sobota, 30 października 2021


Turbiny wiatrowe, panele fotowoltaiczne czy baterie do wszelkich pojazdów elektrycznych w większości zawierają w swoich składach metale rzadkie. Większość z nich pochodzi z kopalni na terenach Chin. Autor opisuje swoje śledztwo w Państwie Środka, w tym – masowe niszczenie środowiska i zatruwanie wód podczas wytwarzania metali rzadkich. Jest to tym bardziej paradoksalne, że m.in. wydobywa się tam ind, konieczny do produkowania paneli słonecznych. Podczas wydobycia tego metalu zdarzały się przypadki wylewania ton chemikaliów do rzeki Xiang. Innym przytoczonym przykładem były zniszczenia w środowisku naturalnym w prowincji Fujian w 2011 r. podczas wydobywania galu, który jest potrzebny do wytwarzania żarówek energooszczędnych. Autor opisuje również działania chińskiej firmy Baogang w mieście Baotou, który jest jednym z głównych graczy na rynku metali rzadkich. (...)

Problemem nie jest tylko wydobycie (niszczenie skorupy ziemskiej), ale często olbrzymie skażenie środowiska w porównaniu z “tradycyjnymi” surowcami. W przypadku kopalni węglowej, głównie wydobywamy po prostu węgiel, tak samo w przypadku ropy naftowej. Metale rzadkie, tak jak wskazuje nazwa, są rzadkie i nie występują samodzielnie. Są one powiązane z innymi pierwiastkami. Pitron sprawdził, że “trzeba oczyścić 8,5 tony skały, by wyprodukować kilogram wanadu, z 16 ton otrzymuje się kilogram ceru, z 50 ton – kilogram galu, a z zawrotnej ilości 1200 ton – nędzny kilogram jeszcze rzadszego metalu, jakim jest lutet”. (...)

Z roku na rok, proporcjonalnie do zapotrzebowania na nowe technologie i przechodzenie na źródła odnawialne, zapotrzebowanie na metale rzadkie będzie coraz gwałtowniej rosnąć – “w ciągu 10 lat produkcja energii wiatrowej będzie wzrastać siedmiokrotnie, a słonecznej fotowoltaicznej 44 razy”. W związku z tym, w przeciwieństwie do tego, co często się głosi, że przechodzenie na źródła odnawialne ograniczy etaty, według Międzynarodowej Agencji Atomowej, przejście na odnawialne źródła energii wykreuje 24 mln nowych miejsc pracy do 2050 r. (...)

Do lat 90. w wydobyciu metali rzadkich przodowały Stany Zjednoczone, dużą rolę odgrywała również Francja. Ze względu na koszty, a także sprzeciw obywateli tych krajów, Chiny przejęły rolę głównego producenta, stosując zarówno dumping ekonomiczny jak i dumping ekologiczny, ponieważ – jak zaznacza jeden z chińskich aktywistów przytoczonych w publikacji – “prace nad naprawą szkód wyrządzonych środowisku nie zostały wliczone do kosztów produkcji”. (...)

Pitron opisuje, jak Chiny, przyciągając zachodnich producentów metali (np. przez wolne strefy), wykorzystały to długofalowo do rozwoju nowych technologii i stały się jednym z kluczowych graczy w sektorze. (...)

Na Chińską Republikę Ludową patrzy się ze względu na zanieczyszczenia, a warto sobie uświadomić, że Chiny „są obecnie największym na świecie producentem energii ze źródeł odnawialnych, największym producentem urządzeń fotowoltaicznych, największą potęgą hydroelektryczną, największym inwestorem w energię wiatrową i największym rynkiem pojazdów wykorzystujących energię ze źródeł alternatywnych”. W 2020 r. Chiny miały wyprodukować 80-90 proc. wszystkich baterii do samochodów o napędzie elektrycznym. Sześć z dziesięciu największych producentów tego typu pojazdów pochodzi z Państwa Środka. (...)

