piątek, 30 września 2022


W dniach 27–28 września w Moskwie odbyły się rozmowy przedstawicieli resortów obrony Białorusi i Rosji na temat perspektywy współpracy wojskowej. Białoruscy wojskowi poinformowali o ogłoszeniu niezapowiedzianego sprawdzianu gotowości bojowej i mobilizacyjnej 50. Bazy Lotniczej, obsługującej wykorzystywane przez Rosjan lotnisko w Maczuliszczach (obwód miński). Na kolejach białoruskich rozpoczęto zaś kontrolę węzłów komunikacyjnych i stanu urządzeń wyładunkowych. Wcześniej, 21 września, doszło do spotkania sekretarzy rad bezpieczeństwa, które poświęcono kwestiom „wspólnych przedsięwzięć antyterrorystycznych”. 28 września Mińsk zdementował pojawiające się w opozycyjnych mediach pogłoski o przygotowaniach do powszechnej mobilizacji. Jednocześnie w kraju trwa rutynowy pobór rezerwistów.

Od 26 do 29 września w Soczi przebywał Alaksandr Łukaszenka. W trakcie dostępnej dla mediów części spotkania z Władimirem Putinem wsparł on kurs Rosji w polityce zagranicznej i oznajmił, że zachodnie sankcje nie wymuszą ustępstw, a ogłoszona mobilizacja będzie sprawdzianem „lojalności” Rosjan. W następnych dniach strony nie ujawniały żadnych informacji na temat przebiegu rozmów czy ewentualnych ustaleń, jakie przyniosły. 28 września Łukaszenka złożył niespodziewaną wizytę w Abchazji, gdzie podczas spotkania z samozwańczymi władzami stwierdził, że „Abchazji nie da się wymazać z mapy”, i podkreślił potrzebę rozwoju współpracy gospodarczej. Stanowczy protest wobec tej wizyty wyraziła Gruzja, która zagroziła stronie białoruskiej zerwaniem stosunków dyplomatycznych. Krytyczne stanowisko zajęła również UE. Rzecznik Kremla zdementował spekulacje o rzekomym wymuszeniu uznania przez Mińsk Abchazji i wyraził nadzieję, że Białoruś „samodzielnie i we właściwym czasie podejmie odpowiednią decyzję”.

Komentarz

Prawdopodobnie Kreml wywiera coraz większą presję na Łukaszenkę, aby ten – po aneksji okupowanych regionów Ukrainy i zgodnie z doktryną wojenną Państwa Związkowego – potraktował posunięcia armii ukraińskiej jako akt agresji na terytorium FR. De facto oznaczałoby to uznanie przez reżim przyłączenia tych terenów. Dalsze wspieranie rosyjskich działań wojskowych będzie skutkowało utrzymywaniem przez Mińsk armii i struktur siłowych w podwyższonej gotowości. Niewykluczone też, że siły białoruskie udzielą Rosji czynnego wsparcia w przypadku jej ponownej ofensywy z Białorusi (np. wydzielonymi jednostkami wojsk powietrzno-desantowych).

Wizyta Łukaszenki w Soczi nie została wcześniej zapowiedziana przez żadną ze stron. Można założyć, że – zapewne z inicjatywy Rosjan – doszło do pilnych konsultacji w celu uzgodnienia stanowisk w kontekście ogłoszonej w Rosji mobilizacji oraz aneksji okupowanych terytoriów. Długotrwały, wykraczający poza zwyczajowe standardy charakter wizyty i brak jakichkolwiek oficjalnych komunikatów obu służb prasowych skłaniają do spekulacji na temat wzrostu presji Kremla na Łukaszenkę mającej wymusić bezpośrednie zaangażowanie Białorusi w działania wojenne na Ukrainie. Choć oficjalny przekaz Mińska może jedynie maskować rzeczywistość, to na razie nie ma przesłanek potwierdzających zamiar przeprowadzenia na Białorusi mobilizacji. Gdyby do niej doszło, doprowadziłoby to do paniki wśród w większości pacyfistycznie nastawionego społeczeństwa, co bezpośrednio zagroziłoby stabilności reżimu i mogłoby ujawnić podziały w nomenklaturze.

Łukaszenka nie jest gotów do uznania de iure nawet niektórych wspieranych przez Rosję parapaństw, choć zarazem uzna je de facto, np. poprzez rozwój współpracy gospodarczej, co miała podkreślić wizyta w Abchazji. Nadal będzie też unikał bezpośredniego zaangażowania w wojnę, demonstrując jednocześnie swoją lojalność wobec Moskwy. Jej przejawem może być utworzenie na Białorusi liczącego ok. 20 tys. żołnierzy rosyjskiego ugrupowania uderzeniowego. Prawdopodobieństwo podjęcia takiej decyzji zwiększa się po ogłoszeniu mobilizacji w FR. Wzmocniony może również zostać komponent wojsk rakietowych i sił powietrznych, pozwalający na dalsze atakowanie Ukrainy. Nie jest też wykluczone, że realizując politykę „szantażu nuklearnego”, Rosja rozmieści na Białorusi taktyczną broń jądrową.

osw.waw.pl

Według Putina Zachód zawsze czynił zło, a Rosja zawsze czyniła wyłącznie dobro. Zachód w narracji prezydenta Rosji to tyle, co niewolnictwo w przeszłości i chęć uczynienia innych narodów – w tym przede wszystkim Rosjan – niewolnikami w przyszłości. Rosja narody wyzwalała i wyzwala.

Zachód to antywartości, LGBT, gender i… satanizm. Rosja to wartości, dobro, chrześcijaństwo (Władimir Putin cytował nawet Jezusa) i "tradycyjne wartości", w imię których należało zająć np. Chersoń.

Zachód to eksploatacja narodów i kolonializm. Rosja to szacunek dla innych i partnerstwo. Zachód to pogarda nawet dla sojuszników (Niemcy, Japonia i Korea Południowa to państwa wasale USA, a ich elity są niewolnikami, którzy bez sprzeciwu "przełykają chamstwo" Amerykanów). Rosja to państwo, które niesie wolność.

Zachód to zbrodnie (np. "eksperymenty medyczne" na ludziach, które zdaniem Putina prowadzono w Ukrainie). Rosja to humanizm.

onet.pl

Rodzina każdego zmobilizowanego Tuwańczyka otrzyma po baranie, węgiel, 50 kg mąki i dwa worki ziemniaków, oraz „w razie potrzeby” kapustę. Decyzje o tym podjął szef republiki Władisław Chowalyg. Jego służby prasowe informują tymczasem, że rozdano już 91 zwierząt. Ponadto możliwe jest otrzymanie rekompensaty pieniężnej wysokości 5 tys. rubli (ok. 430 zł) na dziecko. Trzeba tylko złożyć wniosek do Ośrodków Ochrony Socjalnej.

29 sierpnia poinformowano, że Tuwa zrealizowała już plan poboru w ramach częściowej mobilizacji. 27 września szef republiki potwierdził informację, że na front wysłano 700 rekrutów. Wczoraj w stolicy republiki Kyzyle odbył się protest przeciwko mobilizacji, podczas którego milicja zatrzymywała uczestniczące w nim kobiety.

belsat.eu

"Rosjanie nie zareagują na ogłoszoną w piątek przez Kreml aneksję okupowanych obwodów Ukrainy tak, jak w 2014 roku. Nie będzie wśród nich entuzjazmu, ani nawet zrozumienia" - ocenił politolog Grigorij Gołosow w wypowiedzi dla rosyjskiej redakcji BBC.

Komentator, który wypowiadał się jeszcze przed oficjalną ceremonią na Kremlu argumentował, że "Krym był obiektem resentymentu w latach 90. XX wieku" wśród Rosjan. Być może pewna część ludności Rosji żywi podobne wyobrażenia, że w obwodach donieckim i ługańskim na wschodzie Ukrainy istnieje chęć przyłączenia do Rosji. W odniesieniu do ukraińskich obwodów chersońskiego i zaporoskiego "nie ma i nigdy nie było" takiej opinii; te regiony "dla mieszkańców Rosji zawsze były częścią Ukrainy" - powiedział politolog.

BBC cytuje także szykanowaną przez władze rosyjskie politolożkę Jekatierinę Szulman, która podkreślała, że po przeprowadzeniu aneksji okupowanych regionów Ukrainy Rosja stanie się "państwem z delegitymizowanymi granicami". W tych nielegalnych granicach znajdą się "fragmenty, które nie tylko nie zostaną uznane de iure przez żaden inny kraj i organizację międzynarodową, ale też nie są kontrolowane de facto przez centralną administrację" - podkreśliła Szulman.

Władimir Putin ogłosił w piątek na Kremlu aneksję okupowanych obwodów Ukrainy do Federacji Rosyjskiej. Powołał się na nielegalne pseudoreferenda na ziemiach ukraińskich, w których ludzie bojąc się o własne życie musieli oddawać głosy. Rosja łamie tym samym prawo międzynarodowe.

Putin wydał w czwartek wieczorem dekrety uznające obwody chersoński i zaporoski za "suwerenne i niepodległe państwa". Decyzję tę ma zatwierdzić rosyjski parlament, a następnie oba terytoria, podobnie jak regiony doniecki i ługański, zostaną anektowane.

PAP/dziennik.pl

czwartek, 29 września 2022


Rosyjscy milbloggerzy dyskutowali 28 września o ukraińskich zdobyczach wokół Lymanu z rosnącym zaniepokojeniem, sugerując, że rosyjskie siły w tym rejonie mogą stanąć w obliczu nieuchronnej porażki. Kilku rosyjskich blogerów i prominentnych korespondentów wojskowych twierdziło, że wojska ukraińskie posuwały się na zachód, północ i północny wschód od Lymanu i pracują nad zakończeniem okrążenia wojsk rosyjskich w Lymanie i wzdłuż północnego brzegu rzeki Siverskyi Doniec w tym obszarze. Rosyjscy miblogerzy stwierdzili, że wojska ukraińskie zagrażają rosyjskim pozycjom i liniom komunikacji, które wspierają ugrupowanie Lyman. Upadek kotła Lyman będzie prawdopodobnie miał duże znaczenie dla rosyjskiego ugrupowania w północnym donieckim i zachodnim obwodzie ługańskim i może pozwolić wojskom ukraińskim zagrozić rosyjskim pozycjom wzdłuż zachodniej granicy obwodu ługańskiego oraz w obszarze Siewierodonieck-Ługańsk.

Rosyjskie przywództwo wojskowe nie zdołało ustalić warunków informacyjnych dla potencjalnie nieuchronnej klęski Rosji w Lymanie. Rosyjskie Ministerstwo Obrony nie zajęło się aktualnymi stratami rosyjskimi wokół Lymanu ani nie przygotowało się na upadek tego odcinka frontu, co prawdopodobnie jeszcze bardziej obniży i tak już niskie morale Rosji. Wcześniej rosyjskie władze wojskowe nie stworzyły wystarczających warunków informacyjnych dla rosyjskich strat po pierwszych etapach ukraińskich kontrofensyw w obwodzie charkowskim, niszcząc morale i doprowadzając do paniki wśród sił rosyjskich na osi wschodniej. Późniejszy gniew rosyjskiej nacjonalistycznej przestrzeni informacyjnej prawdopodobnie odegrał rolę w skłonieniu Kremla do nakazu częściowej mobilizacji - w dniach po początkowej kontrofensywie Ukrainy - w przypadkowej próbie wzmocnienia rosyjskich linii.

(...)

Rosyjskie władze nadal wysyłają nowo zmobilizowanych i niedoświadczonych rekrutów, aby bezpośrednio wzmocnić poważnie zdegradowane resztki różnych jednostek, w tym jednostek, które wcześniej uważano za główne konwencjonalne rosyjskie siły bojowe. Ukraiński Sztab Generalny poinformował, że nowo zmobilizowani Rosjanie przybyli w celu wzmocnienia elementów 1. Pułku Czołgów 2. Dywizji Strzelców Zmotoryzowanych 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej w bliżej nieokreślone rejony Ukrainy bez żadnego przeszkolenia. Nagranie z mediów społecznościowych z 27 września pokazuje rosyjskiego żołnierza zmobilizowanego do 1. Pułku Czołgów wyjaśniającego, że zostanie wysłany do walki w obwodzie chersońskim w ciągu dwóch dni bez żadnego podstawowego szkolenia (...). 1. Armia Pancerna Gwardii była uważana za najważniejszą rosyjską siłę zmechanizowaną przed 24 lutego, a fakt, że jej elementy są wzmacniane słabo zdyscyplinowanymi, nieprzeszkolonymi ludźmi, jest zgodny z wcześniejszymi ocenami ISW, że nawet najbardziej elitarne jednostki rosyjskie poniosły znaczne straty na Ukrainie i dlatego są coraz bardziej zdegradowane. Dodanie nowo zmobilizowanych sił do elementów 1. Armii Pancernej Gwardii prawdopodobnie nie zapewni tym jednostkom decydującej siły bojowej.

understandingwar.org

26 września operator lądowej sieci we wschodnich Niemczech Gascade poinformował, że doszło do dużego spadku ciśnienia w gazociągu Nord Stream 2 (NS2) – ze 105 do 7 barów. W godzinach późno popołudniowych wyciek z jednej z nitek NS2 na południowy wschód od Bornholmu w duńskiej wyłącznej strefie ekonomicznej potwierdziła Dania. Z kolei wieczorem 26 września operator Nord Streamu 1 (NS1) poinformował o spadku ciśnienia w obu nitkach gazociągu. 27 września rano duńskie i szwedzkie służby morskie zidentyfikowały dwa kolejne wycieki, na obu nitkach NS1 (zob. mapa). 28 września pojawiła się wiadomość o odkryciu przez szwedzką straż graniczną czwartego wycieku (a drugiego na NS2), tym razem w wyłącznej strefie ekonomicznej Szwecji. W związku ze skalą wycieków i ich bezprecedensowym charakterem Dania wprowadziła stan podwyższonej gotowości w krajowym sektorze energii. Duńska i szwedzka administracje morskie wprowadziły ograniczenia dla żeglugi i transportu powietrznego (na wysokości do 1000 m n.p.m.) w obszarze do 5 mil morskich od miejsca uszkodzenia. 27 września po południu szwedzka telewizja SVT poinformowała, że dzień wcześniej stacje pomiarowe w Szwecji odnotowały dwie silne podwodne eksplozje w okolicach wycieków z obu gazociągów (jedną z nich o godzinie 2.03, a drugą – o 19.04). Na miejsce incydentów wysłano duńskie, szwedzkie i niemieckie okręty i śmigłowce. Według informacji duńskich sił zbrojnych wycieki widoczne są z daleka, a największy ma średnicę ponad 1 km.

