tworzą nowe okręgi wojskowe, nowe armie na bazie korpusów, w tych korpusach dawne brygady przekształcają w dywizje, czyli trzykrotnie powiększają, przyjęli ogromną liczbę studentów do szkół oficerskich. Po wyborach prezydenckich w przyszłym roku prawdopodobnie ogłoszą jawną mobilizację powszechną, żeby przez kolejne dwa-trzy lata świeżo sformowane siły nabrały ogłady i osiągnęły gotowość bojową. Wprowadzają do produkcji stare typy uzbrojenia.

Po co stare?

Nowszych nie są w stanie już robić, bo korzystali z wielu importowanych komponentów, więc stwierdzili, że znowu przestawią linie w fabrykach na produkcję starych modeli, tego całego żelastwa, którym można zarzucić front. Skoro da się znowu produkować stary czołg, który nie potrzebuje nowoczesnych technologii, no to produkują. Zarzucą nas ilością, stworzą wielką armię, jak Ukraina padnie, wszystko to można rzucić na Polskę i kontynuować mielonkę aż do skutku. I zobaczymy, ile wytrzymają Belgowie w okopach.

Trump prowadzi w sondażach. W tych kilku stanach, które decydują o prezydenturze, ma solidną przewagę nad Bidenem: 10 punktów procentowych w Nevadzie, pięć punktów w Arizonie, pięć w Michigan, sześć w Georgii, cztery w Pensylwanii. Co by się stało, gdyby Europa została z Rosją sam na sam? Nie podoła bez USA? 27 państw nie wystawi porządnego wojska, żeby się bronić przed inwazją?

Coś wystawi. Ale jakie siły zbrojne mają obecnie Niemcy? Otóż mają połowę polskiej armii. Nawet mniej. Mają dywizję specjalną, w której jest brygada powietrzno-desantowa, brygada piechoty górskiej i brygada sił specjalnych. Oprócz tego mają dwie dywizje pancerne na wpół zmechanizowane. I to wszystko. My w Polsce będziemy budować sześć dywizji, a teraz faktycznie mamy cztery.

No ale Francja, Włochy, Hiszpania?

To zostało policzone. Razem z Ameryką jesteśmy w stanie wystawić mniej więcej tyle, ile Rosja na nas rzuci.

A bez Ameryki?

To będziemy mieć mniej i Rosjanie na starcie dostaną przewagę ilościową. Najsilniejszą armię w Europie ma Turcja, niemal tyle samo wojska, co cała reszta Europy, ale jak się zachowa Erdogan, to nie wiadomo. Pewnie wyśle wojsko, tylko pytanie ile. Sporą armię ma Grecja, ale tam dominują prorosyjskie sympatie, nie wiemy, jak się zachowają. Włosi, Hiszpanie, Francuzi mają armie wielkości polskiej, Brytyjczycy trochę mniejszą. W Europie przespaliśmy 30 lat, dawaliśmy się nabierać. „Putin tylko straszy". „Putin nie jest groźny". „Z Rosjanami można robić interesy". I skończyło się tym, że jesteśmy niemal bezbronni. Rosjanie cały czas tworzą nowe jednostki, Europa też pomału się budzi i rozbudowuje własne siły.

Co musiałoby się stać, żeby pan mógł napisać tekst, że jest dobrze?

Chodzi o to, żeby Ukraińcom udało się wykonać robotę za nas i uratować Europę. Żeby stała się taką Polską z 1920 roku. Europejskie rządy - jak mówiłem - na szczęście wiedzą, co się święci. Niemcy przeznaczyli ogromne kwoty na wojsko, Francuzi odwołali wielką reformę armii, żeby ją zrobić na nowo pod kątem wojny z Rosją, Szwedzi wprost napisali w swojej doktrynie obronnej, że jako członek NATO będą musieli prawdopodobnie wysłać wojska do obrony sojuszników w Europie, bo w przypadku upadku Ukrainy napaść Rosjan jest nieuchronna. Więc rządy się obudziły, tylko społeczeństwa wciąż nie są świadome i myślą: to niemożliwe.

I co robić?

Udzielić Ukrainie daleko idącego wsparcia.

Przecież cały czas to wsparcie jest udzielane.

Za mało i za wolno. Głównodowodzący ukraińskich sił zbrojnych Wałerij Załużny powiedział, czego potrzebują, żeby zyskać przewagę na polu walki. Po pierwsze muszą dostać samoloty, żeby przejąć inicjatywę na niebie, po drugie potrzebują szybszego szkolenia wojsk i szybszego wyposażania żołnierzy w sprzęt, po trzecie pomocy w rozwoju technik pokonywania pól minowych i przełamywania umocnień, po czwarte więcej precyzyjnych systemów rakietowych, a ostatni punkt to systemy do walki radioelektronicznej. Te punkty zresztą się zazębiają, bo większa możliwość zakłóceń i walki radioelektronicznej to wsparcie dla lotnictwa - zakłócenia utrudniają Rosjanom obronę przeciwlotniczą.

No ale to wszystko - ta cała pomoc, o której mówi Załużny - wydaje się w zasięgu możliwości państw Zachodu.

Tak.

I nie jest to robione?

Ile Ukraińcy dostali czołgów w 2023 roku? Około trzystu. A Rosjanie dostarczyli swoim wojskom prawie siedemset czołgów. Tak się nie da wygrać tej wojny.

Czy NATO nie powinno po prostu przestać udawać, że nie jest stroną, i wysłać tam armię?

Jeszcze nie. Ale gdyby Rosjanie zaczęli jakoś zdecydowanie wygrywać, to w interesie NATO - zamiast czekać, aż tu wejdą - byłoby zorganizowanie obrony na Dnieprze. I wtedy Zachód musi powiedzieć Rosji: ani kroku dalej. Wykorzystać naszą przewagę technologiczną i zwiększoną liczebność wspólnego wojska razem z Ukraińcami. A potem wspólnie zacząć odbijać tereny stracone przez Ukrainę.

Wtedy Putin na te wspólne wojska spuści ładunki atomowe?

Nie spuści. Bo ma świadomość, że jeśli użyje broni jądrowej przeciwko wojskom NATO, to dostanie takie ciosy, które by doprowadziły do anihilacji wojsk rosyjskich.

Ciosy bronią jądrową?

NATO odpowiedziałoby na tym samym poziomie. Ale Rosjanie nie muszą się uciekać do broni jądrowej, oni po prostu wierzą, że żołnierz spod Norylska wytrzyma zimą w okopach dużo dużej niż belgijski żołnierz z willi na przedmieściach Brukseli.

Czyli co teraz mamy robić?

Rozumieć, że jesteśmy następni w kolejce i nie łudzić się, że Putin będzie negocjować. Bo są takie głosy: no dobra, niech weźmie to, co już ma, resztę Ukrainy przyjmie się do NATO, Ukraińcy - żebyśmy mogli ich przyjąć - zrzekną się tych terenów i będzie spokój. Tyle że Rosjanie nie są czymś takim zainteresowani. Ich nie interesuje Bachmut czy Siewierodonieck, ich interesuje Warszawa i Berlin.