Jednym z elementów polityki zagranicznej i gwarancji bezpieczeństwa państwa, jest zapewnienie ciągłego dostępu do kluczowych surowców. W przeszłości był to węgiel, który wyparła ropa naftowa, a ją obecnie wypierają metale rzadkie. Faktem jest, z czym nie sposób nie zgodzić się z autorem, że zielone technologie opierają się na nieskończonych źródłach, jak wiatr czy energia słoneczna, ale urządzenia, które je pozyskują są zbudowane z surowców, które już nieskończone nie są.

Wymienione surowce są podstawą uzyskiwanej energii. Państwa je wydobywające stają się coraz większymi graczami na arenie międzynarodowej, a te – i tak już potężne –  jak Chiny zwiększają swój potencjał. Naturalnie pozycja krajów-producentów ropy naftowej czy gazu ziemnego, jak np. Rosji (będzie to miało wpływ na stosunki z UE, w tym Polską), Kataru i Arabii Saudyjskiej, będzie stopniowo spadać na rzecz innych państw. (...)

Pitron przytacza komunikat Komisji Europejskiej, która ogłosiła, że “Chiny są najbardziej wpływowym krajem pod względem światowego zaopatrzenia w wiele surowców krytycznych”. Według tej unijnej instytucji, mają odpowiadać za pozyskiwanie aż 95 proc. metali rzadkich. Kolejnymi państwami, które są głównymi graczami w wydobyciu konkretnych metali są: Brazylia (90 proc. produkcji niobu), RPA (83 proc. irydu, rutenu, platyny), Demokratyczna Republika Konga (64 proc. kobaltu). Dzięki dużym zasobom prawdopodobnie będzie rosła pozycja takich państw jak: Chile, Boliwa, Peru oraz Gwinea, Burundi, Angola i Madagaskar.

obserwatorfinansowy.pl

piątek, 29 października 2021


W 2017 roku dziennikarskie śledztwo w Danii wykazało, że H&M tylko w tym kraju spala 12 ton, nowych, nigdy nieużywanych ubrań. H&M temu zaprzeczyło, ale to nie było pierwsze takie doniesienie. Wcześniej „The New York Times” opisywał, jak nowe, niesprzedane ciuchy są wrzucane do worków i cięte. „Przy tylnym wejściu na 35. ulicy, czekając na wywóz śmieci, leżały worki z ubraniami, które wydawały się nigdy nie być noszone. Aby mieć pewność, że nigdy nie będą noszone ani sprzedawane, ktoś pociął większość z nich nożami do pudełek lub brzytwą” – pisał dziennikarz NYT. Sprawa nie dotyczyła wyłącznie H&M – trochę dalej na tej samej ulicy znaleziono władowane do worków bluzy, spodnie i koszulki, które nie sprzedały się w sklepie sieci supermarketów Wallmart.

„Palenie i cięcie to dwa najczęstsze sposoby” – mówił w rozmowie z portalem Vox Tim Rissanen, profesor projektowania mody i zrównoważonego rozwoju w Tishman Environment and Design Center. „Trzecią opcją jest po prostu składowanie na wysypiskach, ale większość firm przeprowadza spalanie, aby móc twierdzić, że spalarnie wytwarzają energię. Na przykład Burberry upiera się, że przetwarza ubrania na energię, ale nie wspomina o tym, że energia odzyskiwana ze w ten sposób w najmniejszym stopniu nie rekompensuje energii, jaką trzeba było zużyć do produkcji ubrań” – tłumaczył.

W 2018 roku niemieckie media podały, że Amazon niszczy produkty zwracane przez konsumentów. Jedna z pracowniczek opowiedziała dziennikarzom, że dziennie musiała niszczyć produkty warte dziesiątki tysięcy euro. W tym roku brytyjskie ITV odkryło, że ten proceder dotyczy również magazynów w Szkocji. „Praktyka niszczenia niesprzedanych rzeczy nie jest nowa” – komentował Greenpeace UK. „Marki fast fashion od dawna palą i niszczą niesprzedane lub zwrócone ubrania. Tak naprawdę, wiele korporacji ma problem ze zbyt dużą produkcją. To często prowadzi do szokującego marnowania. Nadmierna produkcja zostawia ślad w środowisku”.

Odpowiedź na to pytanie jest wbrew pozorom wielowątkowa i trudna. Po pierwsze: produkcja ubrań emituje ogromne ilości CO2 do atmosfery, przyczyniając się do kryzysu klimatycznego. Im więcej ciuchów wytwarzamy, tym, oczywiście, wyższe emisje.