Dania i Szwecja za przyczynę uszkodzenia gazociągów uznają sabotaż i celowe działania. Władze obu tych państw nie chcą jednak wchodzić w dalsze spekulacje (reakcje międzynarodowe – zob. Aneks). Inspekcja uszkodzonych rur będzie możliwa dopiero za około tydzień, kiedy zakończy się wyciek gazu (według Duńskiej Agencji Energii gazociągi powinny opróżnić się samoistnie do najbliższej niedzieli). W trzech nitkach znajdować się miało – zgodnie z duńskimi szacunkami – w sumie 778 mln m3 surowca. Nie wiadomo, czy informacje pomocne w ustaleniu przyczyny uszkodzeń gazociągów zostały zarejestrowane przez zamontowane na NS1 i NS2 zaawansowane systemy monitorujące oraz czy i na jakich zasadach takie dane zostałyby udostępnione przez Gazprom. Jednocześnie dominuje przekonanie, że uszkodzenie obu gazociągów było umyślnym działaniem dywersyjnym. Mało prawdopodobne jest bowiem wystąpienie tego typu przypadkowych incydentów jednego dnia na trzech rurach i w kilku różnych miejscach równocześnie.

Skala uszkodzeń wszystkich trzech nitek jest duża i nie wiadomo, czy można je naprawić, a jeśli tak, to w jakiej perspektywie czasowej. Według doniesień medialnych rośnie prawdopodobieństwo, że zniszczenia NS1 trwale wyłączą ten gazociąg z użytku. W dobrym stanie pozostawać ma natomiast jedna z dwóch nitek rurociągu NS2. W obecnych okolicznościach trudno jednak sobie wyobrazić, by mogła być ona uruchomiona, nawet gdyby istniała taka techniczna możliwość.

Kto za tym stoi?

Dywersję na Nord Streamie należy postrzegać w szerokim kontekście trwającej wojny, determinacji Putina, by osiągnąć sukces, pseudoreferendów aneksyjnych na okupowanych terenach i potężnego konfliktu Rosji z Zachodem. Ten wyraźnie odczuwalny jest również w wymiarze gazowym – handel surowcami energetycznymi stał się obszarem wojny energetycznej, a narastający kryzys na rynkach gazu i energii w Europie wynika w dużej części z wrogich działań Moskwy. Wreszcie: widać koincydencję czasową uszkodzeń NS1 i NS2 z inauguracją Baltic Pipe 27 września (samo rozpoczęcie działania szlaku nastąpi 1 października). Choć awarie nie wydają się zagrażać bezpośrednio polsko-duńsko-norweskiemu gazociągowi, to wystąpiły blisko jego przebiegu w wodach duńskich.

Zgodnie z najbardziej prawdopodobną wersją uszkodzenie rurociągów nastąpiło wskutek celowych zabiegów rosyjskich. Z dostępnych opcji, jakimi w akwenie Morza Bałtyckiego dysponuje FR, za możliwą należy uznać działanie jednostek tamtejszego wywiadu wojskowego. Tezę tę uwiarygadnia udział w budowie rurociągów specjalnych jednostek ratowniczych wyposażonych w specjalistyczny sprzęt podwodny wykorzystywany do działań dywersyjnych. W 2021 r. inspekcję obiektów prowadzili specjaliści z Głównego Zarządu Badań Głębinowych Ministerstwa Obrony Rosji (GUGI / jednostka wojskowa nr 45707) oraz żołnierze z pododdziału dywersji podwodnej z bazy w Bałtyjsku. Ich uczestnictwo w pracach świadczy o tym, że Moskwa uznaje rurociągi za podlegające szczególnej ochronie obiekty o znaczeniu wojskowym  i stara się zagwarantować sobie możliwości ich zniszczenia (np. przez rozmieszczone zawczasu ładunki wybuchowe), m.in. w celu pogorszenia sytuacji gospodarczej w Europie.

Uszkodzenia NS1 i NS2 mogą wskazywać na to, że Rosja już nie tylko wykorzystuje dostawy surowców instrumentalnie, lecz także wysyła sygnał o zagrożeniu bezpieczeństwa europejskiej krytycznej infrastruktury energetycznej. Wybuchy na obu gazociągach wpisywałyby się w realizowaną przez Moskwę konsekwentnie od wielu miesięcy strategię eskalacji relacji gazowych z Europą, której cel to pogłębianie kryzysu energetycznego oraz zwiększanie niepewności i chaosu na rynku. Na tę strategię składały się m.in. decyzje o odcięciu lub znaczącym zmniejszeniu dostaw gazu do wielu odbiorców europejskich (np. Polski, Bułgarii, Danii, Holandii, Niemiec, Francji, Włoch), jak również wstrzymywanie lub ograniczanie przesyłu poszczególnymi szlakami. Uszkodzenie własnej infrastruktury eksportowej w wyłącznych strefach ekonomicznych państw UE i NATO byłoby przy tym działaniem o nowym ciężarze gatunkowym, demonstrującym zdolność i gotowość do atakowania podobnych obiektów (np. takich jak Baltic Pipe) należących do krajów europejskich zaliczanych przez Kreml do tzw. państw nieprzyjaznych.

Taką interpretację wzmacnia przekaz propagandowy kreowany w rosyjskich mediach – uszkodzenia NS1 i NS2 oceniane są w nim jako działania dywersyjne i de facto akt terrorystyczny przypisywany państwom nieprzyjaznym. Tezę o rosyjskim sprawstwie budują też doniesienia medialne sugerujące, że latem USA ostrzegały Niemcy w sprawie możliwych ataków na infrastrukturę energetyczną na Bałtyku. Niedawno także wywiad ukraiński sugerował ryzyko cybernetycznych ataków Rosji na krytyczną infrastrukturę energetyczną Ukrainy i państw wspierających Kijów. Długoterminowe uszkodzenie obu gazociągów może być wykorzystywane przez Gazprom jako okoliczność usprawiedliwiająca (siła wyższa) niewywiązywanie się z zobowiązań kontraktowych w zakresie dostaw gazu do kontrahentów europejskich i ograniczająca ryzyko i wielkość ewentualnych odszkodowań.

Gotowość podjęcia tak radykalnego działania jak atak na własną krytyczną infrastrukturę energetyczną świadczyłaby również o daleko idącej determinacji Rosji do wykorzystywania kwestii gazowych jako instrumentu politycznego. Kreml najprawdopodobniej liczy na to, że wysyłając sygnał o gotowości i zdolności dokonywania tego typu aktów dywersyjnych, doprowadzi do wzrostu zaniepokojenia w państwach UE, a tym samym wpłynie na ograniczenie lub – w optymalnym dla Moskwy wariancie – wstrzymanie wsparcia politycznego i militarnego dla Ukrainy.

Znacznie rzadsze są obecnie sugestie, że uszkodzenie obu gazociągów wymierzone jest w rosyjskie interesy. Trudno też zidentyfikować potencjalnych alternatywnych sprawców. Oskarżenia np. pod adresem USA słychać przede wszystkim ze strony środowisk tradycyjnie prorosyjskich (np. niemieckiej AfD). W tym kontekście pojawiają się wątpliwości związane z tym, że wybuchy i uszkodzenie gazociągów oprócz zysków przynoszą stronie rosyjskiej także straty. Awarie nie zmieniają faktycznej sytuacji, jeśli chodzi o dostawy rosyjskiego gazu do Europy – NS2 nigdy nie uruchomiono, a przesył przez NS1 całkowicie wstrzymano już kilka tygodni wcześniej. Uszkodzenia uniemożliwiają też wykorzystywanie przez Rosję opcji wznowienia eksportu rosyjskiego gazu instrumentalnie w relacjach z poszczególnymi krajami europejskimi, by dzielić UE oraz doprowadzić do złagodzenia sankcji i/lub ograniczenia wsparcia wojskowego dla Ukrainy.

Możliwe konsekwencje

Awarie gazociągów nie będą miały doraźnie większego wpływu na poziom dostaw na europejski rynek gazu, choć wpływają (wraz z innymi działaniami rosyjskimi) na wzrost jego cen na giełdach. Rosyjski surowiec nie płynął do Europy przez NS1 już od końca sierpnia i nic nie wskazywało na to, by miał popłynąć w najbliższym czasie. NS2 natomiast nigdy nie uruchomiono. Jednocześnie uszkodzenie szlaków bałtyckich definitywnie przekreśla perspektywę zwiększenia dostaw z Rosji (przynajmniej tymi trasami) w czasie największego zapotrzebowania na gaz w sezonie zimowym. Jeśli Moskwa nie zdecyduje się na zwiększenie wolumenu dostaw gazociągami ukraińskimi – a wiele wskazuje na to, że może on wręcz spaść – oznaczać to będzie jednoznaczne trudności z dopięciem bilansów gazowych wielu państw UE (w tym Niemiec), szczególnie w przypadku dużych i/lub długotrwałych mrozów. Może to skomplikować już i tak kryzysową sytuację na rynku gazu i wpłynąć na dyskusje nad kolejnymi pakietami restrykcji dotykającymi szeroko rozumianej dziedziny energii (prawdopodobnie państwom UE jeszcze trudniej będzie się porozumieć np. co do objęcia sankcjami dostaw rosyjskiego LNG).

Wyłączenie na dłuższy czas możliwości eksploatacji obu gazociągów pozbawia Rosję ważnego instrumentu w zewnętrznej polityce energetycznej. Celem budowy rurociągów NS1 i NS2 było nie tylko zwiększenie zdolności elastycznego reagowania na zmiany popytowe na europejskim rynku gazowym, lecz przede wszystkim uzyskanie możliwości przekierowywania tranzytu z dotychczas wykorzystywanych magistrali gazowych, w szczególności ze szlaku przez Ukrainę. Wiele wskazuje na to, że w najbliższym czasie ze strony Moskwy należy się spodziewać dalszej eskalacji działań dotyczących dostaw gazu. 27 września Gazprom zapowiedział, że Rosja może objąć sankcjami ukraiński Naftohaz, jeśli ten będzie kontynuował proces dochodzenia roszczeń od strony rosyjskiej w ramach wszczętego postępowania arbitrażowego. Naftohaz zarzuca Gazpromowi naruszenie zobowiązań dotyczących tranzytu, wynikających z rosyjsko-ukraińskich porozumień z grudnia 2019 r. Ewentualne wciągnięcie Naftohazu na rosyjską listę sankcyjną oznaczałoby dla rosyjskich podmiotów zakaz utrzymywania wszelkich kontaktów handlowych z ukraińskim koncernem, w tym rozliczeń finansowych, a to skutkowałoby z kolei wstrzymaniem tranzytu rosyjskiego gazu przez Ukrainę.

Uprawdopodobnienie hipotezy o rosyjskiej dywersji znacząco oddali perspektywę ewentualnej odbudowy relacji gazowych i energetycznych z UE. Awaria zwiększy determinację państw europejskich do całkowitego uniezależnienia się od dostaw gazu z Rosji, co przyspieszy i przypieczętuje zapoczątkowany po inwazji na Ukrainę proces dywersyfikacji. Zmniejszenie eksportu rosyjskiego gazu do Europy nie zostanie zrekompensowane w najbliższych latach wzrostem sprzedaży do państw pozaeuropejskich. Ze względu na ograniczenia infrastrukturalne Rosja nie ma bowiem obecnie możliwości przekierowania eksportu surowca na rynki innych państw (w szczególności do Azji).

Awaria strategicznych gazociągów, wybuchy u wybrzeży państw NATO i terytoriów państw UE oraz rosnące przekonanie o tym, że stoi za tym Rosja, będą miały również konsekwencje polityczne i dla bezpieczeństwa. Niewątpliwie przyczyni się to do zwiększenia poczucia zagrożenia w rejonie Morza Bałtyckiego oraz w całej Europie. Przełoży się to m.in. na podwyższenie poziomu monitoringu i ochrony europejskiej infrastruktury krytycznej oraz na pogłębienie koncentracji na fizycznym bezpieczeństwie rynków gazu i energii w UE, a być może także na zwiększenie aktywności NATO w tym obszarze.