Trzeba rozkręcić produkcję zbrojeniową w państwach zachodnich. Trzeba formować nowe jednostki, rozbudować siły zbrojne i infrastrukturę. I trzeba cały czas pamiętać, że inwestycja w wojska ukraińskie jest inwestycją we własną obronę. To nie jest żaden prezent dla Ukrainy. Zachodnie samoloty powinny już dawno tam latać, wciąż obawiano się, że Rosjanie potraktują to jako eskalacje i sami zaczną eskalować, a tymczasem oni nie potrzebują żadnego pretekstu. I tak eskalują, kiedy tylko chcą. 

Czyli mamy sytuację taką, że de facto Rosja wypowiedziała wojnę NATO, a NATO udaje, że tak nie jest?

Formalnie nie wypowiedzieli, ale tak - oni mają plan po Ukrainie zaatakować kraje Zachodu, czyli NATO. Dla Rosji jest to wojna o podłożu ideologicznym, współczesna wersja Wielkiej Ojczyźnianej, oni są przekonani, że walczą o własne przetrwanie jako państwa liczącego się w świecie. I zakładają, że w pewnym momencie będą walczyć z całym NATO. Ciągle o tym mówią swoim obywatelom w telewizji. Przygotowują ich na to.

(...)

gazeta.pl

W artykule opublikowanym w piątek na stronie "Foreign Affairs" Kupchan i Haass twierdzą, że nadszedł czas, gdy Ameryka musi rozpocząć konsultacje z Ukrainą i państwami europejskimi na temat zawieszenia broni z Rosją oraz przejścia od ofensywy do strategii defensywnej.

Autorzy nie są członkami administracji Bidena, ale doradzają Departamentowi Stanu i są związani z Radą Stosunków Międzynarodowych (CFR) — największym think tankiem zajmującym się w USA polityką zagraniczną.

Autorzy tekstu w "FA" wychodzą od trzech założeń.

Po pierwsze, ich zdaniem ukraińska kontrofensywa nie przyniosła zakładanych rezultatów. Rosja utrzymała ukraińskie terytoria, które wcześniej zajęła, a Ukraińcy nie byli w stanie przebić się przez rosyjską obronę, wobec czego na linii frontu wytworzyła się sytuacja patowa. Po drugie, uważają, że przyszłoroczne wybory prezydenckie w USA i ewentualny wybór Donalda Trumpa mogą postawić Ukrainę w trudnej sytuacji. Po trzecie, sądzą, że przedłużająca się wojna będzie skutkowała słabnięciem poparcia dla Ukrainy na Zachodzie.

Dlatego Haass i Kupchan postulują, żeby Ukraina — współdziałając z USA i Europą — wystąpiła z propozycją negocjacji w sprawie zawieszenia broni. A gdyby doszło ono do skutku, mogłaby się skupić na obronie swojego stanu posiadania, odbudowie gospodarki oraz terytoriów, które kontroluje oraz na zredukowaniu liczby ofiar, które codziennie ponosi.

Tym samym Kijów miałby przestawić się ze strategii ofensywnej na defensywną. Zamiast starać się odbić jak najwięcej terytorium, skupiłby się na powyższych kwestiach, a także zachowałby możliwość przeprowadzania ataków na pozycje Rosjan i "podnoszenia kosztów okupacji".

Amerykanie przyjmują, że Rosja może nie zgodzić się na zawieszenie broni. "Ale nawet jeśli Kreml okaże się nieprzejednany, przejście Ukrainy od ofensywy do obrony ograniczyłoby ciągłe straty żołnierzy, umożliwiłoby skierowanie większych zasobów na długoterminową obronę i odbudowę oraz wzmocniłoby wsparcie Zachodu, pokazując, że Kijów ma wykonalną strategię ukierunkowaną na osiągalne cele" - piszą.

I dodają, że "w dłuższej perspektywie ten strategiczny zwrot jasno pokazałby Rosji, że nie może po prostu liczyć na wyczerpanie Ukrainy i na brak gotowości Zachodu do jej wspierania". To zaś — zdaniem Haassa i Kupchana — miałoby stanowić dla Rosji motywację, żeby do stołu negocjacyjnego jednak usiąść.

onet.pl

sobota, 18 listopada 2023


Po inwazji Rosji na Ukrainę, w połowie 2022 r., niemiecki rząd zdecydował o rezygnacji z rosyjskiej ropy. Decyzja ta dotyczyła głównie dwóch wschodnioniemieckich rafinerii: PCK w Schwedt i Leuna. Właściciel wschodnioniemieckiej rafinerii w Schwedt, rosyjski Rosnieft, zaproponował kupno ropy z Kazachstanu. Natomiast rafineria Leuna, która należy do francuskiego koncernu Total, zaczęła skutecznie dywersyfikować dostawy ropy. Do Leuny trafia obecnie w dużej części ropa przeładowywana w polskim Naftoporcie w Gdańsku. Jest to blisko połowa zapotrzebowania tego zakładu.

Prawicowo-populitsyczna partia Alternatywa dla Niemiec (AfD) nie poparła decyzji niemieckiego rządu o rezygnacji z rosyjskiej ropy. Jesienią 2022 r. AfD wystosowała do niemieckiego rządu wniosek z pytaniami w celu wstrzymania decyzji o rezygnacji z rosyjskiej ropy. We wniosku zwracano uwagę na brak dowodów na skuteczność sankcji. Jednym z autorów tego wniosku był przewodniczący niemiecko-środkowoazjatyckiej grupy parlamentarzystów w Bundestagu Eugen Schmidt (AfD). Poseł urodził się w Kazachstanie i jak podał niemiecki tygodnik "Der Spiegel", posiada on poza niemieckim paszportem, z racji statusu przesiedleńca, także paszport rosyjski. Schmidt miał także występować w rosyjskiej telewizji państwowej, wypowiadając się krytycznie na temat polityki Zachodu.

W połowie września 2022 rząd niemiecki wprowadził w PCK zarząd komisaryczny nad udziałami Rosnieftu, które należały do jego spółek-córek w Niemczech. Rosnieft pozostaje jednak nadal właścicielem większościowym w Schwedt.

Latem 2022 r. sprawą rafinerii w Schwedt zainteresował się były wicepremier Brandenburgii, a obecnie poseł do Bundestagu Christian Görke z partii "Lewica" (Die Linke). W drugiej połowie listopada 2022 Görke dołączył do niemiecko-środkowoazjatyckiej grupy parlamentarnej w Bundestagu.

Podobnie jak AfD "Lewica" nie poparła decyzji niemieckiego rządu o rezygnacji z rosyjskiej ropy. Rzecznik "Lewicy" ds. Niemiec Wschodnich w Bundestagu, Sören Pellmann, ostrzegał szczególnie przed wysokimi cenami paliw i utratą miejsc pracy w Schwedt jako konsekwencji rezygnacji z rosyjskiej ropy.

Görke nie jest bezpośrednio związany z regionem, gdzie położona jest rafineria PCK. Jego okręg wyborczy Cottbus– Spree-Neisse jest położony w południowej Brandenburgii. Mimo to jako pierwszy niemiecki polityk po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie wybrał się w drugiej połowie grudnia 2022 do Kazachstanu. Jego biuro poselskie potwierdziło, że 20 grudnia rozmawiał on na temat dostaw ropy do Niemiec z wiceministrem energii Republiki Kazachstanu Assetem Magauovem oraz z Magzumem Mirzagaliyevem, prezesem zarządu KazMunayGas.

