Dzięki ropociągowi „Przyjaźń” poprowadzonemu 60 lat temu z pól naftowych Rosji do Polski i byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, z południową odnogą także do innych tzw. „demoludów”, Białoruś ma dwie duże rafinerie ropy: w Nowopołocku i Mozyrzu. Jak na potrzeby wewnętrzne o jedną za dużo, więc wielka część produkowanych w nich paliw i produktów ropopochodnych sprzedawana jest za granicę. W normalnych warunkach zysk z tego handlu nie może być wielki, bowiem marża rafineryjna (przychody z uzyskanych produktów minus koszty ich wytworzenia) jest z reguły niewysoka. W Polsce wynosi zazwyczaj kilka dolarów na baryłce, zdarza się oczywiście, że jest wyższa, ale przez długi czas może być także ujemna.
Jednak w białoruskim biznesie naftowym przez dwie dekady z okładem, z powodów politycznych i geopolitycznych, warunki były nienormalne, czytaj: nienormalnie korzystne. Dla podtrzymywania reżimu, a w dalszej kolejności z widokiem na faktyczne zawładnięcie lub całkowite zwasalizowanie Białorusi, w kontraktach na dostawy ropy naftowej i gazu ziemnego Rosja udzielała (do niedawna) rafineriom białoruskim oraz importerom gazu dużych i wielkich rabatów cenowych, głównie w postaci niepobierania lub zmniejszenia cła eksportowego egzekwowanego przez rosyjskiego fiskusa od własnych firm wydobywczych. W latach 2000-2008 roczne oszczędności dzięki rosyjskiej pomocy w formie taniej ropy i gazu stanowiły równowartość ok. 15 proc. białoruskiego PKB rocznie.
(...)
Ponieważ Łukaszenka głównie tylko zapowiadał i obiecywał Moskwie pełną satysfakcję, to począwszy od 2008 r. Kreml zaczął przychodzić po rozum do głowy. Subwencje naftowe stawały się stopniowo coraz mniejsze, żeby w 2020 r. zejść w pobliże zera – różnica między cenami rynkowymi ropy a cenami dla Białorusi liczona w ekwiwalencie białoruskiego PKB spadła w zeszłym roku do 1 proc.
Gdy z pierwszej, gazowo-naftowej, poduszki ratunkowej zaczęło ulatywać powietrze, Mińsk sięgnął po inną w postaci pożyczek zagranicznych. Do 2008 r. zadłużenie kraju nie stanowiło problemu, ale od tego czasu rosło, z każdym rokiem coraz bardziej. Obecnie zadłużenie zagraniczne całego sektora publicznego (rządowe, lokalne, zobowiązania tamtejszego odpowiednika ZUS) jest równe połowie PKB i wynosi 30 mld dolarów. Dla gospodarki rynkowej takie obciążenie nie jest ponad siły, ale gdy połowa produktu powstaje w firmach i gospodarstwach państwowych, wobec wielkich napięć finansowych, dalszy wzrost i rozwój staje się niemożliwy. Tym bardziej, że ponad 90 proc. długu publicznego jest denominowane w walutach obcych, głównie w dolarach. Dług jest zagraniczny, więc nie można go trzymać w ryzach, używając inflacji. Oddawać trzeba dolary, a te trzeba zarobić, a nie bardzo można jak.
(...)
Jedyne małe szczęście w wielkim nieszczęściu Białorusi to niepełne upaństwowienie gospodarki. Własnością państwa są duże firmy z sowieckim rodowodem i tamtejsze PGR-y, czyli państwowe gospodarstwa rolne tam nazwane sowchozami. Małe i średnie firmy to domena sektora prywatnego. Ponieważ Białorusini to lud zdolny, chętny do nauki, a już zwłaszcza pracowity, o czym przekonałem się swego czasu jako wykładowca pewnej uczelni wyższej, to sektor prywatny wytwarza połowę PKB.
Jeśli jednak dyrektor i kierownicy sobie nie radzą, to i najlepsza załoga sowchozowa nie da rady. Dyktatura Łukaszenki odciska się oczywiście na gospodarce i makroekonomii kraju. Tylko w minionej dekadzie Białoruś przeżyła aż trzy poważne załamania: kryzys walutowy w 2011 r. oraz dwie recesje w latach 2015-2016 i w 2020 r. Przez krótki czas począwszy od przełomu 2014/2015 były jakieś nadzieje na zmianę na nieco lepsze. Łukaszenka wymienił ekipę odpowiedzialną za gospodarkę, w tym prezesa banku centralnego. Nowi ludzie u sterów zaczęli prowadzić bardziej odpowiedzialną politykę fiskalną i monetarną. Wprowadzono płynny kurs białoruskiego rubla, celem stało się trzymanie w ryzach długu zagranicznego.
Minęło parę lat i nic z tego nie wyszło. Na początku 2020 r. Łukaszenka dostał od Moskwy po nosie w sprawie cen ropy – Putin pokazał, kto tu rządzi i przez cały I kwartał ropa nie płynęła na Białoruś. Stąd kolejny kryzys, zaraz potem dołożyła się doń pandemia, która według dyktatora miała być wymysłem. W tych bardzo kiepskich dla dyktatora okolicznościach zaczął zbliżać się moment kolejnych wyborów prezydenckich. W obawie przed niechybną przegraną Łukaszenka zaczął siłą eliminować rywali: Wiktara Babarykę – bankiera aresztowanego w połowie czerwca 2020 r., Siarhieja Cichanouskiego – przedsiębiorcę i blogera-opozycjonistę uwięzionego w dwa dni po ogłoszeniu zamiaru kandydowania. Uciec przed Łukaszenką, rezygnując z walki wyborczej, zdołał jego długoletni relatywnie bliski i wpływowy współpracownik Waleryj Cepkała.
W opinii społeczeństwa, a także ekspertów potrafiących wnioskować z postaw obywateli, wybory wygrała w wymuszonym „zastępstwie” żona Siarhieja Swiatłana Cichanouska. Po przeczekaniu masowych demonstracji, które wybuchły po ogłoszeniu jego rzekomego zwycięstwa, Łukaszenka rozpoczął represje. Dziś kraj jest w największym kryzysie społecznym od czasów stalinizmu. Przez więzienia przeszło lub przebywa w nich nadal aż 40 tysięcy osób. W proporcji do liczby ludności, to tak jakby w Polsce było 150 tys. niedawnych i trzymanych nadal w zamknięciu więźniów politycznych.
obserwatorfinansowy.pl