Reakcje międzynarodowe

Dania była pierwszym krajem, który zareagował na wycieki gazu z rurociągów NS1 i NS2, gdyż pierwszy z incydentów miał miejsce w duńskiej wyłącznej strefie ekonomicznej na południowy wschód od Bornholmu, a kolejny na NS1 na północny wschód od wyspy. Na miejsce awarii skierowane zostały myśliwce F-16, fregata rakietowa, okręt patrolowy i statek monitoringu ekologicznego; Duńska Administracja Morska wprowadziła ograniczenia dla żeglugi oraz ruchu powietrznego. Wieczorem 27 września premier Mette Frederiksen wraz z ministrami spraw zagranicznych, obrony i energii odbyła konferencję prasową. Wcześniej duński minister spraw zagranicznych konsultował się ze swoimi odpowiednikami ze Szwecji, Niemiec, Norwegii, USA, Finlandii, Polski oraz państw bałtyckich, zaś następnego dnia minister obrony omówił sytuację związaną z awarią gazociągów z sekretarzem generalnym NATO. Według duńskiej premier uszkodzenia gazociągów to nie przypadek, lecz celowe działania, odmówiła jednak spekulacji na temat sprawców, kładąc nacisk na potrzebę międzynarodowej współpracy w celu znalezienia winnych eksplozji. Dania nie uznaje wybuchów w swojej strefie ekonomicznej, które doprowadziły do rozszczelnień gazociągów NS1 i NS2, za atak na duńskie terytorium. W sprawie uszkodzenia gazociągów policja w Kopenhadze wszczęła oficjalne postępowanie. Według duńskiego wywiadu wojskowego nie ma na razie wzrostu zagrożenia dla bezpieczeństwa Danii.

Szwecja, w której strefie ekonomicznej miał miejsce jeden z wycieków na nitce NS1 i jeden na NS2, na północny wschód od Bornholmu, zareagowała na awarie gazociągów, wysyłając w ten rejon samolot patrolowy, a następnie okręt patrolowy Straży Wybrzeża. Sztokholm zidentyfikował dwa wybuchy, które spowodowały uszkodzenia. Według szwedzkiej Narodowej Sieci Sejsmograficznej (SNSN) jedna z eksplozji miała magnitudę 2,3, co równa się odczuwalnemu trzęsieniu ziemi. 27 września na konferencji prasowej premier Magdalena Andersson wraz z ministrami spraw zagranicznych i obrony zwróciła się do społeczeństwa, uspokajając Szwedów i jednocześnie ostrzegając ich przed wrogą dezinformacją. Według niej wybuchy były aktem sabotażu i celowymi działaniami, aczkolwiek nie miały miejsca w szwedzkich wodach terytorialnych. Rząd nie chce spekulować o możliwych powodach awarii. Szwedzka policja bezpieczeństwa (Säpo) prowadzi postępowanie w sprawie podejrzenia sabotażu, który częściowo mógł być skierowany przeciw szwedzkim interesom. Sztokholm wydaje się ściśle koordynować narrację w tej kwestii z Kopenhagą, ponadto konsultował się z rządami Norwegii, Niemiec, Finlandii, USA i z sekretarzem generalnym NATO.

Norwegia zareagowała na uszkodzenia gazociągów NS1 i NS2, podnosząc poziom gotowości ochrony na wszystkich swoich platformach wydobywczych na szelfie kontynentalnym. Decyzja ta została poprzedzona wydanym dzień wcześniej przez norweski Urząd ds. Bezpieczeństwa Naftowego (Petroleumstilsynet) ostrzeżeniem dotyczącym zaobserwowanych niezidentyfikowanych bezzałogowych statków powietrznych w pobliżu platform wydobywczych na norweskim szelfie kontynentalnym i wezwaniem do podwyższonej czujności. Wcześniej norweska gazeta „Stavanger Aftenblad” informowała, że w drugiej połowie września w pobliżu różnych platform wiertniczych należących do spółki Equinor ASA sześciokrotnie zostały zauważone niezidentyfikowane bezzałogowe statki powietrzne. Wszystkie zdarzenia zostały zgłoszone przez Equinor norweskiemu Urzędowi ds. Bezpieczeństwa Naftowego. Wykorzystywanie dronów w strefach bezpieczeństwa platform wiertniczych (500 metrów wokół i powyżej platformy) bez uzyskania wcześniejszych pozwoleń jest w Norwegii karalne.

Wicekanclerz i minister gospodarki i ochrony klimatu Niemiec Robert Habeck stwierdził, że według dostępnych mu informacji awarie gazociągów nie są wynikiem „naturalnych zdarzeń”, lecz celowego sabotażu. Przyznał też, że energetyczna infrastruktura krytyczna w Europie jest potencjalnym celem ataków. Dodał, że niemieckie służby są tego świadome od miesięcy. „Der Spiegel” doniósł, że Berlin był latem ostrzegany przez CIA przed możliwością przeprowadzenia sabotażu na bałtyckie gazociągi. Niemiecka fregata rakietowa Sachsen (F219) była pierwszą dużą jednostką pływającą, która pojawiła się na miejscu awarii, okręt zbadał wszystkie trzy miejsca wycieku. W niemieckich mediach przytaczane są zakulisowe wypowiedzi przedstawicieli rządu i służb wskazujące na to, że tego rodzaju awarie nie mogły być dziełem przypadku, lecz najprawdopodobniej są wynikiem celowego ataku, przy czym ze względu na skomplikowany charakter operacji zdolni do aktów sabotażu podmorskiej infrastruktury mogą być tylko aktorzy państwowi. W debacie publicznej jako potencjalnego sprawcę sabotażu najczęściej wskazuje się Rosję. Sugeruje się, że potencjalnym motywem Moskwy mogła być wola demonstracji zdolności do ataków na energetyczną infrastrukturę krytyczną i próba zastraszenia Zachodu możliwością przeprowadzenia podobnych operacji wobec innych sieci przesyłowych – największe obawy budzi bezpieczeństwo gazociągów na Morzu Północnym. Niemcy mają w związku z tym współpracować ze służbami duńskimi i szwedzkimi w dochodzeniu ws. przyczyn awarii.

Rosja. Wciąż nie pojawiło się oficjalne oświadczenie Gazpromu w sprawie uszkodzeń NS1 i NS2. Spółka Nord Stream AG w wydanym 27 września komunikacie oświadczyła, że uszkodzenia mają bezprecedensowy charakter. Z kolei rzecznik Kremla stwierdził, że należy poczekać na wyniki badań przyczyn awarii, ale nie wykluczył, że uszkodzenia mogły być skutkiem dywersji. Rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa oświadczyła, że uszkodzenia nastąpiły w strefie podlegającej kontroli amerykańskiego wywiadu. Niektóre media uznały, że awaria mogła być wynikiem działań Polski. Uszkodzenie gazociągów było jednym z głównych tematów dnia rosyjskich programów informacyjnych i publicystycznych. Według propagandowej narracji było ono efektem sabotażu, za który odpowiedzialność ponoszą państwa, które w największym stopniu skorzystają z unieruchomienia magistral gazowych, czyli USA, Wielka Brytania, Polska i Ukraina. Na 30 września z inicjatywy Rosji zwołano specjalne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie uszkodzeń NS1 i NS2.

osw.waw.pl

środa, 28 września 2022


W północno-wschodniej części obwodu donieckiego utrzymuje się nietypowa dla działań wojennych sytuacja, w której na przyległym obszarze działania ofensywne podejmują równocześnie obie strony. Niepowodzenie frontalnego ataku Ukraińców na Łyman spowodowało, że dążą oni do okrążenia miasta od północy i wschodu. Z kolei Rosjanie skupiają gros sił w rejonie Bachmutu. Działania obu stron zbiegają się w okolicy Siewierska, przy czym Ukraińcy atakują na północny zachód, natomiast Rosjanie na południowy wschód od miasta, uderzając w przeciwnych kierunkach. Żadna ze stron nie jest w stanie uzyskać wyraźnej przewagi. Brak znaczących wzmocnień po stronie rosyjskiej pozwala jednak przyjąć, że bardziej prawdopodobny jest sukces działań ukraińskich.

Mobilizacja Kolei Białoruskich może świadczyć o rozpoczęciu przygotowań do przyjęcia transportów wojskowych z Rosji. Działania te mogą sygnalizować, że Moskwa zdecyduje się na odtworzenie rosyjskiego ugrupowania uderzeniowego zagrażającego Ukrainie od północy lub dostarczenie na Białoruś nowej partii systemów rakietowych, umożliwiających intensyfikację ostrzałów. Jednocześnie postawienie w podwyższony stan gotowości Kolei Białoruskich odbywa się w trakcie przedłużającej się już trzeci dzień wizyty Alaksandra Łukaszenki w Soczi. Tematyka i wyniki rozmów z Władimirem Putinem nie zostały upublicznione. Brak oficjalnych komunikatów może świadczyć o tym, że na Łukaszenkę wywierana jest presja mająca zmusić go do uznania aneksji okupowanych terytoriów Ukrainy i do większego zaangażowania Białorusi w konflikt. Przy wykorzystaniu obowiązującej doktryny wojennej Państwa Związkowego Mińsk może zostać zmuszony do uznania działań armii ukraińskiej za akt agresji na terytorium rosyjskie, jak w optyce Moskwy traktowane będą anektowane obszary.

osw.waw.pl

Okazuje się, że wezwanie dostał także rosyjski dziennikarz, a raczej propagandysta Władimir Sołowjow, który na antenie rodzimej stacji Rossija 1, nie krył z tego powodu oburzenia. - Jestem za stary. A wy, skoro jesteście tacy dzielni, dlaczego nie idziecie na front? Idźcie i umierajcie w Donbasie - skomentował.

Głos w studiu zabrała także caryca propagandy - redaktorka naczelna państwowego kanału informacyjnego Russia Today - Margarita Simonyan. Zapytała, ilu ma zostać zmobilizowanych. Jeden z gości w studiu odpowiedział jej, że milion osób. - To zbierzmy wszystkich pedofilów, zboczeńców, ulicznych muzyków, studentów sztuki i ich wyślijmy. Niech oni będą mięsem armatnim - zaproponowała Simonyan. 

gazeta.pl

Rosyjska agencja RIA Novosti opublikowała wyniki nielegalnych referendów na okupowanych terytoriach Ukrainy:

za wejściem samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej do Rosji głosowało 98,69 proc. wyborców;
za wejściem samozwańczej Ługańskiej Republiki Ludowej do Rosji — 97,93 proc.;
za wejściem obwodu zaporoskiego do Rosji — 97,81 proc.;
za wejściem obwodu chersońskiego do Rosji — 96,75 proc.

onet.pl/RIA Novosti

wtorek, 27 września 2022


Władze rosyjskich regionów Zabajkale oraz Buriacji zapowiadają kontrole w sklepach z odzieżą i wyposażeniem wojskowym. Po ogłoszeniu mobilizacji znacznie wzrosły w nich ceny.

Wbrew zapewnieniom rosyjskich władz, powołani do wojska muszą kupić sobie część wyposażenia sami. W związku z tym wzrosły ceny na kominiarki, kalosze, bieliznę termiczną rękawiczki, czapki i buty zimowe.

– Gdy pojawią się informacje o podwyżkach cen specjalnego wyposażenia, od razu poinformujemy o tym Zabajkalski Oddział Federalnej Służby Antymonopolowej – zaznaczył wicepremier regionu Aleksandr Bardaliejew.

Wcześniej kierujący Buriacją Alieksiej Cydienow zażądał od właścicieli sklepów sprzedających rzeczy potrzebne do służby w wojsku o obniżkę cen.

– Jeśli któryś z was chce się wzbogacić w tym czasie, mieć super zyski, to lepiej niech obniży ceny do poprzedniego poziomu bo sam będzie musiał przygotowywać się do mobilizacji. Dojdziemy do każdego – powiedział.

Mobilizowany mieszkaniec Sachalina opublikował film, w którym pokazuje, co musiał kupić przed wyruszeniem na front. Wśród rzeczy, na które wydał 25 tysięcy rubli, czyli ponad 2100 złotych są: śpiwór, płaszcz, kalosze, apteczka z lekami i plecak. Jak przyznaje mężczyzna, ze względu na brak pieniędzy nie mógł kupić sobie butów.

belsat.eu/Kommersant/astv.ru

Równocześnie w zasadzie bez echa przeszła informacja o wynikach badań, jakie dzień przed ogłoszeniem przez Putina dekretu o mobilizacji ogłosiło Centrum Lewady - rosyjska niezależna, pozarządowa organizacja badawcza i socjologiczna. Przeprowadzone one zostały w domach respondentów w formie wywiadu osobistego w dniach 25-31 sierpnia 2022 r. (na reprezentatywnej próbie ludności miejskiej i wiejskiej - 1612 osób w wieku 18 lat i więcej w 137 miejscowościach). Wynika z nich, że odnotowano znaczny wzrost zaufania do wszystkich instytucji państwowych i publicznych w porównaniu do roku ubiegłego. Podobne gwałtowne zmiany nastrojów miały miejsce w 2014 roku, a więc w czasie aneksji Krymu i rozpoczęciu walk w Ługańsku i Doniecku. Wzrosło zaufanie do głównych instytucji politycznych: do prezydenta z 53 proc. (2021 r.) do 80 proc. (2022 r.), do rządu z 33 proc. (2021 r.) do 55 proc., do Dumy Państwowej i Rady Federacji z 25 proc. (2021 r.) do ponad 40 proc. (2022 r.). Po ubiegłorocznym spadku, gwałtownie wzrosło w tym roku również zaufanie do resortów siłowych: na przykład 77 proc. respondentów ufa armii (61 proc. w 2021 r.), 61 proc. ufa organom bezpieczeństwa państwa (45 proc. w 2021 r.), a 41 proc. ufa policji (29 proc. w 2021 r.). Biorąc pod uwagę fakt, że wobec Centrum Lewady są wysuwane zastrzeżenia co do metodologii badań, iż nie publikuje jaki procent respondentów odmówił udziału w ankietach z obawy przed negatywnymi konsekwencjami (m.in. Sam Greene, dyrektor programu Rosja w King's College London), to wyników tych nie należy lekceważyć, nawet jeśli przyjmiemy błąd badawczy w wysokości 10 proc.

