czwartek, 20 stycznia 2022


W piątek 14 stycznia w prestiżowym "Frankfurter Allgemeine Zeitung" ukazał się artykuł wprost już krytykujący politykę SPD w stosunku do Nord Stream 2. Komentator FAZ Reinhard Veser stwierdził w tekście, że stosunek partii kanclerza Olafa Scholza do NS2 jest "irracjonalny", a budowa zarówno Nord Stream, jak i Nord Stream 2 były od początku wymierzone w Ukrainę. Niemiecka zgoda na Nord Stream ponad głową Polski "może i zostałaby zapomniana", gdyby Berlin po napaści Rosji na Ukrainę prowadził konsekwentną politykę w stosunku do Moskwy. Zamiast tego Niemcy niezmiennie popierały projekt Nord Stream 2, czym jedynie zachęciły Rosję do dalszej agresji.

W podobnym duchu o niemieckiej polityce wschodniej i konkretnie Nord Stream 2 napisało też "Sueddeutsche Zeitung", w którym pojawia się pytanie "jak długo jeszcze prezydent USA będzie mógł i będzie chciał prostować oczywisty błąd, który popełniły Niemcy, popierając gazociąg".

Głosy FAZ i "Sueddeutsche Zeitung" są znaczące, ale największe wrażenie robi chyba list otwarty grupy 73 czołowych ekspertów i politologów, który ukazał się w "Die Zeit". Jego autorzy stwierdzają, że tezy Rosji o tym, że czuje się zagrożona, są, biorąc pod uwagę rosyjski potencjał nuklearny oraz fakt, iż Moskwa dysponuje trzecimi pod względem wielkości siłami konwencjonalnymi na świecie, całkowicie nieuzasadnione. Rosja, według podpisanych pod listem, uważa, że "ma prawo prowadzić wojny i okupować inne państwa", otwarcie łamać "zasady współżycia międzynarodowego" oraz zastraszać swoich przeciwników. To Rosja wreszcie stoi za atakami hakerskimi oraz różnorakimi kampaniami nienawiści.

Autorzy listu zauważają, że Rosja prowadzi politykę agresji nie od wczoraj, ale już od 1992 r., tj. od chwili interwencji w Naddniestrzu i zarzucają rządowi Niemiec, że od tego czasu — przez 30 lat — nie reagował na "rewanżyzm Moskwy", a co więcej przez swoje błędne decyzje przyczyniał się do ośmielania Rosji, by ta stawała się coraz bardziej agresywna. Decyzja o budowie Nord Stream, w ocenie autorów listu, "utorowała drogę" do napaści Rosji na Ukrainę w 2014 r. Napaść ta była skutkiem "niemieckiej bierności wobec rosyjskiego neoimperializmu", który nie ogranicza się przy tym do Ukrainy, bo Rosja rości sobie prawa do "ograniczania suwerenności" państw takich jak Szwecja i Finlandia (chodzi o rosyjskie groźby w stosunku do Sztokholmu i Helsinek, ilekroć te rozważają członkostwo w NATO — przypis red.).

Niezwykle istotne i wręcz przełomowe w niemieckim sposobie myślenia o Rosji są słowa autorów listu, którzy stwierdzają, że "zbrodnie hitlerowskich Niemiec na terenie dzisiejszej Rosji w latach 1941-1944 nie uzasadniają niechęci Niemców do reakcji na rewanżyzm i nihilizm Kremla na gruncie prawa międzynarodowego. Zwłaszcza wtedy, gdy – jak w przypadku Ukrainy – chodzi o rosyjską inwazję na uznane międzynarodowo terytorium innego narodu, który również padł ofiarą dawnych niemieckich wysiłków ekspansjonistycznych".

Autorzy listu stwierdzają, że "nie można zaakceptować ciągłego demonstracyjnego łamania podstawowych zasad ONZ, OBWE i Rady Europy" przez Rosję i domagają się "gruntownej korekty niemieckiej polityki w stosunku do Rosji" oraz do "likwidacji przepaści między publiczną retoryką a rzeczywistą praktyką w polityce wschodniej Berlina". Na końcu zaś wzywają do stosowania wobec Rosji polityki "powstrzymywania" (terminem tym określano politykę Zachodu wobec Sowietów w okresie zimnej wojny – przypis red.) oraz do stosowania wobec Rosji sankcji.

onet.pl

Komisarz Unii Europejskiej ds. konkurencji Margrethe Vestager dała w czwartek najmocniejszy jak dotąd sygnał, że Gazpromowi, moskiewskiemu monopoliście w eksporcie gazu, grozi kolejna runda działań antymonopolowych ze strony Brukseli.

Zazwyczaj małomówna, Vestager tym razem ujawniła swój tok myślenia w sprawie, która będzie miała duże znaczenie polityczne. Powiedziała, że Moskwa wydaje się manipulować rynkiem, w sytuacji, gdy ceny energii gwałtownie rosną, a Rosja zmasowała wojska na granicy z Ukrainą.

– To rzeczywiście zastanawiające, że firma ogranicza podaż, w sytuacji rosnącego popytu. To dość rzadkie zachowanie na rynku – powiedziała dziennikarzom i dodała, że dostała już "wiele odpowiedzi" w jej dochodzeniu w sprawie praktyk Gazpromu.

Gazprom powiedział POLITICO w e-mailu: "Jesteśmy w kontakcie z Komisją Europejską".

Kolejna poważna rozprawa antymonopolowa z Unią byłaby bólem głowy dla prezydenta Rosji Władimira Putina. Chociaż Gazprom uniknął grzywny od Komisji Europejskiej w prawnym sporze w 2018 r., został zmuszony do wprowadzenia szeroko zakrojonych zmian w swoim modelu biznesowym "dziel i rządź" i otrzymał zakaz dzielenia rynku w sposób, który pozwolił mu naliczać drastycznie rozbieżne ceny dla europejskich nabywców.

Oprócz zwiększonej presji ze strony europejskich organów ochrony konkurencji Josep Borrell, główny dyplomata Unii Europejskiej, podkreślił również, że nadzieje Rosji na przesyłanie gazu bezpośrednio do Niemiec gazociągiem Nord Stream 2 zależą od jej zachowania na Ukrainie.

– Z pewnością funkcjonowanie tej infrastruktury będzie zależało również od rozwoju wydarzeń na Ukrainie i postawy Rosji – powiedział, dodając, że przyszłość gazociągu, który ma zostać zatwierdzony przez niemieckich regulatorów jeszcze w tym roku "jest z pewnością związana z sytuacją militarną na Ukrainie".

– Ale jeśli Rosja złagodnieje i nic się nie wydarzy, wtedy decyzja jest w rękach regulatora – powiedział.

(...)

Szukając wyjaśnienia dla gwałtownego wzrostu cen gazu, Fatih Birol, szef Międzynarodowej Agencji Energii, również wskazuje palcem na Gazprom.

– Widzimy silne elementy »sztucznego napięcia« na europejskich rynkach gazu, co wydaje się wynikać z zachowania kontrolowanego przez państwo rosyjskiego dostawcy gazu – powiedział.