Również 20 grudnia z Magzumem Mirzagaliyevem rozmawiał za pomocą łącza wideokonferencyjnego pełnomocnik niemieckiego rządu ds. rafinerii PCK, wiceminister gospodarki RFN Michael Kellner z partii Zielonych. Rzeczniczka prasowa niemieckiego ministerstwa gospodarki potwierdziła Deutsche Welle, że ze strony ministerstwa nie było żadnych instrukcji ani rozmów z posłem Görke, na temat podjęcia działań w sprawie importu kazachskiej ropy.

(...)

W dniach 19-25 lutego 2023 Christian Görke ponownie wyruszył do Azji Centralnej, tym razem z delegacją posłów niemiecko-środkowoazjatyckiej grupy parlamentarnej, której przewodniczył poseł Eugen Schmidt z AfD. W Astanie niemieccy posłowie rozmawiali 20 lutego z dyrektorem generalnym KazTransOil Talgatem Kurmanbajewem.

Poza Schmidtem i Görke'm w podróży tej brał udział także Thomas Bareiss z CDU, któremu w 2021 r. niemiecka prasa zarzucała lobbing na rzecz jednej z firm w Azerbejdżanie. — Podczas spotkań omówiono również możliwość bezpośrednich dostaw ropy naftowej do rafinerii PCK w Schwedt. Umożliwiłoby to dalsze zróżnicowanie i poprawę bezpieczeństwa energetycznego we wszystkich obszarach. Ponadto rafineria w Schwedt mogłaby w dalszym ciągu gwarantować dostawy produktów paliwowych — oznajmił Bareiss na pytanie Deutsche Welle.

W czerwcu 2023 r. przy okazji wizyty prezydenta Franka-Waltera Steimeiera w Kazachstanie podpisano kontrakt, który dotyczy dostaw ropy do Niemiec rzędu 100 tys. ton miesięcznie do końca 2024 r. Obecnie rosyjska agencja Izwiestia sugeruje, że dostawy te mogą wzrosnąć do 2 mln ton rocznie.

Badania przeprowadzone na ropie płynącej przez ropociąg "Przyjaźń" przez polskie terytorium z Kazachstanu do rafinerii Schwedt wykazują właściwości chemiczne ropy rosyjskiej. Zwróciło na to uwagę polskie ministerstwo klimatu. Niemieckie ministerstwo gospodarki nie kwestionuje tych wyników, ale zwraca uwagę na fakt, że ropa została zakupiona w Kazachstanie.

onet.pl

Państwa NATO w Europie mają tylko "pięć do dziewięciu lat" na militarne przygotowanie się na ewentualny atak Rosji na terytorium Sojuszu. Taki wniosek płynie z analizy opublikowanej niedawno przez Niemiecką Radę Stosunków Zagranicznych (DGAP). Autorzy Christian Moelling i Torben Schuetz z Centrum Bezpieczeństwa i Obrony w renomowanym think tanku w Berlinie są przekonani, że "tylko w ograniczonym czasie można skutecznie zapobiec kolejnej wojnie w Europie".

Twórcy raportu zwracają uwagę, że Rosja już przestawiła swoją produkcję zbrojeniową na gospodarkę wojenną. "Po prawie dwóch latach wojny w Ukrainie potencjał wojenny Rosji jest większy, niż się to może obecnie wydawać. Największe straty osobowe i materialne poniosły siły lądowe" – czytamy w analizie zatytułowanej "Zapobiec kolejnej wojnie". Niemcy i NATO "ścigają się z czasem", aby zmodernizować swoje konwencjonalne siły zbrojne, aby ich potencjał odstraszania przewyższał rosyjskie kalkulacje dotyczące udanego ataku na przykład na należące do NATO kraje: Litwę, Łotwę i Estonię.

Ekspert ds. bezpieczeństwa DGAP Christian Moelling powołuje się na kręgi wywiadowcze i wojskowe w Niemczech. Analiza jest zgodna z nowymi wytycznymi polityki obronnej Bundeswehry, które zostały przedstawione przez niemieckiego ministra obrony Borisa Pistoriusa na początku listopada. Po raz pierwszy publicznie użył słowa "gotowość do wojny" jako celu reorganizacji Bundeswehry.

– Wojna powróciła do Europy wraz z brutalnym atakiem Putina na Ukrainę. To zmieniło sytuację zagrożenia. Jako najludniejszy i najsilniejszy gospodarczo kraj w centrum Europy, Niemcy muszą być kręgosłupem odstraszania i kolektywnej obrony w Europie – powiedział niemiecki minister obrony podczas prezentacji nowych wytycznych dla sił zbrojnych RFN.

Podstawą obliczania możliwych okien czasowych dla NATO, aby zapobiec wojnie poprzez zwiększenie odstraszania, jest założenie, że Rosji uda się zamrozić wojnę w Ukrainie. Dałoby to Kremlowi czas na odbudowę sił lądowych. Ale mało kto w politycznym Berlinie spodziewa się szybkiego zakończenia wojny.

– Obie strony mają dalsze plany militarne – mówi Nico Lange, ekspert ds. Ukrainy i Rosji z Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa w wywiadzie dla DW. – Myślę, że musimy założyć, że będzie to trwało jeszcze przez jakiś czas.

onet.pl/Deutsche Welle

Mimo ciężkich strat ponoszonych na Ukrainie i przejścia armii rosyjskiej do strategicznej obrony, a także gospodarczych kosztów reżimu sankcyjnego nie widać żadnych oznak, aby Kreml był gotów zrezygnować ze swoich strategicznych celów wobec Kijowa i Zachodu. Pozostają nimi rezygnacja Ukrainy z zachodniego wektora integracji i z zachodnich standardów demokratycznych, ograniczenie jej suwerenności (i akceptacja tego przez Zachód), objęcie władzy w Kijowie przez polityków gotowych uznać rosyjskie warunki oraz sterroryzowanie społeczeństwa ukraińskiego, aby uznało ono, że pogodzenie się z rosyjskimi żądaniami to jedyna droga do zakończenia konfliktu. Jakkolwiek nierealistyczne wydawałyby się te cele, Kreml nadal liczy, że może je osiągnąć za sprawą prowadzenia z Ukrainą wojny „na wyczerpanie”. Przekłada się to na jego brak gotowości do podjęcia negocjacji, które miałyby przynieść pokój czy choćby zawieszenie broni.

Taka postawa Rosji jest konsekwencją przyjęcia przez jej władze szeregu założeń dotyczących sytuacji międzynarodowej i wewnętrznej. Moskwa wierzy, że:
  • sprzyja jej ewolucja globalnego układu sił – Stany Zjednoczone i cały Zachód stają się coraz słabsze, a ich rywale – coraz silniejsi,
  • rywalizacja amerykańsko-chińska nie pozwala i nie pozwoli USA znacząco zwiększyć pomocy dla Ukrainy, a tym bardziej bezpośrednio zaangażować się w konflikt,
  • sama jest tak cennym sojusznikiem dla Pekinu, że nie może on sobie pozwolić na jej klęskę – w związku z tym oczekuje, że Chiny będą dalej (nawet jeśli z ociąganiem i ostrożnością) służyć jej jako gospodarcze zaplecze i wspomagać ją dyplomatyczno-politycznie, tym samym Rosja może pozwolić sobie prowadzić „wojnę na wyczerpanie”,
  • w społeczeństwach zachodnich będzie narastać zmęczenie wojną na Ukrainie, co może skutkować redukcją udzielanej jej pomocy.
Z perspektywy Kremla Zachód znajduje się w stanie politycznego i społecznego kryzysu, który może doprowadzić do objęcia władzy przez siły gotowe porzucić politykę wspierania Kijowa i oporu wobec rosyjskiego rewizjonizmu geopolitycznego (vide m.in. Donald Trump w USA, zwycięstwo Smeru na Słowacji). Co więcej, w Moskwie ocenia się, że podniesienie przez nią sztandaru walki z „zachodnim neokolonializmem” okazało się na tyle skuteczne, iż Zachód nie będzie potrafił skłonić wystarczającej liczby państw Globalnego Południa do zerwania więzi gospodarczych z Rosją. Więzi te zaś nie tylko ratują jej gospodarkę od załamania, lecz także pozwalają znacznie zwiększyć wydatki na cele wojenne.