Z tego powodu nie należy dziwić się, że protesty są bardziej wydarzeniami medialnymi, niż rzeczywistymi przejawami nastrojów społecznych, zważywszy nawet na grożące konsekwencję za udział w nich. Obecnie potencjał protestacyjny w rosyjskim społeczeństwie w zasadzie nie istnieje. Tak więc, na razie próba analogii historycznych z rokiem 1917 w Rosji, gdzie masy zrewoltowanych żołnierzy pochodzących ze wsi doprowadziły do upadku caratu, w obecnej sytuacji jest raczej swoistym "chciejstwem" i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Jak zwrócił uwagę rosyjski politolog Vladimir Gelman,"w lutym 1917 r. jednostki wojskowe w Piotrogrodzie, obawiając się, że same zostaną wysłane na front, nie poszły w obronie rządu carskiego i ostatecznie on upadł", ale "tak głęboki spadek zdolności do tłumienia (aktywności obywatelskiej - przyp. red.) w Rosji nie został jeszcze zauważony. "Wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że MSW i Gwardia Narodowa są nawet zainteresowane obecnością na miejscu w celu stłumienia protestów – a wtedy na pewno nie zostaną wysłane na front. Oznacza to, że sytuacja jest dokładnie odwrotna (...) a wyliczenia ludzi pokazują, że szanse na rozbicie »maszyny mobilizacyjnej«, która opiera się na represji, są niewielkie, dlatego naturalne jest, że racjonalne zachowanie to poszukiwanie indywidualnego wyjścia, a nie kolektywnego protestu" - ocenia.

Demonstrację przeciwko mobilizacji szczególnie ostry przebieg miały przede wszystkim w regionach określanych przez prof. Natalię Zubarewicz z moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego, (specjalizujących się w zagadnieniach dotyczących sytuacji socjoekonomicznej Rosji) mianem tzw. czwartej Rosji, obejmującej zaledwie 6 proc. populacji. Występuje w nich szczególnie wysoki poziom strukturalnej biedy, korupcja i konflikty na tle etnicznym i religijnym. Zaliczane są do niej głównie republiki etniczne, takie jak m.in. Tuwa, Buriacja, Kałmucja, Dagestan, Osetia Północna i Inguszetia. Biorąc pod uwagę stosunek dochodu do kosztu koszyka dóbr i usług oraz proporcje ludności poniżej granicy ubóstwa, to Tuwa jest na pierwszym miejscu, a Kałmucja i Inguszetia są bardzo zbliżone. Jednocześnie Tuwa jest jedynym regionem, w którym stosunek dochodu do kosztu koszyka jest mniejszy niż jeden, to znaczy średni poziom dochodu nie wystarcza, aby zapewnić minimalny zestaw towarów i usług. Jedna trzecia ludności żyje poniżej granicy ubóstwa. Pomimo, że w Osetii Północnej i Dagestanie sytuacja jest nieco lepsza to wszystkie te republiki etniczne pod względem poziomu życia są poniżej rosyjskiej średniej. Z tych regionów ginie najwięcej żołnierzy w toczącej się wojnie z Ukrainą. Stąd tak gwałtowny protest w m.in. Dagestanie. Jednocześnie rosyjskie jednostki z przewagą żołnierzy z wspomnianych regionów oznaczają się szczególnym okrucieństwem.

Jak podaje telegramowy kanał "Mongolski Węzeł", "według różnych szacunków na froncie znajdować ma się około 10 tys. Buriatów. Inne źródła podają 5 lub 6 tysięcy osób. W ujęciu procentowym na mieszkańca wśród wszystkich narodów Rosji prym wiodą Buriaci walczący na Ukrainie. Buriaci stanowią zaledwie 0,3 procent ludności Rosji, ale stanowią 2,8 proc. wśród oficjalnie zabitych na Ukrainie. Pod względem liczby zgonów w tej wojnie tylko Dagestan wyprzedza Buriację, ale jego populacja jest trzykrotnie większa. Największe straty w toczącej się wojnie ponoszą mniejszości etniczne: Buriaccy Mongołowie, Tuwuńcy, Mongołowie i Kałmuccy Mongołowie, którzy używani są jako "mięso armatnie". Były prezydent Mongolii Tsakhiagiin Elbegdorj wezwał wręcz do ucieczki z Rosji Tuwińców, Buriatów i Kałmuków, którzy nie chcą brać udziału w wojnie z Ukrainą. Jego wiadomość wideo została opublikowana na kanale YouTube Światowej Federacji Mongołów. "Okazuje się, że państwo zwane Rosją postanowiło zorganizować ludobójstwo Buriatów? Zniszczyć całą pulę genów, odbierając młodych, którzy będą żyć i żyć?" - to cytowana przez BBC wypowiedź Iriny Bułgutowej, będącej doktorem filologii buriackiej i profesorem nadzwyczajnym Katedry Literatury Rosyjskiej i Obcej Buriackiego Uniwersytetu Państwowego, na temat mobilizacji.

infosecurity24.pl

Głównym celem ofensywy jest oczywiście zniszczenie rosyjskiego zgrupowania operacyjnego na prawym brzegu Dniepru i zajęcie tego terenu, włącznie z miastem Chersoń. Na zachodniej flance natarcia wyprowadzane są wprost na Chersoń; w centralnej części frontu wprost na południe, z sforsowaniem rzeki Inhulec włącznie i z obszaru Andrijiwka-Łozowe-Dawidów Bród wyjściem na drogę Dawidów Bród-Nowa Kachowka; na wschodniej flance, atakuje się z grubsza wzdłuż Dniepru. Prawdopodobnie spodziewano się, że izolowane zgrupowanie operacyjne przeciwnika na prawym brzegu Dniepru, borykające się z problemami logistycznymi, zostanie rozbite, do czego miało przyczynić się wielotygodniowe, systematyczne degradowanie jego zdolności bojowych i zabezpieczenia logistycznego atakami artyleryjsko-rakietowymi, w tym systemami rakietowymi HIMARS/MLRS.

Teren w jakim zgrupowanie operacyjne SZU atakuje na południu jest niekorzystny, częściowo z rzeką Inhulec za plecami, w otwartym terenie, z niewielką ilością lasów, co utrudnia skryte podejście, z gęstą siecią kanałów irygacyjnych. Nasycenie wojsk w stosunku do przestrzeni jest relatywnie niewielkie, nawet na głównych kierunkach natarcia walki zazwyczaj prowadzone są w oparciu o atakujące kompanijne grupy taktyczne (KGT), rzadziej batalionowe (BGT).

Zebrano potężne siły SZU, w tym z bronią natowską, jednakże szybko okazało się, że brak odpowiednich rezerw operacyjnych. Zidentyfikowano w ofensywie elementy m.in. następujących brygad: 28. i 63. zmechanizowanych, 35. i 36. piechoty morskiej, 46. desantowo-szturmowej, 60. piechoty, 59. zmotoryzowanej, 128. górsko-szturmowej, 126. obrony terytorialnej i innych mniejszych jednostek szczebla batalionu (np. białoruski batalion "Teror"). W stosunku do ofensywy charkowskiej zwraca uwagę mniejszy udział w ofensywie sił specjalnych (73. Morskiego Centrum Operacji Specjalnych, jednostki specjalnej "Alfa" SBU), niewielkiego komponentu elitarnych wojsk desantowo-szturmowych oraz aktywność na froncie wyspecjalizowanej jednostki rozpoznania powietrznego (bezzałogowego) "Karlson", współpracującej standardowo z haubicami M777.

(...)

Siły użyte do operacji z perspektywy czasu należy uznać za zbyt szczupłe, żeby dokonać przełamania frontu i jego zwinięcia (załamania). Atakowano szerokim frontem, w zasadzie w kilku miejscach, relatywnie nikłymi siłami, w dodatku częściowo z rzeką Inhulec za plecami (po zniszczeniu tamy pod Krzywym Rogiem z nagle podniesionym poziomem wody), z przeprawami pontonowymi pod kontrolą ogniową nieprzyjaciela.

W ofensywie zastosowano, po raz pierwszy na dużą skalę, sprzęt pancerny z krajów NATO:
  • czołgi T-72M1/T-72M1R,
  • transportery opancerzone YPR-765/M113,
  • pojazdy kołowe Kirpi w jednostkach piechoty morskiej,
  • Husky TSV w jednostkach desantowo-szturmowych itd.
O tym, że z ofensywą chersońską wiązano od początku duże nadzieje świadczy również aktywny ukraiński komponent lotniczy, w tym bezzałogowce TB2 Bayraktar, wykonujące misje uderzeniowe, co ostatnio jest raczej rzadkością (odnotowano zastosowanie m.in. "litewskiego" TB2 "Jastrząb" (lit. "Vanagas"). Samoloty bojowe (głównie Su-25 i MiG-29 z pociskami HARM) tylko 2 września wykonały do 40 misji wsparcia wojsk własnych na całym froncie, jednakże przewagę w powietrzu utrzymuje oczywiście strona rosyjska.

Obrona npla mimo problemów logistycznych jest dobrze zorganizowana, głęboko urzutowana, oparta na jednostkach regularnych rosyjskiej armii, zmechanizowano-pancernych (np. BTG brygad 38., 64., 69.) i desantowo-szturmowych (np. BTG z 76. dywizji WDW, z organicznym batalionem czołgów), z silnym komponentem artyleryjskim (artyleria lufowa i rakietowa kładzie ogień na jednostki atakujące w pasie taktycznym, ale też na bezpośrednie tyły, w tym przeprawy przez Inhulec, oraz linie komunikacyjne). Jak dotąd nigdzie nie opuszczono pozycji, nie zanotowano paniki, zdobycze sprzętowe to po obu stronach pojedyncze wozy bojowe, przejmowane w bezpośrednich walkach, a nie porzucane w trakcie odwrotu/ucieczki.

Strona rosyjska na południu prowadzi aktywne rozpoznanie bezzałogowe (rozpoznawcze BSP typu "Kartograf", oraz wszechobecne "Orłan-10"). Przykładowo 2 września SG SZU szacował aktywność dronów rosyjskich na "ponad 30 wylotów", co oznacza relatywnie dużą aktywność bezzałogowców przeciwnika. Można więc założyć, że przeciwnik ma dość dobre rozeznanie w siłach i zamiarach ukraińskich, w efekcie podchodzące do linii frontu ukraińskie oddziały są nierzadko wykrywane, czasami nakrywane artylerią w marszu, lub na przeprawach.

Na froncie południowym aktywne są również samoloty bojowe Su-25 i Su-34 oraz śmigłowce, np. szturmowe Ka-52, w ostatnich dniach września zanotowano również, np. w rejonie Odessy, zastosowanie eks-irańskich bezzałogowców Mohajer-6 oraz dronów-kamikadze Shahed-136 (Gerań-2).

Siły rosyjskie zdolne są nie tylko do obrony, ale i kontrataków, dlatego front przesuwa się nieznacznie, w pierwszej fazie ofensywy najbardziej na kierunku Andrijiwka-Łozowe, gdzie SZU sforsowały Inhulec i utworzyły mały przyczółek, a następnie opanowały m. Suchyj Stawok i Kostromka, zajęte miejscowości były natychmiast ostrzeliwane i atakowane przez lotnictwo.

Również na innych odcinkach frontu np. pod m. Dawidów Bród czy Archanhelske siły SZU zostały zatrzymane, walki trwają w zasadzie o utrzymanie/poszerzenie przyczółków. W efekcie natarcie SZU ma niskie tempo, w niektórych miejscach Rosjanie skutecznie kontratakują, (np. 2 września w rejonie Wysokopillia-Potomkine), który to obszar zdobyto dopiero po wielu dniach ciężkich walk.

Oddanie Wysokopilli przez kompanię WDW spowodowane było zagrożeniem okrążeniem w wyniku dwustronnego ataku SZU (od Olhyne i Potomkine), wycofano się w porządku, front został utrzymany, 5 września siły rosyjskie miały nawet kontratakować. Kilkudniowe walki o obszar Wysokopillia-Olhyne-Potomkine pokazują jak trudne jest przełamanie dobrze przygotowanych pozycji obronnych npla. Na wspomnianym obszarze siły obrony poniosły pewne straty, utracono co najmniej kilka BMD-2 (zniszczone i porzucone). Nad samym Dnieprem, na wschodniej flance ofensywy, atakujące tu 60. i 128. brygady uzyskały jak dotąd największe sukcesy wyzwalając wiele miejscowości i zadając przeciwnikowi duże straty, jednakże same również mocno się wykrwawiając.

Na wielu odcinkach frontu ataki są ponawiane raz po raz, a SZU nie odnosi w nich sukcesu. Przykładowo tak dzieje się w ostatnich dniach, na północny-zachód od Chersonia, pod Prawdine.

Poprzedzone ostrzałem artylerii lokalne ataki, siłami kompanii, są odpierane przez broniącą się tutaj wzmocnioną rosyjską BGT. Potwierdzone wizualne straty atakującej KGT 28. BZmech pod Prawdine to co najmniej kilka BMP-2, 1 T-64, 1 BTR, 1 MRAP Nowator.

Oczywiście, straty odnotowuje również strona rosyjska - od ognia artyleryjsko-rakietowego, bezzałogowców, ppk, w kontakcie bezpośrednim itd. Z ciekawszych akcji można wspomnieć tę z 13 września, gdy specjalsi z Centrum Operacji Specjalnych "Alfa" SBU porazili z ppk Stugna-P wrogi BMP z odległości 4,7 km. Z innych nowinek można wspomnieć użycie min przeciwczołgowych AT2 DM1399, przenoszonych w pociskach AT2 SCATMIN (ładunek 28 min) odpalanych z systemów MARS/M270 oraz obecność na chersońskich stepach ciężkich wozów ewakuacyjnych M984A4 HEMTT.