Rosja ogłosiła w zeszłym roku, że zwiększy dostawy do Europy, gdy zapełni własne rezerwy, ale tak się nie dzieje. Zamiast tego, gaz w rurociągu Jamał z Syberii do Niemiec od ponad trzech tygodni płynie w odwrotnym kierunku, z Niemiec do Polski.

"Sugeruje to, że choć Gazprom podobno spełnia wymagania europejskich odbiorców, to powstrzymuje potencjalne dostawy z rynku spotowego z powodów geopolitycznych lub ekonomicznych (aby utrzymać wysoką cenę), albo z obu tych powodów", napisał Mike Fulwood, starszy pracownik naukowy Oxford Institute for Energy Studies.

onet.pl

"Kto najwięcej skorzystałby na tych zamieszkach? Prawdopodobnie USA i Zachód. Kazachstan graniczy zarówno z Chinami, jak i z Rosją, a strategicznym celem administracji (prezydenta USA Joe) Bidena jest powstrzymanie Chin i Rosji. Gdy Kazachstan pogrąży się w chaosie, wpłynie to na stabilność całego regionu" – twierdzi cytowany przez "Global Timesa" analityk z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych (CASS) Su Chang. Chińscy komentatorzy wyrażają również zadowolenie z wysłania w czwartek do Kazachstanu "sił pokojowych" kierowanej przez Rosję Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ros. ODKB). Tokajew wezwał ją na pomoc w związku z – jak sam to określił – "zewnętrzną agresją" na jego kraj.

"Analitycy odnotowują, że wysłanie wojsk ODKB jest nie tylko prawowite, ale również konieczne, by odstraszyć nikczemnych terrorystów, siły ekstremistyczne i zewnętrzne, które szukają zysku w tych niepokojach" – podał "Global Times". Według eksperta ds. chińskich z Ośrodka Studiów Wschodnich (OSW) dr. Michała Bogusza narracja chińskich władz wpisuje się w schemat często wykorzystywany przez reżimy komunistyczne do tłumaczenia buntów. Władze przyznają, że istniało podłoże socjoekonomiczne protestów, ale przekonują, że zostało ono wykorzystane przez wrogie, zagraniczne siły.

"Tak samo tłumaczyła partyjna propaganda protesty w Hongkongu w 2019 roku. Tam miały to być problemy mieszkaniowe, które zostały wykorzystane przez +brudne ręce+ CIA i MI6. W Kazachstanie problemy miał spowodować Covid-19, ale to znowu wrogie siły, wrogie Chinom i Rosji, skorzystały z okazji, aby wywołać zamieszki. Podobną narrację miała też propaganda PRL o protestach w Polsce" – ocenił na swoim blogu Bogusz. "Oczywiście utożsamienie protestujących z zagranicznymi wrogami, szpiegami lub terrorystami (albo wszystkim naraz) ma służyć uzasadnieniu użycia przemocy. W wypadku Kazachstanu +bratniej pomocy+ krajów Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB), zdominowanej przez Rosję" – podkreślił analityk OSW.

PAP

wtorek, 11 stycznia 2022


(...) kiedy prezydent Franklin Delano Roosevelt po zaangażowaniu się nieznanych mu Węgier, ciągle z nazwy królestwa, w wojnę wzywa do siebie specjalizującego się w regionie doradcę i pyta:

FDR: Jak się nazywa król?
Doradca: Węgry nie mają króla.
FDR: To kto nimi rządzi?
Doradca: Regent, admirał Miklós Horthy.
FDR: Admirał? Więc mają potężną flotę?
Doradca: Nie mają floty. Nie mają nawet dostępu do morza.
FDR: Wojny często toczą się z przyczyn religijnych. Jaka tam panuje religia?
Doradca: Katolicyzm, panie prezydencie. Ale admirał Horthy jest protestantem.
FDR: Może więc ten admirał wypowiedział nam wojnę z powodu roszczeń terytorialnych?
Doradca: Węgry mają roszczenia terytorialne wobec Rumunii.

Bogdan Góralczyk - Węgierski syndrom Trianon

Panuje opinia, że w tej globalnej rywalizacji przewagę zdobyły Chiny. Chińscy kierowcy, zachęcani przez państwowe dotacje, kupują około połowy wszystkich nowych pojazdów elektrycznych sprzedawanych na świecie, a przemysł w tym kraju zbudowali największą na świecie infrastrukturę do produkcji akumulatorów. Wiodące rozwiązania techniczne stosowane w akumulatorach, określane skrótami NMC (akumulatory niklowo-manganowo-kobaltowe) i LFP (akumulatory litowo-żelazowo-fosforanowe), zostały wprawdzie wynalezione w Stanach Zjednoczonych, ale Chiny wyprzedziły USA i wszystkich innych w komercyjnym wdrażaniu tych osiągnięć. Po osiągnięciu odpowiedniej skali produkcji akumulatorów i pojazdów elektrycznych ambicją Chin jest sprzedawanie chińskich pojazdów reszcie świata. To kolejny etap w planie globalnej dominacji.

Amerykańska Tesla, największa na świecie firma produkująca pojazdy elektryczne, także zakotwiczyła się w Chinach. Jej Gigafactory 3, gdzie montuje swoje auta i zestawy akumulatorów, znajduje się w Szanghaju. Tesla Model 3 sedan jest najlepiej sprzedającym się pojazdem w Chinach.

Pekin zdecydował, że nabywcy crossovera Tesla Model Y SUV będą kwalifikować się do dotacji państwowych. Tesla może sprzedawać nawet 40 proc. swoich nowych pojazdów w Chinach. Jednak w ocenie wielu obserwatorów Tesla, operując tam, hoduje w Chinach konkurencję dla samej siebie. Twórcy nowych generacji chińskich aut elektrycznych i akumulatorów mogą pracować nie gdzie indziej lecz właśnie w Gigafactory 3.

"Europa może w przyszłości zobaczyć, jak jej producenci samochodów masowo przenoszą produkcję do Chin", powiedział 2,5 roku temu Simone Tagliapietra, analityk ds. energii w Fondazione Eni Enrico Mattei. Budowanie samochodów elektrycznych w Chinach ma sens dla firm, ponieważ to tam jest większość klientów i pozwala im uniknąć wysokich ceł na importowane pojazdy. Dzięki temu zakłady produkcyjne znajdą się też bliżej łańcucha dostaw akumulatorów, które stanowią około 40 proc. wartości samochodów elektrycznych. "Ma sens, aby produkować pojazdy elektryczne tam, gdzie produkowane są akumulatory", skwitował Tagliapietra.

Według firmy konsultingowej Wood Mackenzie, około dwóch trzecich światowych mocy produkcyjnych dla akumulatorów litowo-jonowych znajduje się w Chinach. Największym graczem w tej branży na świecie jest chińska firma CATL. Jej najbliższymi rywalami są japoński Panasonic (PCRFY) i południowokoreański Samsung SDI. Szacuje się, że Europa posiada zaledwie 1 proc. udziałów w tej produkcji. Nawet jeśli podejmie wielki wysiłek i uruchomi zakłady produkcyjne akumulatorów, to może napotkać inne bariery. Chiny w ciągu ostatnich kilku lat blokowały dostawy kluczowych zasobów, które są wykorzystywane do budowy ogniw elektrycznych, takich jak lit i kobalt.