Wybuch wojny izraelsko-palestyńskiej dodatkowo wzmocnił przekonanie Kremla, że Waszyngton i Bruksela będą musiały redukować swoje wsparcie dla Kijowa, a propalestyńskie stanowisko zajęte przez Moskwę będzie sprzyjać wzrostowi sympatii dla niej i narastaniu antyzachodnich resentymentów w państwach Globalnego Południa. W związku z tym Kreml jest pewny, że czas pracuje na jego korzyść. Zakłada, że ze względu na znacznie mniejszy potencjał ludzki Ukrainy i jej zależność od zagranicznej pomocy przyjęta przezeń strategia wojny „na wyczerpanie” musi doprowadzić w perspektywie kilku lat do załamania się ukraińskiego oporu i do rosyjskiego zwycięstwa. Z tego punktu widzenia ewentualne zawieszenie działań zbrojnych nie byłoby dla Kremla korzystne, ponieważ dałoby Ukrainie możliwość wzmocnienia potencjału wojskowego. Co więcej, w Moskwie z uwagą śledzi się wszelkie zachodnie dyskusje na temat gwarancji bezpieczeństwa dla Kijowa. Rosja obawia się, że po przerwaniu walk (np. ogłoszeniu zawieszenia broni albo rozejmu) Zachód udzieliłby Ukrainie gwarancji bezpieczeństwa na wypadek ponownego ataku FR, traktując to jako sposób odstraszenia jej przed wznowieniem działań zbrojnych.

Ostatnie zamieszki na Kaukazie Północnym jedynie zwiększyły determinację Kremla, aby kontynuować na Ukrainie wojnę do pełnego zwycięstwa. Dla typowego dla środowiska rosyjskich służb specjalnych, mających swoje korzenie w KGB, sposobu myślenia i postrzegania świata – właściwego Władimirowi Putinowi i jego otoczeniu – jest oczywiste, że rozruchy te stanowiły rezultat celowego działania amerykańskich służb. Tym samym władze utwierdziły się w przekonaniu, że Waszyngton – wbrew oficjalnym deklaracjom administracji Joego Bidena – postawił sobie za cel doprowadzenie do zmiany reżimu w Moskwie. Wzmacnia to ich przekonanie, że wojna na Ukrainie ma dla nich charakter egzystencjalny. Wygrana w niej będzie przełomowym krokiem na drodze do zniszczenia pozimnowojennego systemu międzynarodowego opartego na prymacie Stanów Zjednoczonych. Zmiana ta stworzy sytuację, w której ekipa kremlowska przestanie być narażona na niebezpieczeństwo wspieranych i inspirowanych przez Zachód „kolorowych rewolucji”.

Nie rezygnując ze swoich maksymalnych celów wobec Ukrainy, Kreml nie odrzuca wprost idei negocjacji pokojowych. Pożądany scenariusz, odzwierciedlający jego podejście do polityki międzynarodowej, przewiduje bowiem zakończenie wojny poprzez porozumienie z USA (Zachodem) o podziale sfer wpływów w Europie Środkowej i Wschodniej na warunkach rosyjskich, a następnie „wspólne” narzucenie owych warunków Ukrainie. Taki scenariusz zakłada albo zupełne załamanie się ukraińskich zdolności do stawiania oporu militarnego w wyniku porażek na froncie, albo radykalną zmianę kursu Waszyngtonu po wyborach prezydenckich w 2024 r.

Zarazem Moskwa próbuje zrzucić odium za przedłużanie się wojny na Kijów – oskarża go o brak gotowości do rozmów (wskazuje na uchwałę Rady Najwyższej Ukrainy zabraniającą negocjacji z Putinem) i do zakończenia konfliktu (zwraca uwagę na ultymatywny „plan pokojowy” prezydenta Zełenskiego). Markuje przy tym zainteresowanie propozycjami pokojowymi formułowanymi przez państwa nie-zachodnie (Chiny, państwa afrykańskie, Brazylię), aby nie zrażać ich do siebie. Jej pozytywna ocena tzw. planu chińskiego ma pomóc Pekinowi w jego grze polegającej na utrzymywaniu pozorów neutralności przy jednoczesnym gospodarczym i dyplomatyczno-politycznym wspieraniu rosyjskiego wysiłku wojennego.

osw.waw.pl

czwartek, 16 listopada 2023


Kazachski prezydent rozpoczynając rozmowy ze swoim rosyjskim kolegą powiedział, że gdy czekał na jego samolot na lotnisku „na niebie pojawił się półksiężyc w otoczeniu bardzo jasnych gwiazd”.

– To bardzo rzadkie zjawisko. […] To bardzo dobry, pozytywny znak – mówił Kasym-Żomart Tokajew. 

Zaznaczył przy tym, że od razu podzielił się tą myślą z towarzyszącymi mu urzędnikami.

Do tradycyjnych zjawisk można za to zaliczyć pomyłkę Władimira Putina przy zwracaniu się do kazachskiego przywódcy. Rok temu Kasym-Żomart Kemeluły (ros. Kiemielewicz) Tokajew był „Kiemelem Żomartowiczem”, w tym roku Putin mówił: „Kasym-Żomart Kielewicz”.

belsat.eu wg mk.ru

Istnieje wśród antropologów pogląd, który zakłada, że człowieka odróżni od zwierząt zwyczaj grzebania zmarłych. Rzeczywiście, w wielu kulturach pozostawienie bez pochówku nawet zwłok wroga uważane jest za podłość. Legenda o Psim Polu nie stawia nas w dobrym świetle – na szczęście chyba żadnej bitwy tam nie było. 

Były za to krwawe walki w 1945 roku. We Wrocławiu 10 tysięcy czerwonoarmistów spoczywa na dwóch cmentarzach w południowej części miasta, z których jeden wita wjeżdżających do dolnośląskiej stolicy wycelowanymi ku zachodowi lufami ustawionych na postumentach dział i czołgów. Polegli Niemcy z załogi Festung Breslau leżą natomiast Bóg wie gdzie – zdaje się, że w pewnej liczbie pod usypanymi z gruzów wzgórzami w różnych punktach nadodrzańskiego grodu, a więc w bezimiennych kurhanach.

Wojciech Grzelak - Rosja bez złudzeń

środa, 15 listopada 2023


Nikol Paszynian, który wczoraj ogłosił, że nie weźmie udziału w szczycie ODKB w Mińsku, wyjaśnił dziś powody tej decyzji.

– ODKB, wbrew swoim zobowiązaniom, nie zareagowało właściwie na wyzwania związane z bezpieczeństwem Armenii, co powtórzyło się niejednokrotnie. Z całym szacunkiem dla naszych kolegów z ODKB, niezrozumiałe jest, dlaczego za każdym razem jeździmy na te wydarzenia (szczyty ODKB – Belsat.eu), powtarzamy to samo i za każdym razem nie widzimy należytej reakcji – powiedział Paszynian przemawiając na forum Rady Ministrów.