Oczywiście kluczowym faktorem grającym na korzyść SZU jest dezorganizacja przepraw przez Dniepr i Inhulec, a zatem poważne problemy rosyjskiego zgrupowania na prawym brzegu Dniepru, w obszarze chersońsko-berysławskim.

Wydaje się, że zakładano, iż po wielu tygodniach zgrupowanie rosyjskie będzie miało problemy z zaopatrzeniem (amunicją, paliwem, żywnością/wodą), co może przełożyć się na degradację jego zdolności bojowych, a zatem na jego dekompozycję.

defence24.pl

Oświadczenie Prigożyna zostało opublikowane przez służby prasowe Concord, firmy z nim związanej, w odpowiedzi na zapytanie redakcji rosyjskiego serwisu Błoknot. Dziennikarze pytali, dlaczego biznesmen przestał ostatnio zaprzeczać swojemu zaangażowaniu w Grupę Wagnera. W odpowiedzi Prigożyn powiedział, że w 2014 roku "jak wielu innych biznesmenów" udał się na poligon, gdzie zebrali się "Kozacy", i "próbował wydać pieniądze", by "zwerbować grupę, która pójdzie bronić Rosjan". Kiedy zrozumiał, że ci "kozacy" nie są dla niego odpowiedni, postanowił stworzyć grupę na własną rękę.

"Poleciałem więc na jeden z poligonów i zrobiłem to sam. Sam wyczyściłem starą broń, sam uporządkowałem uzbrojenie i znalazłem specjalistów, którzy mogli mi w tym pomóc. Od tego momentu, 1 maja 2014 r., narodziła się grupa patriotów, która później przyjęła nazwę Grupa Wagnera. To ich odwaga i męstwo umożliwiły wyzwolenie lotniska w Ługańsku i wielu innych terenów oraz radykalnie zmieniły losy republik w Donbasie" — pisze dalej Prigożyn.

Według biznesmena, bojownicy Wagnera zawsze "chronią pokrzywdzonych", a mimo to w ciągu ostatnich ośmiu lat "każdy pies próbował opluć Grupę", zaś "wścibscy dziennikarze szukali negatywów" i czepiali się Wagnera".

Prigożyn nazywa członków grupy "bohaterami", którzy bronili "narodu syryjskiego, innych narodów krajów arabskich", a także "zubożałych Afrykanów i Latynosów" i "stali się jednym z filarów naszego kraju".

Jewgienij Prigożyn zaprzeczał wcześniej, że jest związany z Grupą Wagnera i pozywał dziennikarzy, którzy łączyli go z najemnikami. W sierpniu 2022 r. sąd w Moskwie orzekł, że dziennikarz określający Prigożyna jako "właściciela Wagnera", kłamał.

W lipcu 2022 r., po tym, jak Meduza opublikowała śledztwo dotyczące rosyjskich najemników w Ukrainie, Prigożyn zażądał wszczęcia postępowania karnego przeciwko autorce śledztwa, Lili Japparowej, oraz redaktorce Meduzy Tatianie Jerszowej. Powodem tego była prośba skierowana do Prigożyna podczas przygotowywania materiału. Biznesmen zażądał również, aby Meduza została uznana za organizację niepożądaną w Rosji.

onet.pl/meduza.io

poniedziałek, 26 września 2022


BiznesAlert.pl: Jakie są przyczyny obecnego kryzysu gospodarczego w Chinach?

Michał Bogusz: Moim zdaniem są to przyczyny zakorzenione w strukturze obecnego chińskiego systemu gospodarczego. Sięgają one bardzo głęboko i wiążą się ze schematem wzrostu ChRL co najmniej od 2008 roku. Należy cofnąć się do pamiętnego kryzysu światowego, który Chiny postanowiły przejść stymulując swoją gospodarkę na potęgę. Odbiło się to ogromnym przyrostem mocy produkcyjnych w wielu sektorach, ale przede wszystkim w sektorze budowlanym. Ten wzrost mocy produkcyjnych nastąpił poprzez zwiększenie zadłużenia. I właśnie wzrost zadłużenia gospodarki jako całości, nie tylko budżetu centralnego, przekroczył już 300 procent PKB. Jest to poziom, który mogą wytrzymać duże, wysoko rozwinięte gospodarki, jednak ChRL jest gospodarką hybrydową. Tak naprawdę jedna trzecia kraju jest na poziomie wysoko czy średnio rozwiniętego państwa, a dwie trzecie wciąż pozostają  na pułapie państw rozwijających się. Są  regiony ChRL, które jeśli chodzi o kondycję gospodarczą czy poziom rozwoju, nie przerastają Bangladeszu. Hybrydowa gospodarka nie radzi sobie z tak masywnym obciążeniem zadłużenia. Tak naprawdę ucieczka Chin do przodu wynikała ze strachu przed przeprowadzenia reform strukturalnych, które wpłynęłyby negatywnie na władze Partii Komunistycznej.

Czy obecna sytuacja międzynarodowa dodatkowo wzmaga kryzys gospodarczy w Chinach?

Owszem, wzmaga, ale nie jest przyczyną tego kryzysu. Obecna sytuacja międzynarodowa kreowana przez wojnę na Ukrainie, zmiany klimatyczne czy pandemię Covid-19, działa na ten kryzys jak akcelerator. Należy jednak pamiętać, że nie jest jego źródłem. Jak już mówiłem, problemy ChRL mają charakter strukturalny. Państwo to zbudowało gospodarkę  polegającą na eksporcie, a później na inwestycjach wewnętrznych i infrastrukturalnych, przede wszystkim na ogromnej bańce budowlanej. Ktoś szacunkowo policzył, choć można się z tym nie zgadzać, że w Chinach wybudowano przestrzeń mieszkaniową wystarczającą do pomieszczenia 2 miliardów ludzi. Ile jeszcze można wybudować? Tym bardziej, że nie można zasiedlić tego, co już powstało? A branża budowlana wciąż jest jedną z podstaw rozwoju gospodarki ChRL od kryzysu w 2008 roku. To pokazuje, że nie ma przestrzeni dla dalszego wzrostu przy aktualnym modelu gospodarczym.

Choć model ten uległ wyczerpaniu, to wprowadzenie nowego wymagałoby ogromnych reform nie tylko gospodarczych, ale także politycznych. Przede wszystkim wiąże się to z przesunięciem strumienia pieniędzy, z którego czerpią regionalne władze wraz z lokalnym biznesem. Korytem tego strumienia są projekty infrastrukturalne, dzięki którym miejscowe elity partyjne, niekiedy powiązane z organizacjami przestępczymi, wyraźnie się bogacą. W momencie zmiany aktualnego  modelu gospodarczego, ten strumień pieniędzy przestałby do nich płynąć. To z kolei oznacza poważne konsekwencje i tarcia wewnątrz Partii Komunistycznej. Jasne jest, że nie da się już dłużej utrzymać takiego modelu gospodarczego. Może jeszcze parę lat, na siłę pompując środki w stymulowanie gospodarki tu i ówdzie. Ale na dłuższą metę to nie ma sensu. Jeżeli wybuduje Pan jedną autostradę między dwoma wielkimi ośrodkami miejskimi, to wyraźnie przełoży się na wzrost wymiany gospodarczej, myśli i ludzi między tymi miastami. Jeśli pan wybuduje obok drugą autostradę, to realny wzrost już nie będzie tak znaczący, bo nie dojdzie do uwolnienia tak dużych zasobów jak za pierwszym razem. A w Chinach mamy teraz taką sytuację, że często buduje się już trzecią i czwartą autostradę między takimi dwoma ośrodkami. To nie ma kompletnie sensu i nie przekłada się na wzrost realnej gospodarki, choć znajduje odzwierciedlenie w PKB. Były takie lata, że prawie połowa produktu krajowego brutto szła na inwestycje mające wygenerować go więcej. Ostatecznie dochodziło do sytuacji, gdzie powielane PKB zjadało samo siebie. Wskaźnik ten nie przekładał się tym samym na rzeczywistość, tylko był bezsensownie namnażany.

Czy w związku z sygnałem, który wysłał swoją notatką założyciel Huawei, w Chinach mogą zacząć się jakieś strukturalne zmiany w celu zwalczenia kryzysu?

Jeszcze za czasów Hu Jintao mówiło się, że Chiny muszą zmienić swój model gospodarczy. Oznaczało to potrzebę przestawienia się na konsumpcję wewnętrzną, zwiększenie możliwości konsumenckich społeczeństwa, żeby to sami Chińczycy napędzali własną gospodarkę. Ale to oznacza konieczność wprowadzenia poważnych programów socjalnych. W sytuacji w której obywatele muszą odkładać jedną trzecią, a czasami nawet połowę swoich dochodów, ponieważ nie mają żadnej siatki zabezpieczenia społecznego i nie ufają państwu, nie sprzyja rozwojowi państwowej konsumpcji dóbr. Jeżeli obywatele oszczędzają, to nie wydają pieniędzy, co z kolei nie nakręca gospodarki. Oczywiście istnieją wyspy bogactwa w Chinach, takie jak Szanghaj, Pekin czy Kanton, na których wielu ludzi się koncentruje. Ludzie ci zachwycają się, jakie tam są wspaniałe sklepy i ewidentna, żywa konsumpcja dóbr. Ale zapomina się, że te największe miasta stanowią zaledwie ułamek całego państwa i populacji ChRL.

biznesalert.pl

Japońscy sinolodzy ze szkoły Kioto uważali, że azjatycka nowoczesność zaczęła się we wczesnym okresie dynastii Song (960–1279); dla Chińskiej Partii Komunistycznej (KPCh) nowoczesne Chiny zaczynają się od wojny opiumowej (1839–1842), wraz z przybyciem zachodnich imperialistycznych kanonierek. Sam Fairbank przyjął podobną periodyzację w swojej pracy z 1986 roku, The Great Chinese Revolution, 1800–1985. Wiele kursów historii „współczesnych Chin” poszło w jego ślady, choć periodyzacja od XIX w. przedkłada kontakty europejskie nad rozwój lokalny i otwiera historię w momencie upadku imperium Qing – ignorując jego ekonomiczny rozkwit i ogromną ekspansję w XVII i XVIII w.

Najbardziej niepokoi jednak to, że podręczniki do nauki o „nowoczesnych Chinach” – jak większość historii Chin skierowanych do szerokiego grona czytelników – zawierają również niezbadaną i problematyczną koncepcję samych „Chin”. Historia polityczna kontynentalnej Azji Wschodniej obejmuje wiele królestw; niektóre z nich, ale nie wszystkie, są obecnie uznawane za część historii „Chin”. Ich władcy pochodzili z różnych grup etnicznych i mówili różnymi językami. Ich państwa zajmowały wiele różnych obszarów na terenie dzisiejszej Chińskiej Republiki Ludowej (ChRL), często równolegle z innymi państwami. Dramat ten nie różni się zbytnio od tego, który rozgrywał się przez ostatnie 2500 lat istnienia monarchii i imperiów w Europie.

wszystkoconajwazniejsze.pl

Ale cała ostrość, z jaką chińscy przywódcy obchodzą się z koronawirusem, ma też komponent polityczny. Sekretarz generalny Komunistycznej Partii Chin Xi Jinping uczynił strategię "zero COVID" oficjalną polityką rządu. Jej założeniem jest, że wirusa powodującego COVID-19 można wyeliminować całkowicie do czasu, aż przyjmie zupełnie niegroźną formę. Stąd ciągłe lockdowny, które mają tłumić rozwój pandemii. W Europie raczej pogodziliśmy się z tym, że wirus z nami zostanie, ale my zbudowaliśmy odporność za pomocą szczepionek oraz ekspozycji na wirusa.

Jako że polityka "zero COVID" jest uświęcona przez przywódcę, odstępstwo czy krytyka byłaby w Chinach odebrany jako atak na cały rząd.

- Dlatego działacze partyjni na każdym szczeblu muszą wykazywać się w zwalczaniu COVID - wyjaśnia dr Michał Bogusz, starszy specjalista w programie chińskim Ośrodka Studiów Wschodnich. - Oto walczymy, zgodnie ze wskazaniami najwyższego przywódcy, ze śmiertelnym zagrożeniem.

Ale ma to też wymiar praktyczny. Monitorowanie zakażeń jest przykrywką dla rozszerzania rządowej kontroli nad obywatelami.

Dr Bogusz wyjaśnia to tak: - Zdarzało się, że gdy zaplanowany był protest w niezwiązanej z pandemią sprawie, np. przeciwko niewypłacalności banków, to ci z mieszkańców, którzy w mediach społecznościowych deklarowali, że się na niego wybierają, mieli zmieniany w aplikacji COVID-owej status z zielonego na żółty, czyli że muszą iść się przetestować, a potem czekać w kwarantannie.

W ten sposób, posługując się rozwiązaniami mającymi przeciwdziałać rozpowszechnianiu pandemii, chiński rząd zyskał kolejne narzędzie monitoringu i kontroli.

Zdaniem Bogusza w polityce "zero COVID" chodzi też o to, że walka z koronawirusem to w Chinach biznes, do którego można bardzo wygodnie wyprowadzać publiczne środki.