Według raportu Securing America’s Future Energy, Pekin przejął znaczną część globalnej produkcji surowców mineralnych wykorzystywanych przez ten przemysł. Chiny zakontraktowały około dwóch trzecich produkcji kobaltu z Demokratycznej Republiki Konga, światowego lidera w produkcji tego metalu. Zakontraktowały 67 proc. produkcji litu zarówno w Chile, jak i Australii, a także 41 proc. planowanej produkcji w Argentynie.

Chiny już teraz produkują znacznie więcej baterii do pojazdów elektrycznych niż jakikolwiek inny kraj, a ich plany na rok 2030 są zdumiewające. Według Benchmark Mineral Intelligence, Chiny chcą mieć do tego czasu moce produkcyjne do wytwarzania energii 2078 GWh w akumulatorach. W porównaniu Europa ma mieć 554 GWh, zaś Ameryka Północna, w tym Kanada i Meksyk - 382. W całych Stanach Zjednoczonych poziom ten wynosi obecnie 41 GWh, głównie za sprawą Gigafactory Tesli w Reno, w Newadzie, i przewiduje się wzrost do około 128.

mlodytechnik.pl

W ostatnim kwartale 2020 roku stany i rząd federalny USA złożyły wiele pozwów przeciwko firmom Big Tech Google i Facebook, zarzucając im nadużywanie ich pozycji. Pozwy pojawiły się po trwającym rok dochodzeniu kongresowym, którego kulminacją było lipcowe przesłuchanie, podczas którego prezesi Mark Zuckerberg z Facebooka, Sundar Pichai z Google'a, Jeff Bezos z Amazona i Tim Cook z Apple'a (1) zeznawali przed Kongresem. Teraz w trwających już procesach będą musieli tłumaczyć się, jak ich firmy wyeliminowały lub pokonały konkurencję, tłumiąc innowacje, degradując prywatność konsumentów i/lub doprowadzając do wzrostu cen dla reklamodawców, a w konsekwencji konsumentów.

Facebook obecnie ma ogromny pozew złożony wspólnie przez Federalną Komisję Handlu i 46 stanów. Zarzuca się w nim Facebookowi, że "nielegalnie utrzymuje" swój monopol na obszarze sieci społecznościowych. Jeśli chodzi o kupione przez niego aplikacje Instagram i WhatsApp, to zarzuty skupiają się na tym, że nie tyle się rozwijał, ile eliminował potencjalną konkurencję, nabywając te serwisy. Firmom, których nie mógł kupić, jak np. Vine, odciął dostęp do zasobów sieciowych Facebooka, do których inne firmy normalnie miały dostęp. Eksperci nie wykluczają, że sąd może ostatecznie nakazać oddzielenie WhatsAppa i Instagrama od Facebooka.

Departament Sprawiedliwości i dwanaście stanów oskarżają Google o monopolistyczne praktyki w dziedzinie wyszukiwania zasobów sieciowych. Głównie chodzi o systemy mobilne. Android jest związany z Google'em natomiast Apple otrzymuje od potentata wyszukiwarkowego wielkie kwoty za utrzymanie w systemie iOS wyszukiwarki Google jako domyślnej. Te wielkie pieniądze odcinają dostęp konkurencji. Inny pozew zarzuca Google, że daje wyższy ranking w wynikach wyszukiwania własnym pakietom produktów niż ofercie konkurentów. Wymaga to od marek płacenia Google za reklamy, jeśli chcą się pojawić wyżej w wynikach wyszukiwania. Jest jeszcze pozew stanu Teksas dotyczący reklam na stronach internetowych, a ściśle dominacji Google’a także w tej dziedzinie.

mlodytechnik.pl

„Bezpośrednio dla Rosji mogą istnieć dwa podstawowe zagrożenia. Jednym z nich to fala uchodźców. W Afganistanie drugą co do wielkości grupą etniczną są Tadżykowie, mieszka tam ich 8 milionów, a Uzbeków jest całkiem sporo. […] Ale istnieje identyczne zagrożenie, które kiedyś sprowokowało inwazję wojsk amerykańskich na Afganistan, a mianowicie, że Afganistan pod rządami talibów ponownie stanie się globalną bazą dla szkolenia grup radykalnych islamistów i zamachowców-samobójców, gotowych do popełniania aktów terrorystycznych gdziekolwiek na świecie. Oczywiście najemnicy, których zwerbują, jeśli taki przyczółek ponownie pojawi się w Afganistanie, mogą pochodzić zarówno z państw Azji Środkowej, jak i z samej Rosji. Jest absolutnie jasne, że w taki czy inny sposób talibowie mogą nadal mieć więzi z Rosją. Tak czy inaczej mogą rozpocząć współpracę z muzułmanami mieszkającymi na terytorium Rosji, a zagrożenie to nadal istnieje” – powiedział Siemion Nowoprudski, analityk z Moskwy.

Dziennikarka Jeliena Rykowcewa powiedziała, że w rosyjskich mediach istnieje niewypowiedziany zakaz mówienia o aktualnych zagrożeniach ze strony talibów i zacytowała dziennikarza Aleksandra Koca, który mimo tego zakazu powiedział, że „Talibowie tak naprawdę nie weszli do Afganistanu. To stało się kiedy tak zwane „śpiące komórki” obudziły się – i przejęły władzę. Chciałbym wiedzieć, ile takich komórek jest w Rosji?” – zapytał dziennikarz i dodał, że w dzielnicach Moskwy, gdzie mieszkają migranci z republik Azji Środkowej, wczoraj odpalono fajerwerki na cześć wejścia talibów do Kabulu.

Z kolei, ekspert Centrum Studiów nad Polityką Współczesnego Afganistanu Andriej Sierienko zaznaczył, że nie ma wątpliwości, że poza Afganistanem mogą znajdować się „śpiące komórki” terrorystów, którzy naśladują i sympatyzują z talibami. Przypomniał, że w Rosji mieszkają miliony muzułmanów z Azji Środkowej i Bliskiego Wschodu, a w tych środowiskach oprócz istniejących „śpiących komórek” może pojawić się moda na talibów i ich metody walki politycznej.

„Widzimy dziś, że fajerwerki z okazji zwycięstwa talibów wystrzeliwane są nie tylko w Moskwie, ale i w innych miastach, tak się dzieje, gdzie, jak się teraz okazuje, są kibice, sympatycy, może takie swoiste fankluby talibów, które dzisiaj zaczynają się formować w muzułmańskich wspólnotach w przestrzeni postsowieckiej. Reklamowy sukces projektu talibów poruszy całą młodzieżową, radykalną część islamskiej ummy, łącznie z tymi, którzy mówią po rosyjsku” – zaznaczył Sierienko i dodał, że będzie to wielkim problemem dla Moskwy.