Według premiera rządu w Erywaniu partnerzy Armenii w dziedzinie bezpieczeństwa „nie mogą sprzedawać nam broni z obiektywnych powodów”. Zaznaczył, że prosi partnerów, aby się nie obrażali, „ale jesteśmy zmuszeni szukać innych partnerów w zakresie bezpieczeństwa”.

– Szukamy i znajdujemy tych partnerów, próbujemy zawierać umowy, kupować broń, sprzęt wojskowy. Taka jest nasza polityka – podkreślił Paszynian.

Wczoraj Paszynian poinformował białoruskiego przywódcę Alaksandra Łukaszenkę, że nie będzie mógł wziąć udziału w posiedzeniu Rady ODKB, które odbędzie się w Mińsku. Sekretarz Rady Bezpieczeństwa Armenii Armen Grigorian wyjaśnił, że kraj ma „liczne pytania” do ODKB, które organizacja ignoruje, więc Erywań nie weźmie udziału w spotkaniu.

Francja ogłosiła dostawę pojazdów opancerzonych Bastion do Armenii. Według doniesień rosyjskich mediów Erywań i Paryż negocjują obecnie zakup uzbrojenia dla armeńskiej armii. Umowa przewiduje dostawę 50 francuskich transporterów opancerzonych VAB, trzech radarów obrony powietrznej, systemów przeciwlotniczych Mistral i kamer termowizyjnych.

Ważące około 12,5 tony pojazdy opancerzone Bastion miały zostać dostarczone drogą morską do Gruzji, a następnie wysłane do Armenii koleją. Jednocześnie władze Azerbejdżanu nie zgłosiły żadnych roszczeń wobec Gruzji, przez której terytorium odbywał się tranzyt – poinformowało Radio Swoboda, które otrzymało potwierdzenie przybycia Bastionów do Armenii przez terytorium Gruzji.

Według francuskiego portalu Ouest France Bastiony były pierwotnie przeznaczone dla Ukrainy, ale Kijów uznał je za zbyt słabo chronione przed pociskami artyleryjskimi i przeciwpancernymi.

Ministerstwo Obrony Azerbejdżanu skomentowało aktywizację kontaktów wojskowych z Armenią. Podkreśliło, że dostawy europejskiej broni do Armenii „zwiększą napięcie w regionie”.

Baku zdecydowanie potępiło pierwsze rezultaty współpracy wojskowej między Paryżem a Erywaniem. Rzecznik azerbejdżańskiego MSZ Ayhan Hajizadeh wezwał społeczność międzynarodową do „powstrzymania się od zbrojenia Armenii, znanej z agresywnej polityki i działań”.

– Przekazanie wspomnianego sprzętu wojskowego posłuży do wzmocnienia destrukcyjnych działań w regionie i potencjału militarnego Armenii, która od prawie 30 lat utrzymuje część terytoriów Republiki Azerbejdżanu pod okupacją i obecnie nie rezygnuje z agresywnej polityki i retoryki. Te kroki Francji, która pozycjonuje się jako obrońca prawa międzynarodowego oraz zwolennik pokoju i stabilności w regionie, poważnie kwestionują wysiłki na rzecz normalizacji stosunków w regionie na podstawie wzajemnego uznania i poszanowania suwerenności, integralności terytorialnej i międzynarodowych granic państw oraz służą zaostrzeniu sytuacji – zauważył rzecznik.

Podczas wrześniowej wizyty minister spraw zagranicznych Piątej Republiki Catherine Colonny w Erywaniu, Francja obiecała aktywny udział w modernizacji sił zbrojnych Armenii. Colonna obiecała wówczas zarówno bezinteresowną pomoc ze strony Paryża, jak i długoterminowe kontrakty wojskowe. Pod koniec października Armenia i Francja podpisały umowę o współpracy wojskowej. Według francuskiego ministra sił zbrojnych Sébastiena Lecornu Paryż dostarczy Erewanowi trzy radary GM200 i pociski Mistral, a także pomoże Armenii zreformować jej siły zbrojne.

8 listopada Armenia podpisała z Indiami kontrakt o wartości 41,5 miliona dolarów na zakup systemu Zen Anti-Drone System (ZADS). We wrześniu ubiegłego roku indyjski The Economic Times poinformował, że New Delhi dostarczy Armenii broń i amunicję o wartości 244,7 mln dolarów, w tym zaprojektowane przez Indie wieloprowadnicowe wyrzutnie rakiet Pinaka.

belsat.eu/Interfax-az/Echo Kaukazu


Sensacyjną wiadomość potwierdził także „New York Times”, który informuje nawet że Abbas miał zgodzić się na przejęcie władzy nad Strefą Gazy. Sekretarz stanu USA Antony Blinken zaznaczył, że Waszyngton nie aprobuje okupacji Strefy Gazy przez Izrael i wysłał sygnał, że Gaza ma być rządzona jako „Autonomia Palestyńska”. Ze strony Fatahu wypłynął cichy sygnał, że ten scenariusz jest prawdopodobny pod warunkiem, że nastąpi powrót do idei „Two-State Solution”, czyli powstania niepodległej Palestyny. Powracamy, więc do bliskowschodniego węzła gordyjskiego. Sam Abbas jest prywatnym wrogiem lidera Hamasu, Ismaila Haniji. W 2006 roku Abbas zdymisjonował Haniję ze stanowiska premiera rządu Autonomii Palestyńskiej, a ten wywołał wojnę domową pomiędzy oboma ugrupowaniami. W toku walk roku 2007 to Hamas okazał się górą w Strefie Gazy i przejął dyktatorską władzę. Hamas od zarania był ugrupowaniem, które w swym radykalizmie usiłowało przedstawić w palestyńskich oczach Fatah jako stronnictwo ugodowe i kolaboranckie wobec Izraela. Na takiej polityce zdobywało coraz większą popularność wśród Palestyńczyków, co dla nich samych skończyło się katastrofą, którą obserwujemy obecnie w Gazie. Pamiętajmy wszelako, że do 7 października 2023 roku mieliśmy pewną polityczną dychotomię – z jednej strony Hamas był uznawany za ugrupowanie terrorystyczne (co potwierdził w swej ofensywie), z drugiej jednak był legalną partią, która uczestniczyła w palestyńskich wyborach i jest uznawana przez część państw (m.in. posiadając swoje biuro w Katarze). Operacja „Żelazne Miecze” ma ten ostatni stan wymazać. Odtąd możemy datować coś w rodzaju delegalizacji Hamasu (choć kierownictwo polityczne przetrwa, ponieważ jest na emigracji). Zatem w samej Gazie nastąpi polityczna próżnia, na której wypełnienie nie znaleziono panaceum. Abbas jest politykiem mile widzianym na Zachodzie, ale jest on bardzo zdystansowany. Widać to było, gdy odchodzący premier Ehud Olmert proponował Abbasowi utworzenie niepodległej Palestyny na Zachodnim Brzegu i w Gazie. Abbas wiedząc, że odchodzący Olmert nie jest popularny w Izraelu i ciążyły na nim zarzuty korupcyjne propozycji nie przyjął, sądząc iż ofertę zniweczy kolejny izraelski rząd. Wątpliwe, więc że Abbas spieszy się, aby przejąć władzę nad Gazą i przyjmuje awansem wszelkie propozycje Zachodu. Fatah jest przymuszony do lawirowania pomiędzy porozumieniem z Zachodem, ale również hołdowaniem palestyńskiej ulicy, która rwie się do walki. Zauważmy, że władza nad Gazą będzie w zasadzie do wzięcia, ale nie ma nikogo kto chciałby to brzemię przejąć. Były premier Izraela, Ehud Barak, sugeruje, że finałem obecnej wojny powinno być utworzenie niepodległej Palestyny – „dla bezpieczeństwa Izraela”. Problem w tym, że krew przelana 7 października oddaliła taką wizję i to po obu stronach barykady.