- Na wymazach ktoś zarabia - wyjaśnia. - Kiedy nie wystarcza ludzi, to znane są przypadki, że wymazy robiło się rybom albo kaczkom. Jest też zdjęcie suszy, która spadła na Chiny w jednym z miast, w tle w górach widać szalejące pożary, a na pierwszym planie kolejki do wymazu, choć w budynkach obok nie ma prądu. Kadry partyjne są „zblatowane" z biznesem, który zarabia na wymazach. Podobnie dzieje się w przypadku innych inwestycji publicznych: buduje się szkoły, które w czasie trzęsienia ziemi się rozpadają, bo oszczędzono na stali, albo kolejne autostrady, po których nikt nie jeździ.

Obecny przywódca Chin Xi Jinping rósł w siłę m.in. na hasłach walki z korupcją. Ale niekoniecznie oznacza to, że miał zamiar faktycznie ją ograniczać.

- Walka z korupcją w Chinach nie służy walce z korupcją - wskazuje Bogusz - ale eliminowaniu przeciwników politycznych. Ścigać za faktyczną korupcję w Chinach to tak, jakby w Polsce ścigać za przeklinanie. Ona jest wbudowana w chiński system.

Model rozwojowy Chin przez lata opierał się na produkcji przemysłowej na potrzeby zagranicznych koncernów. Ale najpierw pandemia zachwiała łańcuchami dostaw, a teraz chiński rząd, wcielając w życie zasadę "zero COVID", utrudnia zagranicznym podróżnym wjazd do kraju uciążliwymi kwarantannami, testami i obostrzeniami. Na dodatek lockdowny powodują przerwy w pracy w biurach czy fabrykach.

 Zdaniem Bogusza to wszystko może przyspieszyć proces zmiany modelu rozwojowego Chin, który jednak obserwować już można od dłuższego czasu.

 - Model rozwojowy Chin i tak jest w kryzysie - wyjaśnia. - Polityka "zero COVID" może tylko przyspieszyć jego zmianę. Firmy nie wyjdą zupełnie z Chin, ale zdywersyfikują łańcuchy dostaw. Przykładem jest Honda, która dzisiaj buduje osobno łańcuch dostaw na potrzeby produkcji na rynek w Chinach, a osobno na rynki w innych państwach.

wyborcza.pl

niedziela, 25 września 2022


Wedle oficjalnych danych w 2016 urodziło się w Chinach 17,86 mln dzieci, dwa lata później już tylko 15,2 mln. W 2020 pierwszym roku pandemii na świat przyszło 11,97 mln dzieci, a w ubiegłym roku już tylko 10,6 mln. Prognozy dla tego roku zakładają, że liczba narodzin spadnie poniżej 10 mln. Już widać wyraźne tego zapowiedzi.

W ciągu pierwszych sześciu miesięcy tego roku liczba narodzin w Hunan, jednej z najludniejszych prowincji kraju, spadła o 9,5 proc. w stosunku do roku poprzedniego. Jeszcze wyraźniejsze są wskaźniki z poszczególnych miast. W Jiazhou w prowincji Shandong liczony rok do roku spadek wyniósł 26 proc., a w Hukou w prowincji Jiangxi 42 proc.

Yi Fuxian, chiński demograf pracujący obecnie w Stanach Zjednoczonych, przytacza przykład niewymienionego z nazwy miasta w prowincji Heilongjiang, gdzie w ciągu pierwszych siedmiu miesięcy bieżącego roku nie urodziło się ani jedno dziecko, a do pierwszych klas w tamtejszych szkołach podstawowych zapisano jedynie troje dzieci.

Położona w Mandżurii prowincja Heilongjiang to jednak szczególny przypadek. Północny wschód to chiński „pas rdzy”, zainicjowane pod koniec lat 70. reformy gospodarcze uderzyły w tamtejsze kopalnie i przemysł ciężki, „wielkie budowy socjalizmu” z czasów Mao, które w nowych warunkach okazały się nierentowne. Region pogrążył się w ekonomicznej zapaści i zaczął się wyludniać. Wskaźnik dzietności w Heilongjiang jest jednym z najniższych w Chinach i wynosi 0,6, dla całego kraju to 1,16. Innym wskaźnikiem są spadające obroty firm produkujących mleko w proszku, pieluszki, łóżeczka i wózki dziecięce.

Przypuszczalnie rząd liczył na zwiększenie dzietności w rezultacie izolacji spowodowanej pandemią Covid-19, jednak kalkulacje okazały się błędne. Polityka "zera zachorowań" przyniosła odwrotne skutki – Chinki są jednymi z najmniej chętnych do posiadania dzieci kobiet na świecie. Spadek przyrostu naturalnego tłumaczono zwykle zbyt niskimi zarobkami, by podołać wysokim kosztom utrzymania i wychowania potomstwa oraz długimi godzinami pracy. Inne wskazywane przyczyny to duża nierówność płci - Chiny są pod tym względem na 102. na 146 miejsc w indeksie Światowego Forum Gospodarczego. Wreszcie - bardzo wysokie wymagania stawiane przez społeczeństwo matkom.

Pandemia i drakońskie działania podjęte przez władze to nowe przyczyny. W rozmowie z agencją Reutersa Claire Jiang, mieszkanka Szanghaju, stwierdziła, że trwający ponad dwa miesiące lockdown kompletnie zmienił jej plany życiowe. Zupełnie zrezygnowała z posiadania dzieci, nie chce, by musiały żyć w niepewnych warunkach w kraju, gdzie władze mogą przyjść do domu i robić co im się żywnie podoba. Społecznym bilansem dotychczasowej polityki pandemicznej są utrata pracy, dostępu do opieki medycznej, a nawet żywności, sobiepaństwo urzędników egzekwujących przepisy, a także rozbijanie rodzin. Znane są przypadki dzieci pozostawionych samym sobie, po tym jak ich rodzice zostali poddani przymusowej kwarantannie w miejscu pracy.

Jiang nie jest odosobniona w swoich opiniach. W czasie lockdownu Szanghaju przez chwilę w mediach społecznościowych furorę robił hashtag „jesteśmy ostatnim pokoleniem”. Szybka interwencja cenzury zamknęła sprawę. Skąd wzięła się tak radykalna reakcja internautów? „Jesteśmy ostatnim pokoleniem” miał odpowiedzieć mężczyzna, któremu urzędnicy w kombinezonach ochronnych grozili ukaraniem jego rodziny na trzy pokolenia, jeśli nie podporządkuje się przepisom pandemicznym.

Zdaniem Justine Coulson, przedstawicielki Funduszu Ludnościowego Narodów Zjednoczonych w Chinach, z powodu COVID i związanych z tym działań władz, pary, które myślały o posiadaniu dziecka w ciągu najbliższego roku, odłożyły takie plany na później. Zaś pary, które nie były pewne, odłożyły decyzję na czas nieokreślony.

Dodatkowo zaburzenia gospodarcze spowodowane przez pandemię doprowadziły do najwyższego od lat bezrobocia wśród młodzieży sięgającego 20 proc. Kiepskie warunki ekonomiczne i słabe perspektywy jeszcze bardziej utrudniają założenie rodziny.

Władze od lat są świadome spadającego przyrostu naturalnego i przyszłych tego konsekwencji dla funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki. Pierwszym krokiem było zniesienia polityki jednego dziecka. Nastąpiło to jednak zbyt późno, by zachęcić zwykłych Chińczyków do zakładania liczniejszych rodzin. Na nic zdały się także przyzwolenie na posiadanie trójki dzieci i wezwania, by członkowie Komunistycznej Partii Chin świecili osobistym przykładem.

W ciągu ostatnich kilku lat władze usiłowały zaradzić spadkowi liczby urodzin wprowadzając ekonomiczne zachęty, takie jak ulgi podatkowe, dłuższy urlop macierzyński, szersze ubezpieczenie medyczne, dopłaty do mieszkań, dodatkowe pieniądze na trzecie dziecko. Oficjalnie temu celowi miała także służyć rozprawa z branżą korepetytorską, będącą de facto równoległym, prywatnym systemem edukacji, o wartości szacowanej w 2019 r. na 96 mld dolarów.

Nie obeszło się także bez chińskiej wersji 500+. Projekt nie zdążył nawet nabrać rozpędu z powodu problemów strukturalnych. Rząd centralny obarczył finansowaniem wypłat władze lokalne, równolegle systematycznie pozbawiając je dochodów. W wielu regionach zamiast pieniędzy na dzieci nastały cięcia wypłat w budżetówce, często nawet o 25 proc.

Spadający przyrost naturalny ma wpływa na inną istotną kwestię, jaką są perspektywy demograficzne Chin. Według ONZ chińska populacja osiągnęła swój szczyt i w przyszłym roku może zacząć spadać. Chiny ustąpią wówczas tytuł najludniejszego kraju świata Indiom. Osobna kwestią pozostaje tempo dalszego spadku. Zdaniem ekspertów ONZ do 2050 r. populacja Chin zmniejszy się o 109 mln, a to trzy razy więcej niż prognozowano w roku 2019.

Yi Fuxian maluje dużo gorszy obraz sytuacji. Według jego obliczeń liczba urodzeń zaczęła spadać w r. 1991, zaś populacja osiągnęła szczyt gdzieś między 2004 a 2011 i zaczęła kurczyć się w 2018 r. Obecna liczba ludności ma wynosić nie 1,41 mld, jak podają oficjalne dane, a poniżej 1,28 mld. Yi popiera swoje wyliczenia danymi, które ostatnio miały wyciec z chińskich urzędów demograficznych.

wnp.pl

Źródłem problemu były dwie maleńkie kropeczki z błękitnego lukru, każda o średnicy niespełna milimetra. Stanowiły one element dekoracji deseru, wyglądającego całkiem apetycznie musu z mango o dźwięcznej nazwie Wiosna Narodów, który – jak zapowiedziano – miał być podany podczas uroczystego obiadu na cześć przywódców Korei Północnej i Południowej. Kropeczki były ledwie widoczne, ale Japończycy je wypatrzyli i nie kryli niezadowolenia.

„Jest to wysoce niefortunne i nie do przyjęcia” – stwierdził rzecznik japońskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, kiedy informacja o nieszczęsnych kropeczkach wyciekła do mediów przed historycznym spotkaniem w kwietniu 2018 roku. „Poprosiliśmy, aby nie podawano tego deseru”.

Japończycy złożyli oficjalną skargę i domagali się usunięcia musu z menu, lecz ich starania nie zdały się na nic. Podczas uroczystego obiadu prezydent Republiki Korei Mun Dzae-in i przywódca Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej Kim Dzong Un powitali deser gorącymi oklaskami.

Przyczyną oburzenia Japończyków było to, że kropki, stanowiące element czekoladowej mapy Półwyspu Koreańskiego, wyobrażały grupę spornych wysp, a raczej kilka wystających z wody skał położonych w odległości 280 kilometrów od wschodniego wybrzeża Korei Południowej. W Korei noszą one nazwę Tokdo, w Japonii – Takeshima, w krajach anglojęzycznych zaś znane są jako Liancourt Rocks. Japonia i Korea Południowa od dawna toczą zaciekły spór o ich przynależność terytorialną. Koreańczycy opierają swoje
roszczenia na wzmiankach w dwunastowiecznej kronice Epoki Trzech Królestw – Samguk sagi. Japończycy natomiast utrzymują, że wysepki od stuleci stanowią bazę japońskich rybaków, i podkreślają, że roszczenia Korei Południowej zostały odrzucone przez Amerykanów podczas konferencji pokojowej w San Francisco w 1951 roku.

Chociaż w czasie gdy wydawano uroczysty obiad dla przywódców obydwu Korei, to ich kraje, praktycznie rzecz biorąc, znajdowały się w stanie wojny i choć jeden z owych przywódców był despotą, który zagrażał bezpieczeństwu w Azji Wschodniej oraz odpowiadał za śmierć tysięcy obywateli swego kraju, co do jednej kwestii byli całkowicie zgodni.

Japończycy mogą się wypchać.

Dla Koreańczyków, zarówno tych z Północy, jak i z Południa, dwie kropeczki z lukru były symbolem buntu przeciwko ich dawnemu ciemięzcy, dla Japończyków zaś niepotrzebną prowokacją; dla Chińczyków, którzy z całą pewnością pilnie śledzili przebieg wydarzeń, stanowiły zapewne krzepiącą oznakę nieustającej wrogości między ich dwoma sąsiadami, jako że silne przymierze japońsko-koreańskie stanowiłoby poważne zagrożenie dla Pekinu.

Michael Booth - Japonia, Chiny i Korea

W przestrzeni publicznej znaleźć można mnóstwo analiz, przewidujących, kiedy Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza będzie już w stanie zdobyć Tajwan. Najwcześniejsze mówią o dwóch latach, najpóźniejsze sięgają poza horyzont aż do 2035 roku. To w dużej mierze wróżenie z fusów, „gdybologia”. Nikt tego na dobrą sprawę nie wie. Podawane daty zazwyczaj mają coś wspólnego z rocznicami: na przykład 2035 r. to stulecie zakończenia Długiego Marszu, a 2049 – proklamacji Chińskiej Republiki Ludowej, co czyni te spekulacje numerologią, co pasowałoby bardziej do znanych z zamiłowania do astrologii generałów birmańskich niż do towarzyszy chińskich. Jedynie pierwsza data, styczeń 2024 r., czyli za niecałe dwa lata, ma sens. Wówczas na Tajwanie odbędą się kolejne wybory prezydenckie. Jeśli ponownie zwycięży w niej rządząca obecnie wyspą opcja niepodległościowa, to Chiny mogą zrobić się nerwowe.