Co więcej, ekspert twierdzi, że sympatię dla talibów wywołuje także polityka redakcyjna rosyjskich mediów, które de facto otwarcie wyrażają poparcie dla radykalnych islamistów i terrorystów. Miliony rosyjskojęzycznych muzułmanów żyjących w Rosji obserwują tę propagandową histerię i postrzegają to jako przyzwolenie na takie metody walki politycznej ze strony władz rosyjskich. Takie rzeczy nie przechodzą bez śladu, trzeba będzie za nie słono zapłacić, podkreślił ekspert.

fronda.pl

Jakub Wiech: Czy mamy Nową Jałtę i nowy podział świata?

Dr Witold Sokała: Nową Jałtę – nie. Nowy podział świata – tak. Jałta była podziałem świata dokonanym przy zielonym stoliku, a obecny podział świata kształtuje się bardzo spontanicznie, nikt go nie ustala, nikt nie podpisuje jawnych czy tajnych porozumień o globalnym zasięgu. Natomiast bez wątpienia, po okresie chaosu zwanym czasami „pauzą strategiczną”, wyłania się z tego zamieszania nowy ład międzynarodowy. Z grubsza – oparty znów na rywalizacji strategicznej Zachodu i Wschodu, tyle, że centrala bloku wschodniego jest teraz w Pekinie.

Z polskiej perspektywy Jałta kojarzy się głównie ze zdradą sojuszników, m.in. przez USA. Czy teraz Amerykanie zdradzili nas ponownie?

Nie. USA realizują swoją politykę, co jest naturalne w krajach demokratycznych, gdzie wyborcy płacą ekspertom i politykom, by realizowali interesy tych właśnie podatników i miejscowego biznesu, nie zaś krajów trzecich. Natomiast kraj wiążą pakty międzynarodowe – i jeśli one zostaną naruszone, to wtedy można mówić o zdradzie. Ale niczego takiego po stronie Stanów Zjednoczonych nie dostrzegam. Widzę natomiast pewien deficyt myślenia politycznego po stronie części polskich ekspertów i opinii publicznej, polegający na myśleniu życzeniowym względem USA. Życzylibyśmy sobie, żeby Ameryka broniła naszych interesów. A gdy tak nie jest, strzelamy focha. Ten deficyt był widoczny szczególnie przy porozumieniu amerykańsko-niemieckim w sprawie Nord Stream 2. Sam wolałbym, żeby Zachód blokował ten gazociąg, natomiast Amerykanie podjęli pewną decyzję, z ich punktu widzenia logiczną, polegającą na przyznaniu Niemcom pierwszeństwa w polityce europejskiej. Zdjęcie z agendy sporu o Nord Stream 2 było bez wątpienia korzystne z perspektywy zarówno Waszyngtonu jak i Berlina. To był gest w założeniu proniemiecki, ale bynajmniej nie prorosyjski. Moskwę zresztą pewnie ucieszył tylko częściowo, bo towarzyszące mu mocne oświadczenia, informujące światową opinię publiczną, że Rosja ma w zwyczaju wykorzystywać gaz jako broń, spowodowały na Kremlu wściekłość i ostre reakcje. Tak więc, zdrady bym się tu nie doszukiwał. Jeśli jednak mówimy o pewnej nielojalności, to spójrzmy też z drugiej strony – bo Polska wykonała po drodze szereg gestów, które sojusznik amerykański mógł odczytać jako nieprzyjazne. Mam tu na myśli między innymi wyjazd pana ministra Raua do Chin i towarzyszące mu wyraźne sygnały, że Polska może być zainteresowana ściślejszymi więzami z ChRL, także natury strategicznej, na co strona chińska zareagowała czarną polewką. O ile z jednej strony rozumiem pewną grę ze strony Warszawy na rzecz przekształcenia relacji z Waszyngtonem w bardziej partnerskie, o tyle sposób wykonania tego jest przeciwskuteczny. Podważa naszą wiarygodność, powoduje też zdenerwowanie po stronie części amerykańskiej elity politycznej.

A czy takie ruchy, jak sprawa TVN, nie są próbą wykorzystania naszych aktywów właśnie do tego, by Amerykanie siedli z Polakami do partnerskich negocjacji?

Powtórzę: cel zbożny. Dążenie do poprawy relacji z USA w kierunku mniej wiernopoddańczych, a bardziej podmiotowych jest słuszne. Natomiast sposób, miejsce i czas – fatalne. Myślę, że wybór pola sporu był motywowany polityką wewnętrzną, bo elektoratowi partii rządzącej każdy atak na TVN się podoba. Ale sprawa w relacjach międzynarodowych jest nie do wygrania. U Amerykanów nic w ten sposób nie zyskamy, za to narazimy na szwank wspólne interesy. I to my na tym stracimy. Amerykanie bez współpracy z Polakami sobie poradzą. Ale dla nas byłaby to strata fundamentalna, alternatywą jest bowiem dryf w rosyjską strefę wpływów. A to byłby nie tyle przeskok z deszczu pod rynnę, co skok w przepaść.

Czy Amerykanie nie skaczą z kolei w przepaść zawierając porozumienie z Niemcami? Czy nie jest to powtórka błędów z kadencji Obamy?

Z pewnym niepokojem obserwuję politykę amerykańską dotyczącą Rosji, ale wydaje mi się, że gdybym był Amerykaninem, to sam bym próbował działać podobnie. Są to kroki zmierzające do pewnego resetu – i tu faktycznie można doszukiwać się analogii do polityki Obamy. Jednakże bardzo zmieniły się okoliczności. USA zidentyfikowały Chiny jako największe wyzwanie następnych dekad, a z tej perspektywy Rosja jest tylko pewnym zasobem. Wielu Polakom pewnie by się marzyło jakieś asertywne uderzenie w Rosję, ale z punktu widzenia globalnej rywalizacji z Chinami, patrząc całkiem na zimno, to ono nie jest Stanom do niczego potrzebne, przynajmniej teraz. Nie sądzę oczywiście, by Waszyngton wierzył, że da się w pełni przeciągnąć Rosjan na stronę amerykańską, ale być może uda się zapewnić przynajmniej ich neutralność. I to jest racjonalne. Ale pozostaje pytanie, czy sposób działania przybliża USA do celu? Nie wiem, nie znamy przecież wszystkich aspektów tych relacji. Z pewnością Amerykanie mają w zanadrzu szereg narzędzi, którymi naciskają lub mogą naciskać na Rosję, podejrzewam też, że liczą się z przesileniem wewnątrz rosyjskiej elity władzy. A żeby je wykorzystać, to trzeba mieć kontakty, pracować z ludźmi, którzy mogą przy następnych rozdaniach wypłynąć. Bo na jakąkolwiek pedagogikę względem kleptokratycznej ekipy obecnych władców Kremla to z pewnością nie ma co liczyć, pewne luzowanie też przecież nie spowoduje, że wpadną oni w objęcia Zachodu.

Czy dla obecnej polityki USA względem Europy Środkowej była jakaś alternatywa, polegająca na kierunku innym niż scedowanie odpowiedzialności za region na Niemcy? Np. opcja w postaci Trójmorza?