defence24.pl

poniedziałek, 13 listopada 2023



Informacja o planowanym na 3 listopada br. wystąpieniu telewizyjnym duchowego przywódcy Hezbollahu zelektryzowała światową opinię publiczną. Eksperci wskazywali jednak, że szyickie ugrupowanie nie wyśle swoich bojówek na terytorium Izraela. Hassan Nasrallah w swoim przemówieniu wyraźne wskazał, że atak terrorystyczny przeprowadzony na terytorium Izraela przez Hamas był zrealizowany bez wiedzy oraz wsparcia ze strony Iranu, Hezbollahu, a nawet innych organizacji palestyńskich operujących w strefie Gazy albo na Zachodnim Brzegu. Oczywiście Hassan Nasrallah nie potępił zbrojnej akcji Hamasu oraz okazał wsparcie dla niepodległościowych dążeń Palestyńczyków. Jednak wydźwięk jego przekazu był jasny: Hamas przeprowadził atak we własnym zakresie przy wykorzystaniu swoich bojowników. Przywódca Hezbollahu nie wezwał państw regionu do rozpoczęcia świętej wojny przeciwko Izraelowi, ale wskazał na konieczność jak najszybszego zakończenia konfliktu. Hassan Nasrallah podkreślił, że państwa muzułmańskie powinny okazać wsparcie Strefie Gazy poprzez zdecydowane potępienie Izraela, odwołanie swoich ambasadorów, a także zaprzestanie kupowania izraelskiego gazu. Ponadto  przywódca Hezbollahu oznajmił, że pytania o to czy Hezbollah włączy się w toczący się konflikt są zbędne, gdyż oddziały Hezbollahu uczestniczą w walkach ze stroną izraelską już od 8 października i skutecznie angażują oddziały wroga prowadząc systematyczny atak rakietowy, co uniemożliwia Izraelowi przerzucenie większej liczby żołnierzy do Strefy Gazy.

Jeżeli wierzyć w treść przemówienia Hassana Nasrallaha, to Hamas walczący w Strefie Gazy nie może liczyć na bezpośrednie militarne wsparcie ze strony Hezbollahu lub Iranu. Wydaje się, że Hamas nie może też liczyć na wsparcie militarne ze strony innych państw regionu. (...)

Ze względu na wspólną granicę ze Strefą Gazy Egipt stał się jednym z głównych państw bezpośrednio odczuwającym skutki izraelskiej operacji militarnej. Egipt jest w trakcie przygotowań do przeprowadzenia grudniowych wyborów prezydenckich. Wynik głosowania wydaje się z góry przesądzony, a władzy nie potrzeba w tym momencie pro palestyńskich demonstracji, które mogłyby się przerodzić w marsze wyrażające sprzeciw dla urzędującego prezydenta i opresyjnego aparatu państwowego, który nie radzi sobie z szalejącą w kraju inflacją. Ponadto północna część Półwyspu Synaj jest terytorium niekończących się walk między siłami egipskimi wspieranymi przez służby izraelskie a lokalnymi ugrupowaniami terrorystycznymi. Z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa egipski prezydent Abd al-Fattah as-Sisi nie może pozwolić na bezwarunkowe otwarcie przejścia granicznego w Rafah łączącego Egipt ze Strefą Gazy. Aparat państwowy może nie poradzić sobie z napływem setek tysięcy palestyńskich uchodźców uciekających przed wojskami izraelskimi ze Strefy Gazy. Należy również pamiętać, że Egipt jest zaangażowany w wojnę domową toczącą się w Sudanie między siłami rządowymi a bojówkami RSF oraz przyjął dziesiątki tysięcy sudańskich uchodźców.

Wydaje się, że Katar, który od wielu lat jest sprzymierzeńcem oraz sponsorem Hamasu liczy na szybkie zakończenie konfliktu w Strefie Gazy. Katar od 2009 roku nie utrzymuje z Izraelem oficjalnych stosunków dyplomatycznych i kreuje się na jednego z najgorliwszych zwolenników sprawy palestyńskiej. Katar wykorzystuje w tym zakresie swoją stację telewizyjną Al Jazeera. To na jej antenie, aktualny przywódca Hamasu, zamieszkujący w Doha, wygłosił 30 minutową przemowę chwalącą atak Hamasu przeprowadzony na terytorium Izraela 7 października br. Katar dokonał jednak chłodnej kalkulacji, biorąc pod uwagę skutki wojny w Ukrainie, która spowodowała, że Europa szuka nowych dostawców LNG. Katar w ostatnim czasie podpisał serię dochodowych kontraktów na dostawy gazu do państw europejskich. Amerykańskie spółki są w dalszym ciągu zainteresowane zagospodarowaniem katarskiego złoża gazu North Field. Eskalacja konfliktu w Strefie Gazy, jego przedłużanie oraz ewentualne zakłócenie morskiego transportu LNG są dla Kataru po prostu niekorzystne.

Przypuszcza się, że Arabia Saudyjska jest największym przegranym konfliktu w Strefie Gazy. Książe Mohamed Ibn Salman musiał zdecydowanie potępić działania zbrojne realizowane przez izraelskie wojska oraz zawiesić trwający proces mający prowadzić do normalizacji stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Państwo walczące o miano regionalnego lidera wśród wyznawców islamu nie może pozostawać bierne jeżeli chodzi o sprawy palestyńskie. Ponadto konflikt w Strefie Gazy doprowadził do wznowienia militarnej aktywności ugrupowania Huti operujących z terenu Jemenu wymierzonej w Izrael oraz wojska koalicji saudyjskiej stacjonujące w przygranicznym regionie. Arabia Saudyjska ewidentnie zmęczona konfliktem toczącym się na terytorium Jemenu od 2015 r., w kwietniu 2022 r. zawarła wstępny rozejm z wspieranym przez Iran stronnictwem Huti, które w celu zademonstrowania swojego poparcia dla ataku terrorystycznego Hamasu wystrzeliło w kierunku Izraela rakiety oraz drony przenoszące ładunki wybuchowe. Wszystko wskazuje na to, że izraelska operacja militarna w Strefie Gazy może pogrzebać kruchy pokój zawarty między Arabią Saudyjską i ugrupowaniem Huti. Należy również wspomnieć, że Arabia Saudyjska jest pośrednio zaangażowana w konflikt toczący się w Sudanie między siłami rządowymi oraz RSF, w którym pełni rolę pośrednika między obiema wojującymi stronami. Książe Mohamed Ibn Salman próbuje uniknąć za wszelką cenę kolejnej wojny w regionie.