Do tej pory Chińska Republika Ludowa zakładała, że czas działa na jej korzyść. Rosnąca współzależność gospodarcza miała ściślej wiązać Tajwan z kontynentalnymi Chinami, popychając wyspę ku (re)integracji. W wariancie idealnym, jeszcze dekadę temu całkiem wyobrażalne było, że rosnące poparcie społeczne, wspierane niewidzialną ręką prochińskich partii i wszelakich agentów wpływu, doprowadziłoby do referendum, w którym Tajwańczycy zagłosowaliby za zjednoczeniem. Wtedy nie potrzebowano by żadnej armii, floty, inwazji, wszystko odbyłoby się tak, jak Chińczycy uwielbiają – niewielkim kosztem, bez większych konsekwencji międzynarodowych. Istotnie, długo szło to w tym kierunku. Tajwan coraz mocniej wiązał się z Chinami gospodarczo, a rządzący wyspą w latach 2008–2016 prochiński Kuomintang z jego prezydentem na czele Ma Ying-Jeou, popychał ku silniejszej integracji ekonomicznej z kontynentem, symbolizowanej przez podpisaną w 2010 r. z ChRL umową ramową o współpracy gospodarczej, ECFA (Cross-Strait Economic Cooperation Framework Agreement). Tajwańskie rozwijanie kontaktów z Chinami zostało przyrównane przez jednego z członków tajpejskiego Klubu Korespondentów Zagranicznych w Tajpej do alegorii człowieka przychodzącego do weterynarza z dzikim wężem. „To drapieżnik” krzyczy przerażony lekarz, „zabije pana”. „Nie, udomowiłem go”, pada spokojna odpowiedź, „nawet z nim śpię w jednym łóżku”. „Nie, on po prostu czeka, aż na tyle urośnie, by móc pana zjeść w całości ”

Podczas gdy chiński wąż nieustannie się tuczy, od 2012 r., czyli od przejęcia rządów przez Xi Jinpinga i zaczyna już całkiem otwarcie przejawiać apetyt skonsumowania delikwenta, na Tajwanie w międzyczasie zaszły trzy istotne w kontekście (re)integracji procesy. Pierwszym, najbardziej bieżącym, było istotne wahnięcie się nastrojów społecznych. Od kiedy tajwańscy studenci wdarli się do parlamentu w 2014 r. („rewolucja słoneczników”), protestując przeciwko implementacji ECFA, rozpoczął się sondażowy zjazd Kuomintangu. Prochińska partia wyraźnie przegrała na rzecz swojej głównej konkurentki, proniepodległościowej Demokratycznej Partii Postępu (DPP) zarówno w wyborach lokalnych (2014 r.), jak i przede wszystkim prezydenckich (2016 r.), co utorowało drogę do władzy przywódczyni DPP, obecnej prezydentce, Tsai Ing-wen, ponownie wybranej na urząd w 2020 r. Chociaż DPP taktycznie odżegnuje się od niepodległości, głosząc chęć utrzymania status quo Tajwanu, to wszyscy wiedzą, że to wymuszona okolicznościami zasłona dymna. DPP pragnie uczynić Tajwan niepodległym państwem nie tylko de facto, jak dziś, lecz również de iure. Powoduje to wściekłość w Pekinie, karzącym Tajpej politycznie (m.in. blokowanie statusu obserwatora w WHO) i gospodarczo (m.in. sankcje czy skasowanie turystyki) oraz intensyfikującym presję militarną.

Sukces DPP nie wziął się znikąd. W ciągu ostatnich dekad zaczął tworzyć się naród tajwański. Jak pokazują okresowe badania prestiżowego tajpejskiego Narodowego Uniwersytetu Politologicznego (Zhengda, ang. National Chengchi University, NCCU), stale rośnie liczba osób identyfikujących się jako wyłącznie Tajwańczycy. W 1992 r. za Tajwańczyków uważało się 17,6 proc. społeczeństwa, za jednocześnie Tajwańczyków i Chińczyków – 46 proc., a za Chińczyków – 10,5 proc. W 2022 r. już 63 proc. uważa się wyłącznie za Tajwańczyków, 30 proc. za Tajwańczyków i Chińczyków, a tylko 3,5 proc. wyłącznie za Chińczyków. Co prawda można by mieć zastrzeżenia do metodologii. „Chińczyk” w tych pytaniach jest rozumiany jako Zhongguoren???, czyli w węższym, politycznym sensie, dziś ściśle wiążącym z kontynentem, a nie jako Huaren ??, czyli Chińczyk w szerszym, kulturowym sensie. Ale trend i tak jest widoczny.

Sprzyja mu też demografia, im Tajwańczycy młodsi, tym mają mniejszą identyfikację z kontynentem. Utożsamiają się, owszem, z szeroko rozumianą cywilizacją chińską (huaxia, ??), choć już niekoniecznie z przymiotnikiem „chińska”, dziś zbyt kojarzącym się z Chińską Republiką Ludową. Czynią to na podobnej zasadzie, jak robią to huaqiao (??): chińskojęzyczni Singapurczycy, Tajowie, Malezyjczycy czy Filipińczycy pochodzenia chińskiego, kulturowo związani z cywilizacją chińską, lecz już nie z ChRL. To trochę tak jak Irlandczycy, Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy czy Amerykanie, integralne części anglosaskiego świata złączone językiem i wzorcami kultury, ale już niebędący Brytyjczykami. Albo jak Szwajcarzy czy Austriacy mówiący po niemiecku.

Ten trend jest bardzo niebezpieczny dla Chin Ludowych, bo powoduje rozluźnianie kolejnych więzi kontynentu z wyspą. Pekin, nawiasem mówiąc, niechcący wzmacnia ten proces krzepnięcia tożsamości tajwańskiej swoim mało wyrafinowanym przykręcaniem śruby. Stłamszenie autonomii Hongkongu, któremu ongiś obiecano układ „jeden dwa, dwa systemy” na 50 lat, by złamać tę obietnicę już po dwudziestu trzech, było bardzo czytelnym znakiem tego, co czeka Tajwan, któremu kiedyś również proponowano ten model. W 2018 r. Kuomintang zdecydowanie wygrał wybory lokalne i przeważał w sondażach prezydenckich, by wszystko to stracić w wyniku chińskiej politycznej kastracji Hongkongu. W 2020 r. DPP ponownie wygrała prezydenturę i utrzymała większość w parlamencie. Zaś po stłamszeniu Hongkongu po raz pierwszy w badaniach opinii publicznej Tajwanu suwerenność wygrała z dobrobytem gospodarczym.

Lecz jest też i trzeci proces. Tajwan to od kilku dekad bogate państwo, którego społeczeństwo przywykło do dobrobytu. A jak wiadomo z popularnego bon motu G. Michaela Hopfa, „dobre czasy tworzą słabych ludzi”, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa. Do obiektywnych problemów wojskowych Tajwanu, jak przestarzały sprzęt i niedostatki personelu, szczególnie w lotnictwie, dochodzą te bardziej subiektywne, jak powszechna w Azji Wschodniej infantylizacja. Popkulturowe zamiłowanie do kreskówkowego podejścia do rzeczywistości jest na wyspie wszechobecne, od uroczych misiów ostrzegających w metrze przed poślizgnięciem się, po byłego ministra zdrowia, ubiegającego się o merostwo Tajpej pozującego w różowym garniturze wystylizowanym na wyciągającego łapki kotka. Moje dwa przykłady z życia z ostatniego miesiąca to hotel kwarantannowy, który w odpowiedzi na moją zgodę na warunki pobytu odsyłałał mi tańczącego, otoczonego serduszkami słonika oraz nowopoznany szef jednego z tajwańskich ośrodków bezpieczeństwa wysyłający mi informację zwrotną z naklejką z Jasiem Fasolą. Ta kreskówkowość raczej nie sprzyja duchowi walki. „Chciałbym zobaczyć tę teflonową młodzież broniącą się przed armią chińską” mówi mi jeden z najważniejszych zachodnich dyplomatów w Tajpej, sardonicznie dodając „To nie są Ukraińcy. Oni są w stanie zrobić tylko memy. Za to bardzo agresywne, brutalne wręcz memy”. (Jakby na potwierdzenie jego słów, karierę zrobił ostatnio mem jednego z kandydatów w tajwańskich wyborach lokalnych „depczącego” Putina). Problem plastikowości czy gumisiowatości młodszego pokolenia dostrzeżono również na szczytach tajwańskiej władzy, o czym świadczą chociażby dyskusja o wydłużeniu poboru czy prywatne inicjatywy takie, jak ta miliardera Roberta Tsaia, obiecującego sfinansowanie utworzenia i wyszkolenia trzymilionowej lokalnej wersji obrony terytorialnej. Pytanie, czy nie jest to za mało i za późno?

Geografia jest po stronie Tajwanu. Chiny, kosztem ogromnych strat, i tak zdołałyby przełamać obron, jednak ryzyko włączenia się USA i Japonii do konfliktu byłoby w takiej sytuacji spore.

Na razie jednak Tajwańczycy mogą (jeszcze) spać spokojnie. Operacyjnie rzecz biorąc, Chiny chcąc przejąć niepokojowo Tajwan, mogą albo zastosować blokadę wyspy, albo dokonać desantu (w trakcie ostatnich manewrów ChALW ćwiczyła obie wersje). I jedno, i drugie rozwiązanie ma swoje silne i słabe strony. Desant amfibiami na wyspę nie wymaga wielkiej floty, za to trzeba za wszelką cenę zdobyć przyczółek, z którego zacznie się podbój wyspy. Lądowanie i walki na plażach byłyby bardzo krwawe, lecz to jeszcze „pół biedy” z chińskiego punktu widzenia. Gorzej, że górzysty, otoczony rafami koralowymi Tajwan ma małą, policzalną liczbę plaż, na które można przeprowadzić desant i są one przygotowane na niepożądanych gości. Pogoda również sprzyja wyspiarzom: z powodu prądów morskich, mgieł, tajfunów i innych wiatrów, inwazji na Tajwan w sprzyjających warunkach można dokonać jedynie w kilku miesiącach roku, najlepiej w maju/czerwcu oraz wrześniu/październiku (ale i to się zmienia, jak to pogoda w czasach zmian klimatu) . Geografia jest więc po stronie Tajwanu. To nie przesądza: prawdopodobnie i tak Chiny, kosztem ogromnych strat, zdołałyby przełamać obronę – choć na 100 proc. pewne to nie jest – jednak ryzyko włączenia się USA i Japonii do konfliktu byłoby w takiej sytuacji spore, a to zmienia kalkulacje. Chińczycy to nie ryzykanccy Rosjanie, pomyślą dziesięć razy zanim zaczną wojnę mogącą stać się światową.

Blokada też ma swoje wady, Chiny musiałaby wytrzymać presję, w tym być może sankcje międzynarodowe. Ogólnie jest ona jednak dla Pekinu bezpieczniejsza. Przyduszenie Tajwanu może nie tylko spowodować potężne straty gospodarcze dla żyjącej z handlu wyspy, powodując wycofanie się inwestorów, firm transportowych czy rezygnację firm ubezpieczeniowych. Co gorsza, blokada może odciąć Tajwan od importowanego gazu skroplonego, spowodować braki dostaw energii czy wielu produktów żywnościowych. Czy przywykli do dobrobytu mieszkańcy wyspy są przykładowo gotowi na wyłączenie klimatyzacji w duszne i parne lato? A młodzież na odcięcie od internetu? W takiej sytuacji nietrudno wyobrazić sobie protesty, dramatyczny spadek popularności DPP i wjeżdżający na białym koniu prochiński Kuomintang z hasłami „posprzątamy ten bałagan i dogadamy się z Chińczykami”.

Blokada ma jeszcze i tę zaletę, że jest bardziej niejednoznaczna od otwartej inwazji. Prawo międzynarodowe raczej sprzyja Chińskiej Republice Ludowej – choć każda strona ma swoich prawników – a splot korzystnych okoliczności, jak problemy wewnętrzne USA i chęć dogadania się azjatyckich sąsiadów i uspokojenia sytuacji, mogą doprowadzić do tego, że pragnący „deeskalacji” świat łyknie chińską interpretację i nie uzna blokady za wypowiedzenie wojny. W najgorszym razie jest to mniej ryzykanckie niż desant, w najlepszym może da zwycięstwo akceptowalnym kosztem.

Do blokady potrzeba jednak jeszcze większej floty. Chociaż tempo modernizacji Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej jest imponujące – „wodują te statki tak szybko, jak wyciąga się z gotującej wody pierożki shui jiao”, jak to ujął dyrektor jednego z tajwańskich ośrodków badań nad bezpieczeństwem – to jednak nie jest ona jeszcze gotowa na pełną, długotrwałą blokadę. Czy będzie w 2024 r. też nie jest takie oczywiste. Wreszcie blokada może również spotkać się z militarną odpowiedzią USA, o czym przypomniało ostatnie przepłynięcie przez amerykańskie krążowniki Cieśniny Tajwańskiej. Tak więc, choć jest to mniej ryzykowny wariant niż desant, to jest on jednak wciąż brawurowy. Stawka takiego gambitu pozostaje niebezpiecznie wysoka.

Obie możliwości niepokojowego przejęcia wyspy są dla Chin ostatecznością. Pekin jeszcze nie stracił nadziei na powrót Kuomintangu do władzy i pokojowe zjednoczenie. Dlatego wciąż toczy z wyspiarzami polityczną grę w weiqi (u nas bardziej znaną „z japońska” jako go). W tej „grze otaczających pionków” pojedynki toczy się równolegle w różnych częściach planszy, a przewagę osiąga się stopniowo, cierpliwie i żmudnie nad nią pracując w długich kampaniach. Gracze zmuszeni są do powolnego zajmowania pustych obszarów, zmniejszając tym potencjał wykonania ruchu przez przeciwnika, często celowo wprowadzanego w błąd i ostatecznie okrążonego. Zwycięstwo nieraz jest nieznaczne, mało zauważalne, niespektakularne.

wei.org.pl

sobota, 24 września 2022


– W lutym, gdy jednostki Reduty i innych najemników były już w Ługańsku i Doniecku, grupa Wagnera nie zamierzała nawet jechać do Ukrainy.