Z przykrością to powiem, ale moim zdaniem nie. Nie sądzę nawet, by ekipa Trumpa traktowała ten projekt jako realną alternatywę dla Unii Europejskiej. To była raczej gra na zdekomponowanie i osłabienie UE oraz na zablokowanie lądowych połączeń między Chinami a Zachodnią Europą, czyli w gruncie rzeczy – wiadomych i niemiłych Amerykanom projektów mocarstwa od Kanału La Manche po Władywostok. W sytuacji, kiedy nastąpił zwrot w polityce Waszyngtonu i Berlina, przygotowywany przecież jeszcze za Trumpa, i mamy poprawę relacji unijno-amerykańskich, to Stanom Zjednoczonym przestało zależeć na blokowaniu współpracy Europy Zachodniej z Chinami. Co więcej, Amerykanie znaleźli partnera w Europie, który naprawdę dysponuje potencjałem. Patrząc z perspektywy Waszyngtonu, Niemcy to sprzymierzeniec, który ma zdolności polityczne, gospodarcze, wywiadowcze, wizję rozwoju Unii (abstrahuję w tym momencie od ocen jakości tej wizji) – to dość oczywiste, że USA będą chciały się z RFN dogadać co do Europy, w zamian za niemiecką pomoc w rywalizacji z Chinami. I ta pomoc już ma miejsce – przecież niemiecka fregata rakietowa popłynęła już w bezprecedensowy rejs na Morze Południowochińskie, dołączając na tym newralgicznym akwenie do sił amerykańskich i brytyjskich. To symboliczny gest, Berlin wybrał stronę w nowej, zimnej wojnie.

energetyka24.com

Innymi słowy, konserwatyści zazwyczaj utrzymują kontakty z innymi konserwatystami, a liberałowie zazwyczaj wchodzą w interakcje z innymi liberałami. Tworzy to egzogenną „komorę pogłosową” lub „komorę echa” (tzw. echo chamber) o wysokim stopniu homofilii, w ramach której użytkownicy zadają się z innymi podobnie myślącymi użytkownikami i wzajemnie powtarzają swoje opinie. Algorytmy platform społecznościowych mogą zaostrzyć homofilię, łącząc ze sobą użytkowników o podobnych poglądach i nie łącząc ze sobą osób o przeciwstawnych poglądach. Prowadzi to do wytworzenia endogennej „komory pogłosowej” lub „komory echa” (określanej też jako „bańka informacyjna” lub „bańka filtrująca”).

Jedno z naszych głównych ustaleń dotyczy roli „komór echa” w rozpowszechnianiu dezinformacji. Kiedy występowanie „komór echa” i zakres homofilii są ograniczone, dezinformacja nie rozprzestrzenia się zbyt daleko. Dana treść będzie krążyła do momentu, aż trafi na nią użytkownik, który się z nią nie zgadza. Taka osoba następnie sprawdzi daną treść pod kątem zgodności z faktami i ujawni jej fałszywość, jeśli zawiera ona nieprawdziwe informacje. Tego rodzaju weryfikacja prawdziwości treści dyscyplinuje innych użytkowników, którzy będą w jej wyniku bardziej skłonni do samodzielnego sprawdzenia prawdziwości artykułów przed ich udostępnieniem. I odwrotnie, gdy poziom homofilii jest wysoki i występują rozległe egzogenne lub endogenne „komory echa”, wówczas użytkownicy o podobnych przekonaniach zadają się głównie ze sobą i mając tego świadomość rzadziej sprawdzają prawdziwość udostępnianych treści. W rezultacie dezinformacja rozprzestrzenia się w sposób wirusowy.

Kolejny ważny wniosek z naszej analizy dotyczy roli platform społecznościowych w rozpowszechnianiu dezinformacji. Dla platform, które chcą zmaksymalizować zaangażowanie użytkowników – w postaci liczby kliknięć lub udostępnień treści na stronie – „komory echa” mogą być bardzo korzystne. Gdy dana platforma społecznościowa poleca jakieś treści grupom, które z największym prawdopodobieństwem będą się z nimi zgadzać, istnieje większe prawdopodobieństwo, że te treści zostaną przyjęte w sposób pozytywny i mniejsze prawdopodobieństwo, że zostaną one zweryfikowane i odrzucone (jeśli zawierają nieprawdziwe informacje), co ostatecznie zwiększać będzie zaangażowanie użytkowników. Ten efekt zaangażowania użytkowników może prowadzić do powstawania endogennych „komór echa”, co udokumentowano na przykładzie Facebooka.

Nasze ustalenia wskazują, że powstanie „komór echa” i wirusowe rozprzestrzenianie się dezinformacji są bardziej prawdopodobne, gdy dane artykuły zawierają skrajne treści. Gdy udostępniane treści nie mają charakteru politycznego, tak jak np. zdjęcia ślubne lub filmy dotyczące gotowania, platforma społecznościowa nie ma silnej motywacji do tworzenia baniek informacyjnych, a nawet może zdecydować się na samodzielne sprawdzenie prawdziwości danego artykułu i usunięcie dezinformacji.

Tak samo jest w sytuacji, gdy użytkownicy platformy mają umiarkowane przekonania ideologiczne. Dzieje się tak, ponieważ tzw. wirusowe rozprzestrzenianie się treści jest mniej prawdopodobne w przypadku treści umiarkowanych lub wśród użytkowników o umiarkowanych poglądach ideologicznych. Tymczasem w przypadku kontrowersyjnych treści politycznych lub silnej polaryzacji przekonań w danej społeczności, platforma społecznościowa nie tylko uzna tworzenie „komory echa” za korzystne w celu zmaksymalizowania zaangażowania użytkowników, ale jeszcze zrobi to bez weryfikowania prawdziwości danego artykułu.

Innymi słowy, optymalny algorytm platformy społecznościowej polega na rekomendowaniu skrajnych treści, które pasują najbardziej skrajnym użytkownikom, przy jednoczesnym stosowaniu „bańki informacyjnej”, która zapobiega rozprzestrzenianiu się danych treści poza ich grupę docelową. Chociaż takie endogenne „komory echa” są korzystne dla platform społecznościowych, w przypadku treści o charakterze politycznym prowadzą one do wirusowego rozprzestrzeniania się dezinformacji.

obserwatorfinansowy.pl

niedziela, 9 stycznia 2022


- Rosjanie muszą wiedzieć, że ich ostatnie propozycje kierowane ku USA i NATO są nie do przyjęcia. To raczej ultimatum i próba szantażu, niż realnych negocjacji - mówi Legucka, analityczka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych zajmująca się Rosją.

17 grudnia rosyjskie ministerstwo spraw zagranicznych opublikowało dokumenty, które mają być projektem porozumienia z USA albo NATO na temat bezpieczeństwa w Europie Środkowo-Wschodniej. Dwa dni wcześniej mieli je otrzymać sami Amerykanie. Kreml oznajmił między innymi, że oczekuje wycofania wojsk NATO z terytorium państw przyjętych do Sojuszu po 1997 roku (czyli między innymi Polski).

Do tego szereg oczekiwań odnośnie do nierozmieszczania konkretnych rodzajów broni na terytorium państw leżących w pobliżu Rosji, czy nieprzyjmowania do Sojuszu np. Ukrainy. Generalnie to rozległa lista oczekiwań, które godzą w zdolność państw w regionie do podejmowania suwerennych decyzji dotyczących swojego bezpieczeństwa. Rosjanie nie mogą oczekiwać, że USA czy NATO by na coś takiego przystały, bo już wyraźnie odrzucały w przeszłości taką możliwość.