Turcja w związku z militarną operacją Izraela w Strefie Gazy wyraziła swoje poparcie dla Hamasu, określając jego członków mianem „bojowników o wolność”, a turecki prezydent Prezydent Recep Tayyip Erdogan nazwał państwo Izrael „zbrodniarzem wojennym”. Oba kraje zredukowały swój personel dyplomatyczny. Społeczeństwo tureckie prezentuje silne tendencje pro palestyńskie. W trakcie demonstracji wyrażającej poparcie dla Palestyńczyków ze Strefy Gazy rozwścieczony tłum chciał wedrzeć się do bazy lotniczej w Incirlik, w której stacjonują amerykańscy żołnierze. Turcja wie na co może sobie pozwolić w tej bliskowschodniej układance. To od stanowiska rządu w Ankarze zależy czy Szwecja stanie się kolejnym członkiem NATO i wzmocni wschodnią flankę sojuszu. 23 października br. Prezydent Erdogan przekazał tureckiemu parlamentowi projekt ustawy dotyczący członkostwa Szwecji w Sojuszu. Ratyfikacja dokumentu może być uzależniona od przebiegu wydarzeń w Strefie Gazy.

Zjednoczone Emiraty Arabskie ustalają ostatnie szczegóły przed zbliżającym się szczytem klimatycznym COP28, który odbędzie się w terminie 30.11 – 12.12.2023. Możliwe, że to będzie najważniejsze do tej pory wydarzenie o randze międzynarodowej, które kiedykolwiek odbyło się w tym państwie. Delegacje wszystkich światowych potęg spotkają się w Dubaju, by dyskutować o ochronie klimatu. Wydarzenie o takiej skali to szansa na przedstawienie nowej „zielonej wizji” jednego z największych producentów ropy naftowej na świecie. Od dłuższego czasu obserwujemy zintensyfikowane wysiłki emirackiej spółki Masdar realizującej coraz to nowsze inwestycje w odnawialne źródła energii. ZEA nie mogą pozwolić na fiasko COP28. Jednak aktualna sytuacja w Strefie Gazy może skutecznie odwrócić uwagę światowej opinii od nadchodzącego szczytu klimatycznego. W początkowych dniach konfliktu między Izraelem a Hamasem, ZEA zakomunikowało syryjskiemu rządowi, by podjął działania uniemożliwiające prowadzenie ostrzału rakietowego Izraela przez bojówki terrorystyczne operujące na terytorium Syrii, co mogłoby wspomóc Hezbollah. Możliwe że ZEA mogą naciskać, aby do zawieszenia broni w konflikcie w Strefie Gazy doszło jeszcze przed rozpoczęciem szczytu klimatycznego w Dubaju. ZEA chcą, żeby tematem przewodnim COP28 były sprawy ochrony klimatu, a nie kolejny konflikt na Bliskim Wschodzie.

polon.pl


W Paryżu 105 tysięcy osób demonstrowało w niedzielę przeciwko antysemityzmowi. Do manifestacji w centrum stolicy wezwali przewodniczący obu izb parlamentu w reakcji na rosnącą liczbę antysemickich incydentów w kraju. (...)

Marsz wyruszył z placu Inwalidów i przeszedł niedaleko gmachów Zgromadzenia Narodowego i Senatu. Wzięli w nim udział członkowie rządu, premier Elisabeth Borne, a także byli prezydenci Francji i przedstawiciele wszystkich klubów parlamentarnych, oprócz radykalnej lewicy. Na ulice wyszło wielu francuskich Żydów, którzy przyszli z flagami Francji i Izraela.

- Żydzi czują się zagrożeni. Ludzie boją się - powiedział Polskiemu Radiu Jonas, żydowski student, który przyszedł na demonstrację w jarmułce. - Są miejsca, w których nie odważyłbym się w niej chodzić. To byłoby dla mnie zbyt niebezpieczne - przyznał.

Jonas tłumaczył, że antysemityzm jest odczuwalny na uczelniach, na ulicach oraz w mediach społecznościowych i w wypowiedziach niektórych polityków. - Często słyszę, że Żydzi zastanawiają się, czy nie trzeba wyjechać z Francji. Czują się pewniej w Izraelu, mimo tego, co się tam dzieje - stwierdził mężczyzna.

Inicjatywę poparły wszystkie formacje polityczne reprezentowane w parlamencie, oprócz radykalnie lewicowej partii Francja Nieujarzmiona - trzeciej siły politycznej w kraju. Jej lider Jean-Luc Mélenchon stwierdził, że to marsz "zwolenników masakry" w Strefie Gazy. Część lewicy bojkotowała wydarzenie z powodu udziału narodowców i ich liderki Marine Le Pen.

Krytykowana była też nieobecność prezydenta Emmanuela Macrona. W liście do narodu szef państwa wyraził poparcie dla marszu i potępił "nieznośne odrodzenie nieokiełznanego antysemityzmu". Przypomniał, że w ciągu ostatniego miesiąca we Francji odnotowano trzy razy więcej antysemickich incydentów niż w całym ubiegłym roku. Demonstracje przeciwko antysemityzmowi odbyły się też w 70 innych miastach. Wzięło w nich udział około 80 tysięcy Francuzów.

gazeta.pl

niedziela, 12 listopada 2023



Monika Strzępka w białej sukni ze sceny, stojąc na placu Defilad przed teatrem Studio, przedstawia się: — Jestem córką Ireny, jestem wnuczką Heleny. Jestem matką. Jestem reżyserką i po raz pierwszy będę dyrektorką. Po raz pierwszy w życiu będę miała etat. Do teatru wnoszona jest "Wilgotna pani" — złota waginalna instalacja rzeźbiarki Iwony Demko. Rzeźba staje w foyer Teatru Dramatycznego.

Monika Strzępka oficjalnie obejmuje stanowisko dyrektorki Teatru Dramatycznego w Warszawie. W swojej koncepcji programowej pisze m.in.: "stworzę bezpieczne miejsce pracy dla twórczyń i twórców oraz całego zespołu. (…) Czas na przepracowanie traum społecznych i środowiskowych. Na zaopiekowanie się poranionym ciałem wspólnoty. Potrzebującym terapii i obecności — zbiorowego procesu zdrowienia. Czas na włączenie pomijanych przez lata narracji, krytyczne rozprawienie się z przeszłością i troskę o przyszłość. (…) Czas na wsłuchanie się w głosy młodych, te podniesione i te stłumione lękiem (…)".

Tworzy Kolektyw, który wspólnie z nią ma podejmować decyzje dotyczące teatru. Siedem stanowisk dyrektorskich, a na nich m.in.: Dorota Kowalkowska, Agata Adamiecka-Sitek, Monika Dziekan, Małgorzata Błasińska, Mariusz Guglas.

(...)

Na drzwiach gabinetu dyrektorskiego pojawia się napis "waginet".

(...)

Zespół teatru jedzie na integracyjne grzybobranie. Jedna z byłych pracowniczek wspomina, że było bardzo miło, pojechało kilkadziesiąt osób, "z wielką wałówką, na wspólne ognisko". Ale po rozpoczęciu sezonu zespół dość szybko się orientuje, że — jak to określa: "nic już nie będzie, jak do tej pory". Ludzie nie wiedzą, czym dokładnie będą zajmować się poszczególne członkinie ekipy Moniki Strzępki. Zaczęło się robić chaotycznie.