Na kilka tygodni przed rozpoczęciem inwazji, Jewgienij Prigożyn, biznesmen bliski Kremlowi i pozostający w osobistych relacjach z Władimirem Putinem, wskazywany przez media jako właściciel i mocodawca grupy Wagnera – miał napięte stosunki z rządem. Biznesmen starł się zarówno z Ministerstwem Obrony, jak i administracją prezydencką. Tę tezę, w rozmowie z Meduzą potwierdzili dwaj znajomi biznesmena.

Prigożyn rzekomo wystąpił przeciwko Siergiejowi Kirijence, zastępcy szefa administracji prezydenckiej, który należy do nowego "wewnętrznego kręgu" prezydenta, uformowanego po 24 lutego. Wszedł także w konflikt z wewnętrznym blokiem biura Putina, nad którym Kirienko sprawuje nadzór.

Oprócz ogólnych uwag na temat tego, że kremlowscy urzędnicy pracują "tandetnie" (jak to ujął jeden z rozmówców Meduzy), Prigożyn był niezadowolony z faktu, że wewnętrzny blok polityczny administracji Putina popiera petersburskiego gubernatora Aleksandra Biegłowa. Biznesmen, który posiada znaczną część swojego majątku w Petersburgu, od dawna pozostaje w otwartym konflikcie z Biegłowem.

Jeśli chodzi o ministra obrony Rosji Siergieja Szojgu (kolejnego członka "wewnętrznego kręgu" Putina), Prigożyn pokłócił się z nim z dwóch powodów:

Biznesmen skrytykował działania rosyjskiej armii w Syrii, uważając, że "można działać znacznie sprawniej". Prigożyn uważał, że armia rosyjska walczy tam przy użyciu "przestarzałych metod".

Siergiej Szojgu miał z kolei zastrzeżenia do żywności, którą żołnierzom w Syrii dostarczał Prigożyn. Biznesmen od wielu lat działa w branży restauracyjnej. Nazywany jest "kucharzem Putina". W 2018 r. rosyjski serwis BBC informował, że Prigożyn stracił znaczną część państwowych kontraktów z ministerstwem obrony. Stacja spekulowała, że może to być również związane z napiętymi relacjami między Prigożynem a Szojgu. Jednocześnie część umów pozostała w strukturach biznesmena. Od czerwca 2022 r. resort obrony nadal zawierał umowy z jego firmami.

Rosyjskie ministerstwo obrony nie odpowiedziało na pytania portalu Meduza o konflikt Szojgu z Prigożynem. Służba prasowa firmy Concord Jewgienija Prigożyna nie chciała komentować relacji przedsiębiorcy z wojskiem i biurem prezydenta.

Na tle tych konfliktów ochłodziły się też relacje Prigożyna z rosyjskim prezydentem, choć przez wiele lat pozostawali w bliskim kontakcie.

– 23 lutego, dzień przed inwazją Prigożyn bezskutecznie próbował porozumieć się ze swoimi kontaktami w sztabie generalnym – powiedział Meduzie Christo Grozew, dziennikarz śledczy z serwisu Bellingcat. Jak przyznał Grozew, Prigożynowi udało się skontaktować dopiero po rozpoczęciu inwazji.

W efekcie grupa Wagnera nie przygotowała się do udziału w "operacji specjalnej", nawet w dniu jej rozpoczęcia rekruterzy firmy poinformowali kandydatów, że na razie nie zwiększą naboru.

– Prigożyn w żaden sposób nie jest zaangażowany w sprawy Ukrainy – mówił Meduzie w pierwszych dniach wojny znajomy biznesmena. – Powiedział, że zrobi to tylko na osobiste zamówienie Władimira, a oni osobiście, czyli nie przez łącze wideo, nie rozmawiali od pół roku. Przez pół roku przed wojną Putin całkowicie odciął się od świata.

Zamiast wagnerowców na froncie w pierwszych tygodniach wojny walczyli więc najemnicy z firmy Reduta.

Z czasem Putin musiał poprosić Prigożyna o pomoc. Ale zanim to się stało, na froncie pojawili się niedoświadczeni redutowcy.

(...)

Najemnicy z grupy Wagnera pojawili się na froncie dopiero pod koniec marca. Nie da się ustalić, czy interweniował sam Putin i czy rzeczywiście Prigożyn wysłał swoich ludzi na wyraźnie życzenie prezydenta Rosji. Wiadomo natomiast, że i tu rekrutacja była gorączkowa.

Pod kontrolą rosyjskiego Ministerstwa Obrony rekruterzy z grupy Wagnera także sporządzili czarne listy odrzuconych wcześniej żołnierzy. Według szacunków byłego dowódcy oddziału Wagnera od 2015 r. na takich listach mogło się znaleźć nawet do tysiąca nazwisk. Ci ludzie również zostali odnalezieni, a później wysłani na wojnę.

— Wagnerowcy dotarli na front już w innej wersji — potwierdza rozmówca bliski rosyjskiemu ministerstwu obrony. — Przeszli w ramach kontraktu pod Ministerstwo Obrony Narodowej. Bez żadnych pośredników.

16 kwietnia 2022 r. deputowany Dumy Państwowej z partii Jedna Rosja Witalij Miłonow opublikował wspólne zdjęcie z Jewgienijem Prigożynem. Na zdjęciu obaj mężczyźni, ubrani w odzież wojskową, uśmiechnięci stoją na podwórku szkoły w mieście Pierwomajsk. Zaledwie 12 km dalej, pod Popasną, zaczęli już w tych dniach ginąć bojownicy Wagnera.

— Prigożyn tam naprawdę się brudził z innymi, chciał wyglądać na watażkę — opisuje nastawienie biznesmena stojącego za grupą Wagnera jego petersburski znajomy. — Nawet stał nad mapami wojennymi. Wszystko w ramach bohaterskiej rutyny.

W kwietniu, "w 49.-50. dniu operacji specjalnej", jak precyzuje znajomy Prigożyna, wobec niepowodzeń na froncie, rosyjskie Ministerstwo Obrony zmusiło grupę Wagnera do wycofania części najemników z zagranicznych zadań: z Afryki, Syrii i Libii. Żołnierze na polecenie MON zostali skierowani do Ukrainy.

Niewykluczone, że rosyjskie ministerstwo obrony zostało do tego skłonione poważnymi stratami poniesionymi przez jednostki z "czarnej listy".

Polecenia wyjazdu do Ukrainy otrzymali również członkowie "podstawowego składu" grupy Wagnera, którzy wiosną 2022 r. byli na urlopach. — W kwietniu, nagła zmiana planów: jeszcze wczoraj wspólnie się bawiliśmy, robiliśmy plany wakacyjne, mieliśmy zająć się ogródkiem i remontem, a tu nagle trzeba było jechać na wojnę — wspomina w rozmowie z Meduzą osoba bliska zarządowi grupy Wagnera.

Grupa "specjalistów od Wagnera" pojechała do Ukrainy "nie na rozkaz, ale z powodów ideologicznych", jak dodaje ich znajomy w rozmowie z Meduzą: — W "orkiestrze" [tak inni najemnicy nazywają grupę Wagnera] jest wiele osób pochodzenia ukraińskiego: z Łisiczańska, Popasnej, Słowiańska. I poszli zabijać, żeby zrobić odwet za wagnerowców zabitych w latach 2014-2015.

To właśnie ci ludzie zajęli Popasnę, Łysyczańsk i okolicę. Pojechali wyrównać rachunki.

Wagnerowcy są wykorzystywani w Ukrainie jako główna siła uderzeniowa, z uzupełnieniem o żołnierzy Wojsk Powietrznodesantowych. — Te grupy są po prostu dołączone do niektórych jednostek wojska, tak jakby były wynajmowane. Na najtrudniejszych odcinkach frontu — mówi były dowódca jednej z jednostek Wagnera.

Z tego powodu jednostki wagnerowskie ponoszą ciężkie straty. W pierwszym podejściu "orkiestry" w kierunku Mariupola, zostali po prostu zdziesiątkowani. — Dowódca grupy zwanej "orkiestrą" był tak nierozgarnięty, że zorganizował akcje w taki sposób, że ponieśli oni bardzo znaczne straty. I "dostał czapę" właśnie tam, w obozie w Donbasie, gdzie stacjonowali. To było jak wyrok — mówi weteran Wagner, który osobiście znał rzekomo straconego dowódcę. — Tak działa prawo wojenne.

Dwaj inni rozmówcy twierdzą, że najemnik "w niewyjaśnionych okolicznościach" zginął już w Rosji, po powrocie z podróży służbowej.

Najemnicy przekazali również redaktorom Meduzy rzekomy pseudonim zmarłego najemnika: "Lotos". — Przez pewien czas był zastępcą dowódcy grupy Utkina i najwyraźniej kierował wszystkimi oddziałami wagnerowców w Ukrainie — mówi rozmówca osobiście zaznajomiony z Lotosem. — Wcześniej stacjonował w Syrii i Libii.

(...)

Za główny przełom wagnerowców na froncie uważa się zdobycie Popasnej, niewielkiego miasteczka na zachodzie obwodu ługańskiego, o które walki toczyły się przez dwa miesiące. Uczestnicy starć twierdzą, że Popasna "została zajęta głównie przez wagnerowców".

— To bandyci — mówi najemnik z Reduty, który razem z wagnerowcami zajął Pierwomajsk i Drużbę w Donbasie. — Zabili już tyle osób, ale tylko raz się cofnęli i powiedzieli: — Nie pójdziemy dalej bez artylerii. To było właśnie pod Popasną: zajęli już część miasta, ale natrafili na tak silne umocnienia, że powiedzieli: "Chłopaki, stójcie, nie pójdziemy dalej, dopóki artyleria nie odpali. Inaczej nie będziemy mieli nikogo, aby atakować dalej".

W tym samym czasie członkowie grupy ponosili również znaczne straty pod Popasną: kilku rozmówców Meduzy uważa, że czasem do tego dochodziło, ponieważ wojsko zmuszało ich do ruszenia do walki bez odpowiedniego wsparcia. — W kwietniu wysłano do ataku dwa szwadrony najemników z czterema magazynkami amunicji na osobę — opowiada ze złością Meduzie osoba znająca uczestników tej bitwy. — Zabili tam oddział szturmowy wagnerowców i jeszcze jakiś inny — kontynuuje informator. — Cztery magazynki amunicji na osobę! Gdybym sam nie był w tym samym gównie, nawet bym nie uwierzył.

– Zajęliśmy Trypillę i wysadziliśmy wieś, potem poszliśmy na Berestowe w obwodzie donieckim, żeby zamknąć ten pierścień, żeby przeciąć drogę zaopatrzenia – mówi jeden z najemników Reduty. – A potem rzucili nas z powrotem. Były takie straty, że to niesamowite. To, co pokazują w telewizji to kłamstwo! Gdyby tak było w rzeczywistości, to nie tylko opanowalibyśmy już Kijów, ale i już dawno zajęlibyśmy Polskę!

(...)

Dwa tygodnie po zdobyciu Popasny wagnerowcy chyba po raz pierwszy zostali pochwaleni w rosyjskiej telewizji państwowej. Nazwa jednak nie padła wprost. Korespondent "Wijesti Niedieli" Siergiej Zenin donosił, że "na tej linii frontu jest nawet »orkiestra«, która zjawia się tam zawsze, gdy jest bardzo gorąco, ale nigdy nie ma o niej ani słowa".

W programie nie wspomniano o tym, że ukraińskie organy ścigania oskarżyły trzech najemników grupy Wagnera o zbrodnie wojenne i zabijanie cywilów. Wcześniej najemnicy z grupy i powiązanej z nią struktur byli też wielokrotnie oskarżani o zbrodnie wojenne popełniane w innych krajach, m.in. w Republice Środkowoafrykańskiej i Libii. Komisja ONZ zwróciła m.in. uwagę, że rosyjscy najemnicy zabijają i grabią ludność cywilną oraz dopuszczają się zbiorowych gwałtów.

Dowództwo grupy zaczęło przyznawać własne odznaczenie: medal "Za zdobycie Popasny". O oficjalnych odznaczeniach dla szeregowych najemników nic nie wiadomo. Prigożyn został podobno odznaczony Gwiazdą Bohatera Rosji za wysłanie swoich ludzi na front.

Informacja o tym, że Prigożyn otrzymał tytuł Bohatera Rosji, zaczęła krążyć w mediach pod koniec czerwca. Dwóch rozmówców Meduzy z administracji prezydenta Rosji potwierdza te informacje. Według nich, decyzja o przyznaniu tytułu zapadła po tym, jak grupa Wagnera wsławiła się zdobyciem obwodu ługańskiego.

— Już w maju było jasne, że "kucharz Putina" wykończy to terytorium — wyjaśnia jeden z informatorów Meduzy. Jego zdaniem "sukcesy" Prigożyna były "jeszcze bardziej oczywiste" w przeciwieństwie do Donieckiej Republiki Ludowej, "gdzie w większości działa armia rosyjska i inne grupy najemników". Słowa te potwierdza rozmówca znający biznesmena.

Prigożyn jest obecnie faworyzowany przez Władimira Putina. Właściciel grupy Wagnera dołączył nawet podobno do nowego "wewnętrznego kręgu" prezydenta.

onet.pl/meduza.io