To faktycznie eskalacja oczekiwań Kremla, które na początku rozmów z Zachodem trzy tygodnie temu skupiały się na Ukrainie. NATO i USA do dzisiaj na nie nie odpowiedziały inaczej, niż podkreślając prawo państw do samodzielnego decydowania o swoich losach.

- Wydaje mi się, że to próba budowania narracji, że Kreml proponował dialog, ale Zachód nie był nim zainteresowany i kontynuował rozbudowę sił u granic Rosji. Jak na wewnętrzne potrzeby to narracja jak najbardziej adekwatna - uważa Legucka.

Dodatkowo w kolejnych dniach miały miejsce niepokojące wystąpienia Putina, ministra obrony Siergieja Szojgu i rosyjskiej generalicji. - Rosyjski prezydent położył w nich na szali swoją reputację i określił czerwone linie, których przekroczenia Rosja nie będzie tolerować. Wcześniej tego nie robił - mówi analityczka PISM. Putin wręcz wielokrotnie wyśmiewał Baracka Obamę za kreślenie czerwonych linii w na przykład w Syrii, na których przekroczenie potem nie reagował, co zdaniem Rosjanina było dowodem na słabość swojego adwersarza. - Putin na coś takiego nie może sobie pozwolić. On od lat kreuje swój wizerunek polityka zdecydowanego, twardego, który się nie cofa - mówi Legucka.

Analityczka zwraca uwagę, że owe wystąpienia były też bardzo emocjonalne i prowokacyjne. - Zwłaszcza liczne oskarżenia pod adresem USA i NATO o rozmieszczaniu bliżej niesprecyzowanych systemów broni uderzeniowej w pobliżu granic Rosji, choć tak naprawdę chodzi o uzbrojenie, które znajduje się tu od lat, albo jest od lat w budowie, jak na przykład system Aegis Ashore w Redzikowie - mówi Legucka. Jej zdaniem to "retoryka wojenna". 

Tak między innymi mówił Putin: Działania USA na Ukrainie mają miejsce tuż obok nas. Oni muszą zrozumieć, że my jesteśmy pod ścianą. Skrycie zbroją ekstremistów w sąsiednim państwie i popychają ich ku Rosji. Czy oni myślą, że będziemy się temu biernie przyglądać?

- Chodzi o stwarzanie wrażenia zagrożenia i zdrady. Tu nie chodzi o fakty, ale o narrację. Bardzo ważne jest stworzenie wrażenia, że wrogiem nie są Ukraińcy, ale Amerykanie i NATO. Ukraina tylko przypadkiem jest miejscem starcia - mówi Legucka. Sam Putin tyle razy mówił, że Rosjanie i Ukraińcy to jeden naród. - Jak by więc było można walczyć z braćmi? W 2014 roku Kreml budował narrację, że chodzi tylko o ochronę ludności rosyjskiej wobec przewrotu w Kijowie. Teraz buduje narrację, że chodzi o odparcie śmiertelnego zagrożenia, które przysuwa się do granic Rosji - tłumaczy ekspertka.

Kluczowym problemem dla Kremla pozostaje przekonanie, że nie można dopuścić, aby Ukraina trwale weszła w orbitę państw UE i NATO. Obecnie szybko w tym kierunku podąża. Nie musi przy tym chodzić konkretnie o wejście Ukrainy do NATO, co było dotychczas scenariuszem raczej teoretycznym, niż praktycznym. Chodzi generalnie o okrzepnięcie u granic Rosji dużego, nieprzyjaznego i prozachodniego państwa.

- Rosyjscy przywódcy nie odpuszczą sobie Ukrainy. Tkwią w pułapce myślenia geopolitycznego, które jest mieszanką ignorancji i arogancji w jednym. Wydają się być przekonani, że muszą zmienić obecny status quo, który uważają za bardzo niekorzystny. I lepiej to zrobić teraz, niż później. Jednocześnie nie mają żadnego innego środku nacisku na Ukrainę niż groźba i siła - uważa Legucka.

Rosyjskie wojsko systematycznie gromadzi siły u granic Ukrainy. Systematyczna mobilizacja trwa już od początku jesieni. Opisywaliśmy ją wcześniej szczegółowo. Ukraińscy wojskowi, jak i zachodni analitycy, raz po razie stwierdzają, że styczeń jest momentem, kiedy Rosjanie będą mieli dość sił do ataku.

- Niestety wydaje mi się, że trzeba brać pod uwagę także scenariusz wojenny i styczeń jest realnym terminem. Wiele zależy od determinacji Zachodu. Czy będzie miał siłę, aby nie ulec rosyjskiemu szantażowi - mówi Legucka.

gazeta.pl

– Sankcje zachodnie już wyraźnie osłabiły rosyjską gospodarkę; teraz Putin ryzykuje nawet dostęp do płatności międzynarodowych. Przede wszystkim jednak tylko promowałby to, z czym walczy od wielu lat: aby NATO dalej wzmacniało swoją wschodnią flankę. Wszystko to jest dalekie od świata „opartego na wartościach” i „wielostronnego”, który nowy rząd federalny również postawił sobie za cel, nie tylko dlatego, że wiąże się to z trudnymi kwestiami wojskowymi. Putin rości sobie prawo do politycznej i gospodarczej kontroli nad Europą Wschodnią. Otwarcie odmawia Ukraińcom i innym państwom, które mają pecha żyć w przestrzeni postsowieckiej, prawa do decydowania o własnym losie. Liberalny Zachód nie powinien zgadzać się na takie geopolityczne układy z fundamentalnych powodów. Nie interesuje nas obóz antyliberalny, który aktywnie sprzeciwia się naszemu modelowi społecznemu, rozrastającemu się w Europie. Również ze strategicznego punktu widzenia nierozsądne byłoby zakładać, że Putin będzie nasycony, jeśli tylko będzie miał pod kontrolą Ukrainę – uważa niemiecki publicysta.

– Wiele niemieckich prób porozumienia z Putinem nie powiodło się. Import gazu powinien angażować Rosję, wzajemna zależność powinna działać uspokajająco. Tak się nie stało, zamiast tego umowa gazowa pomogła Putinowi sfinansować jego rewizjonistyczną politykę. Dlatego Nord Stream 2 jest tak dużym błędem. Popyt na gaz w UE prawdopodobnie nie wzrośnie w ciągu najbliższych kilku lat, ale własne wydobycie gwałtownie spadnie. Rosja chce dostarczać dużą część potrzebnego importu, a Nord Stream 2 byłby do tego najnowocześniejszą i najtańszą linią. W rzeczywistości Niemcy i inni Europejczycy płacą wysoką cenę za rzekomo tani rosyjski gaz: muszą nałożyć sankcje i uzbroić się, aby uniemożliwić dostawcy dokonywanie nowych podbojów zmierzających na zachód – czytamy w Frankfurter Allgemeine Zeitung.

biznesalert.pl

Jacek Gądek: - Kryzys na granicy z Białorusią, ale także na granicy Ukrainy z Rosją pokazuje twardość NATO?