— Żadna z członkiń Kolektywu nie ma doświadczenia w prowadzeniu tak dużej instytucji kultury i to było odczuwalne na co dzień. Kolektyw nie umiał na nowo podzielić zadań między pracownikami i między sobą. W nieskończoność trwały narady w "waginecie", a robota stała i nie można było doprosić się żadnej decyzji — mówi wieloletnia współpracowniczka warszawskich teatrów.

(...)

Dla pracowników administracji staje się jasne, że "feministyczna instytucja kultury" oznacza, że teatr zmienia się w centrum kultury, w którym na dalszy plan schodzi produkcja i eksploatacja spektakli, a ważniejsze stają się różnego eventy, warsztaty, spotkania czy zwykłe potańcówki.

— W pewnym momencie priorytetową sprawą stała się organizacja porannej jogi dla pracowników i pracowniczek. Te dodatkowe wydarzenia często planowane były w dni zwyczajowo wolne od pracy (np. poniedziałki), co powodowało, że obsługa wydarzeń pracowała tygodniami bez dnia przerwy — wspomina pracowniczka administracji.

— Na wydarzenia te nierzadko przychodziła garstka widzów, a teatr musiał do ich organizacji dopłacać. Nie wiadomo było, jak je rozliczać. Wcześniej za wydarzenia zewnętrzne obsługa i ich realizatorzy dostawali dodatkowe wynagrodzenie. Teraz Kolektyw chciał, żeby pracownicy robili to w ramach etatu, bez bonusów, tłumacząc: "to już nie są imprezy zewnętrzne, tylko nasze, bo my to mamy w programie". W teatrze większość osób pracuje na najniższej krajowej, dlatego brak możliwości dorobienia nie spotkał się, delikatnie mówiąc, z entuzjazmem załogi. Zgrzyty i niezadowolenie wśród pracowników narastały z tygodnia na tydzień, pod koniec roku 2022 zrobiło się już bardzo nieznośnie.

W tym samym czasie rozpoczynają się szkolenia antymobbingowe z aktorami, ponieważ jedną z nadrzędnych wartości jest w teatrze brak przemocy i bezkonfliktowość. Z działu administracyjnego zaczynają odchodzić na zwolnienia lekarskie pierwsze osoby.

— Dostałam xanax na uspokojenie, usłyszałam, że powinnam spakować się i nigdy nie wracać — wspomina jedna z pracownic.

onet.pl

sobota, 11 listopada 2023



W rozmowie z PAP Thomas O'Donnell przedstawia listę zaniedbań i systemowo błędnych decyzji niemieckich rządów podejmowanych od dziesięcioleci, które doprowadziły do takiej sytuacji.

"Po pierwsze, Niemcy od samego początku, czyli od lat 70. ubiegłego wieku, pozostawały w ogonie III rewolucji przemysłowej (tzw. cyfryzacji), kładąc nieproporcjonalnie duży nacisk na te gałęzie przemysłu, które napędzały eksport - motoryzacja, przemysł maszynowy, chemiczny etc., ale zaniedbując rozwój nowych technologii i usług cyfrowych. Po drugie, starając się nadgonić powiększający się dystans do USA i Skandynawów, Berlin przyjął i wdrażał kompletnie błędne założenie w polityce inwestycyjnej: że innowacje energetyczne niejako powodują czy wręcz automatycznie wywołują rewolucje przemysłowe. I wreszcie, politycy RFN ulegli fundamentalizmowi partii Zielonych, +sprzedając+ tę ideologię biznesowi jako +niemiecką drogę+ i szansę na bycie centrum +czwartej (zielonej) rewolucji przemysłowej+" - tłumaczy ekspert.

Na tym jednak nie koniec. Jak przypomina O'Donnell, Berlin od lat wiedział o prognozach przewidujących spadek demograficzny. "Rozsądnym działaniem w takich wypadkach jest inwestowanie w szkolnictwo wyższe i badania nad nowymi technologiami. Tymczasem za sprawą Wolfganga Schaeublego, wieloletniego ministra finansów w rządach Angeli Merkel, doszło wręcz do fetyszyzacji podejścia polegającego na niezaciąganiu nowych długów, a co za tym idzie - 20-u lat bez potrzebnych inwestycji. Obrazowym dowodem na błędność tej polityki jest fakt, że najlepszy niemiecki uniwersytet techniczny w Monachium w światowych rankingach zajmuje dopiero 49. miejsce" - wskazuje amerykański analityk.

Jak dodaje, Niemcy poległy również w dziedzinie zarządzania imigracją. Kraj ten od dawna wiedział, że potrzebuje planu integracji milionów nowych wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych pracowników, a zwłaszcza przyciągnięcia najlepszych naukowców.

"Merkel nie rozwiązała tego problemu, opóźniała i unikała koniecznych decyzji, a także nie zadbała o niezbędny proces integracji imigrantów" - zaznacza O'Donnell.

"Czynnikiem, który jedynie uruchomił od dawna nabrzmiały efekt domina, było uzależnienie od rosyjskich nośników energii. Wraz z agresją Rosji na Ukrainę +bezpieczne dostawy+ zostały przecięte. Warto tu zaznaczyć, że kolejne rządy w Berlinie uzależniały swój kraj od Rosji powodowane m.in. irracjonalnym antyamerykanizmem, a nie chłodną kalkulacją ekonomiczną. W przeciwnym razie posłuchałyby ostrzeżeń na temat Kremla płynących z Polski, krajów bałtyckich i Waszyngtonu" - podsumowuje Thomas O'Donnell.

PAP


W miarę eskalacji konfliktu izraelsko-palestyńskiego chińskie media zapełniają się antyizraelską retoryką. Wpływowe głosy w tamtejszych mediach społecznościowych nazywają Hamas "organizacją oporu" i usprawiedliwiają terrorystyczne ataki organizacji. Anglojęzyczne wydanie "China Daily" oskarżyło nawet USA o "dolewanie oliwy do ognia" poprzez wspieranie Izraela.

W świetle tego nasuwa się zasadnicze pytanie o postawę Pekinu — czy w celowy sposób milcząco przyzwala lub przynajmniej toleruje tak radykalne głosy? Bo nie od dziś wiadomo, że jeśli jakaś retoryka staje się problemem dla rządu, do gry wkracza chińska cenzura. O ile mi wiadomo, coraz więcej chińskich komentatorów obwinia Stany Zjednoczone. Wygląda na to, że Pekin wykorzystuje konflikt izraelsko-palestyński do realizacji swojego głównego geopolitycznego celu.

Oczywiście chiński rząd pozwala na szerzenie się antyizraelskich nastrojów i wrogości wobec USA. Służy to w końcu jego geopolitycznym interesom. Chiny starają się wzmocnić swoje stosunki z krajami arabskimi i zdobyć silniejszą pozycję na Bliskim Wschodzie.

W marcu 2023 r. Pekin pośredniczył we wznowieniu stosunków dyplomatycznych między Arabią Saudyjską a Iranem. Wysocy rangą politycy chińscy odwiedzili Palestynę kilka razy. W czerwcu prezydent Xi Jinping spotkał się z palestyńskim prezydentem Mahmudem Abbasem.

Obaj wyjaśnili, że temat prześladowanych Ujgurów w prowincji Xinjiang nie jest kwestią praw człowieka, a działaniem ukierunkowanym na zwalczanie terroryzmu, obniżenie poziomu radykalizacji i przeciwdziałanie separatyzmowi. Abbas ogłosił również, że stosunki dwustronne między krajami zostaną przekształcone w partnerstwo strategiczne.

onet.pl/Die Welt