Jerzy Maria Nowak: - Rosja je świadomie wywołuje. Kryzysy na granicach tę twardość NATO i całego Zachodu dopiero testują - a przede wszystkim twardość Stanów Zjednoczonych.

Rosjanie ściągając nawet 170 tys. żołnierzy na granicę z Ukrainą i tym samym grożą inwazją. To ogromne siły - dla porównania całe polskie Siły Zbrojne liczą ok. 140 tys. żołnierzy.

Widać więc, że Rosja stosuje bardzo silny nacisk.

Po co?

Rosja nie tyle dąży do wywołania konfliktu militarnego, bo ten byłby dla niej bardzo kosztowny, ale przygotowuje grunt do negocjacji. W Rosji carskiej, w Związku Radzieckim i teraz w Rosji też zwykło się najpierw używać wszystkich środków do wywarcia presji, by mieć jak najlepszą pozycję przy stole negocjacyjnym. Dziś Putin chce najpierw maksymalnie wystraszyć Zachód i pokazać swoją siłę, by potem jak najwięcej ugrać w rozmowach.

A czego tak w rzeczywistości chce Kreml?

Rosja domaga się od Zachodu pisemnych, prawnych gwarancji, że Ukraina nigdy nie będzie przyjęta do NATO. A ostatnio dochodzi nowy postulat, aby na Ukrainie nie znajdowały się żadne elementy obecności NATO.

Przystanie na to byłoby absolutną kapitulacją, skoro w 2008 r. NATO dało Ukrainie obietnicę, że w przyszłości dołączy do Paktu.

Owszem. Dlatego takie żądanie Putina jest nie do przyjęcia dla Zachodu, a prezydent USA Joe Biden powiedział Putinowi, że nie zgadza się na takie żądanie - to był obowiązek, potwierdzenie dotychczasowego stanowiska.

Ukraina to jednak tylko wycinek całości. Rosja domaga się bowiem także, aby zawarto z nią szerokie porozumienie, które Kreml określa jako porozumienie między wielkimi mocarstwami. Mają w tym tradycje: Wiedeń 1815 r. czy Jałta 1945 r. Putinowi chodzi o to, aby mocarstwa ustaliły swoje strefy wpływów.

Rosjanie zdają sobie sprawę z tego, że ich pozycja w świecie zwyczajnie słabnie. Co prawda straszą czasami, że jeśli nie dojdzie do jakiegoś dealu z Zachodem, to Kreml zawrze strategiczny sojusz z Chinami. Moskwa jednak wie, że alians z Chińczykami jest nierealny, bo Chiny rosną w siłę, więc Rosja byłaby już wielokrotnie słabszym partnerem w tym układzie. Partnerem do rozmów dla Rosji jest więc tak naprawdę Zachód i teraz Rosjanie starają się wymuszać na Zachodzie, by porozumienie było na rosyjskich warunkach.

A ten Zachód to po prostu USA?

Rosja za Zachód uważa przede wszystkim USA - to główny partner. A na dalszych pozycjach w rosyjskiej hierarchii jest NATO, pojedyncze kraje jak Niemcy, Wielka Brytania i Francja, a potem dopiero Unia Europejska jako całość. Rosja chce się dogadywać tylko z mocarstwami, co oczywiście dla Polski jak i innych słabszych państw jest bardzo niebezpieczne.

gazeta.pl

Przeciwko 49-letniemu Evanowi Neumannowi postawiono w piątek 14 zarzutów w sprawach kryminalnych. Odnoszą się one do udziału w ataku na Kapitol w grupie zwolenników ówczesnego prezydenta Donalda Trumpa. 

(...)

Dziennik "Daily Beast" informował o wystąpieniu Neumanna w zeszłym miesiącu w specjalnym programie białoruskiej telewizji państwowej oraz w rosyjskim kanale Russia Today. 49-letni Amerykanin, właściciel firmy, ojciec dwójki dzieci, ujawnił, że stara się o azylu polityczny na Białorusi, ponieważ jego zdaniem Stany Zjednoczone, nie są już krajem prawa i porządku.

Z enuncjacji Neumanna przedstawionych w rosyjskojęzycznych mediach wynika, że najpierw poleciał do Włoch, skąd pociągiem przedostał się do Szwajcarii. Tam wynajął samochód, by przez Niemcy dotrzeć do Polski. Gdy dotarł w końcu na Ukrainę, zamieszkał w wynajętym mieszkaniu. Po czterech miesiącach ukrywania się w Żytomierzu, Neumanna zaniepokoiła inwigilacja SBU, w związku z czym zdecydował się na ucieczkę. Przekroczył granicę z Białorusią wędrując pieszo przez bagna zamkniętego obszaru wokół czarnobylskiej elektrowni atomowej.

polsatnews.pl

– Jedynym dziś niezależnym dużym ośrodkiem, który bada opinię publiczną, również w zakresie polityki, jest Centrum Lewady. Wszystkie pozostałe, czy to FOM, czy WICOM, są zależne od państwa i nie prezentują w pełni wiarygodnych danych – mówi mi rosyjska politolożka, a w przeszłości analityczka Centrum Lewady, Tatiana Worożejkina.

Badaczka podkreśla, że choć nie podważa profesjonalizmu analityków Lewady, to jej zdaniem kreślony przez nich portret Rosjan też nie jest w pełni wiarygodny. Sama w swojej pracy praktycznie nie sięga po badania opinii publicznej. – W kraju autorytarnym trudno stosować metodologię badań wypracowaną w krajach demokratycznych. Czy jest w ogóle możliwe wymyślenie metodologii odpowiedniej dla takich państw jak Rosja? Nie wiem – mówi Worożejkina.

Badając polityczne poglądy swoich rodaków, rosyjscy socjolodzy mierzą się z szeregiem wyzwań. Problematyczna jest dla nich na przykład funkcjonująca od 2012 r. ustawa o obcych agentach. Centrum Lewady zostało za takiego uznane i jego analitycy teoretycznie przed każdym wywiadem muszą informować swojego rozmówcę, że zwraca się doń właśnie „obcy agent”. W uszach Rosjan brzmi to jak najgorzej i jeśli rzeczywiście ten przepis jest stosowany, nie pozostaje bez wpływu na rezultaty badań.

Na inny aspekt problemu zwraca uwagę dr Kuba Benedyczak z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. – Mam poczucie, że pytania nie tylko prorządowego WCIOM, ale i Lewady są tak skonstruowane, by zasugerować odpowiedź zgodną z sympatiami danego ośrodka. Z prac analityków Lewady można wyczytać ich prodemokratyczną, opozycyjną orientację. Nie jest tajemnicą, jakie poglądy ma dyrektor ośrodka, Lew Gudkow, choć jednocześnie Lewada tonuje nastroje, podkreśla, że żadnej rewolucji w Rosji prędko nie będzie – mówi Benedyczak.

Pytam go, dlaczego Kreml nie zamknie Centrum Lewady, tak jak Łukaszenka zmusił już parę lat temu ostatni niezależny ośrodek badawczy, NISEPI, do emigracji. – Putin pozwala na istnienie wewnątrzsystemowych krytyków – „Kommersanta”, Echa Moskwy czy Centrum Lewady – i to go odróżnia od satrapów spod znaku Janukowycza czy Łukaszenki. W systemie Putina, jeśli na przykład chcesz od rana do wieczora pluć na Kreml, to możesz się udać do Echa Moskwy. To kanalizuje buntownicze nastroje niektórych grup społecznych – mówi analityk.

Dodaje, że śledztwo portalu Meduza.io wykazało, że w Federalnej Służbie Ochrony istnieje wydział, który odpowiada za przygotowywanie dla prezydenta Rosji obiektywnych badań opinii społecznej. – Reżim Putina udowodnił w ciągu ostatnich 20 lat, że wsłuchuje się w nastroje społeczne i tam, gdzie może, odpowiada na nie – tłumaczy Benedyczak.

Do polskich mediów regularnie przebijają się wyniki badań popularności Putina. Z zapartym tchem komentuje się u nas wskaźniki jego poparcia, a w uwagach tych często pobrzmiewa nuta osłupienia znana z lektury Księgi rekordów Guinnessa.

Rosyjski satyryk i pisarz Wiktor Szenderowicz ostrzega jednak, aby podchodzić do tych danych ostrożnie. Mówił kiedyś w wywiadzie dla „Nowej Europy Wschodniej”: „Zaczepia mnie policjant, życzliwie, zagaja i w końcu mówi: »Bandyckie państwo!«. Spytałem go, czy będzie do mnie strzelać, jeśli dostanie taki rozkaz. A on odpowiedział: »Jeszcze się zastanowię, w którą stronę będę strzelać«. Ten policjant w statystyce też ujęty jest jako zwolennik Kremla. Drodzy – to nie tak, że wszyscy w Rosji są za Putinem. W Rumunii wszyscy byli za Nicolae Ceau?escu – dwa dni, zanim go rozstrzelali”.

Przypomniałem sobie o tej wypowiedzi Szenderowicza, gdy natrafiłem na badanie Lewady sprzed paru lat wykazujące, że przeszło co czwarty Rosjanin, „obawiając się negatywnych konsekwencji”, odmawia rozmowy z ankieterami. Dane, którymi dysponujemy, opierają się więc jedynie na opiniach osób, które zdecydowały się na rozmowę, co przy tak wysokim odsetku odmów istotnie odbija się na rezultatach. Przykładowo w lutym 2021 r. Centrum Lewada spytało Rosjan: „Czy waszym zdaniem ludzie mówią dziś szczerze, jaki jest ich stosunek do władzy i do Władimira Putina, czy też kryją to, co tak naprawdę uważają?”. 42% uważa, że Rosjanie mówią szczerze, 30% – że kłamią, a 25% uznało, że „połowa mówi prawdę, a połowa kłamie”. To ciekawe dane, choć też nasuwa się tutaj paradoks kłamcy: wszak jeśli kłamca informuje, że kłamie, to czy mówi prawdę? – Badania Kiryła Rogowa pokazują, że stronnicy Putina chętnie biorą udział w sondażach, a jego przeciwnicy często w ogóle odmawiają udzielenia odpowiedzi, więc w rezultacie są niedoreprezentowani – mówi mi Worożejkina. – To odbija się na wynikach. Moi koledzy z Centrum Lewady, których profesjonalizmu nie podważam, twierdzą, że rezultaty ich badań pokrywają się z wynikami grup fokusowych. Mnie to jednak nie przekonuje. Na przykład: jeśli w danej grupie jest 10 osób, z czego 8 popiera Putina, to pozostała dwójka szybko orientuje się w sytuacji i zaczyna milczeć.

new.org.pl

piątek, 7 stycznia 2022


Problemy z rozumieniem litery i ducha traktatów podpisywanych z Kremlem pojawiły się wraz z dojściem Putina do władzy. Zaczęły się od najważniejszego z nich dla Europy: Traktatu o Ograniczeniu Zbrojeń Konwencjonalnych. Pierwszy raz podpisano go jeszcze pomiędzy NATO a Układem Warszawskim. Ponieważ ten ostatni rozleciał się jak rozbity garnek, a części byłych jego członków udało się wejść do Sojuszu i uzyskać jego gwarancje bezpieczeństwa, konieczna była renegocjacja dokumentu.

Próbowano tego dokonać w Stambule w 1999 roku, już za rządów Putina (jeszcze jako premiera). Dla Rosji zrobiono tam wyjątek i postanowienia traktatu (dokładnie wyliczające liczbę czołgów, armat etc., jakie mogą posiadać poszczególne państwa) nie obowiązywały na terenie obwodu kaliningradzkiego oraz pskowskiego. Ten ostatni też graniczy z państwami bałtyckimi, w ten sposób zostały one wzięte w cęgi niekontrolowanych, rosyjskich zbrojeń.

Litwa, Łotwa i Estonia odmówiły więc ratyfikowania dokumentu. Jednocześnie ówczesny premier Putin prowadził wojnę na Kaukazie, tzw. drugą wojnę czeczeńską. Rosyjska armia ściągnęła w ten rejon dużo oddziałów i w końcu sformował z nich normalną armię. Kreml obowiązywały jednak „ograniczenia flankowe" traktatu, ale Zachód przymknął na to oczy, uznając, że Rosja ma prawo do obrony swej integralności terytorialnej. Nikt nie zaprotestował z powodu tworzenia tej nowej armii. Nie domagano się też zbyt natarczywie, by Rosja wycofała swe wojska z Naddniestrza i Gruzji – ich obecność jawnie łamała i łamie postanowienia traktatu.

Już jako prezydent Putin za to protestował z powodu nieratyfikowania dokumentu przez państwa bałtyckie i w końcu w 2007 roku zawiesił jego działanie. Ale cały czas korzystał z jego dobrodziejstw, ponieważ państwa zachodnie przekazywały Rosji informacje o swoich armiach, próbując udobruchać Kreml. Jako pierwsza straciła cierpliwość Wielka Brytania i przerwała przepływ informacji, choć dopiero w 2011 roku.

Jednocześnie rosyjska armia zwiększała swe siły w obwodzie kaliningradzkim (oraz w pobliżu granic państw bałtyckich), przed czym od początku przestrzegali eksperci. W końcu, w 2019 roku, ówczesny amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo powiedział, że w Kaliningradzie są nawet nuklearne rakiety średniego zasięgu. Prawda, traktat ograniczający zbrojenia konwencjonalne nie obejmował broni atomowej, za to było to złamanie traktatu o ograniczeniu „pocisków rakietowych pośredniego zasięgu".

USA zaczęły tracić cierpliwość do Rosji Putina. W 2019 wyszły z traktatu o rakietach. Ale Amerykanie zauważyli też, że rosyjskie samoloty prowadzące loty zwiadowcze w ramach traktatu o otwartym niebie mają coraz więcej wyposażenia szpiegowskiego i „latają nawet nad Białym Domem". Za to Rosjanie energicznie ograniczali takie loty nad Kaliningradem, a jedno z lotnisk dla zachodnich samolotów wyznaczyli na anektowanym Krymie. Rok temu USA przestały wykonywać i ten traktat.

rp.pl