Na stronie Parlamentu Europejskiego możemy przeczytać, że przemysł odzieżowy jest odpowiedzialny za 10 procent globalnych emisji gazów cieplarnianych – to więcej niż łączne emisje z międzynarodowego ruchu lotniczego i żeglugi.

Europejska Agencja Środowiska wylicza, że produkcja wszystkich zakupionych w UE tekstyliów generuje rocznie 654 kg ekwiwalentu CO2 na osobę (CO2e to uniwersalna jednostka do pomiaru gazów cieplarnianych). Żeby pokazać skalę: średnia roczna emisja CO2 na osobę wynosi 5 ton. W UE produkcja i zużywanie tekstyliów jest na piątym miejscu największych źródeł emisji CO2 związanych z konsumpcją – tuż za transportem i produkcją żywności.

Organizacja World Research Institute podaje, że wyprodukowanie jednej pary jeansów generuje takie emisje, jak 130-kilometrowa trasa samochodem. Do wytworzenia jednej koszulki potrzeba aż 2,7 tys. litrów wody. To tyle, ile człowiek wypija przez dwa i pół roku.

(...)

Co więcej, EEA podkreśla, że do wytwarzania tekstyliów używa się 3,5 tys. substancji chemicznych. 750 z nich uznaje się za niebezpieczne dla ludzi, a 440 – szkodliwe dla środowiska. Przykład? Formaldehyd, który nadaje tkaninom gładkość. Jednocześnie może uczulać, a w większych stężeniach nawet przyczynić się do rozwoju nowotworów.

Szacuje się, że 20 proc. globalnego zanieczyszczenia wód jest związane z produkcją i farbowaniem ubrań.

Najgorzej jest m.in. w Bangladeszu, Etiopii, Indiach i Pakistanie. Czyli tam, gdzie marki fast fashion szyją swoje kolekcje. W samym Bangladeszu trzy rzeki są określane jako „biologicznie martwe”. Ścieki z produkcji ubrań tak je zanieczyściły, że praktycznie nie zawierają tlenu, więc żadne życie nie może się w nich rozwijać. Już kilka lat temu szacowano, że w 2021 roku przemysł odzieżowy wypuści do rzek w Bangladeszu prawie 350 m3 ścieków, pełnych m.in. ołowiu, arsenu i rtęci.

(...)

Chemiczne są nie tylko dodatki i farby, ale same materiały. Ponad połowę wyprodukowanych w 2019 roku materiałów stanowił poliester. Jest to syntetyczne włókno z tworzywa sztucznego wytwarzane w bardzo energochłonnym procesie. Bazą do jego produkcji jest ropa naftowa i jej pochodne. Dokładnie tak samo powstają plastikowe butelki. Alice Wilby, reprezentująca ruch Extinction Rebellion, mówiła w rozmowie z „The Independent”: „Użycie paliw kopalnych do produkcji poliestru niesie ze sobą inne szkodliwe problemy, w tym wycieki ropy, emisje metanu i utratę bioróżnorodności”. Poliester, podobnie jak inne syntetyki – rzadziej używane nylon i akryl – oczywiście nie jest biodegradowalny. Można go recyklować.

W takim razie może lepsza będzie naturalna bawełna? Odpowiedź brzmi: niestety nie. Z jej produkcją również wiąże się masa problemów – pracowniczych (o czym była mowa w pierwszej części tekstu) i środowiskowych. Przede wszystkim, uprawa bawełny pochłania ogromne ilości wody. Co więcej, na plantacjach wykorzystuje się w pestycydy i toksyczne chemikalia. Niektóre dane mówią o tym, że aż 1/6 światowego zużycia pestycydów dotyczy właśnie uprawy bawełny. „Bawełna jako uprawa sieje spustoszenie zarówno wśród ludzi, jak i planety, jeszcze zanim zostanie zamieniona w odzież” – mówiła w „The Independent” Alice Wilby. WHO potwierdza, że w krajach rozwijających się tysiące osób cierpi na powikłania związane z wdychaniem chemikaliów – nowotwory i poronienia.

oko.press

Wielkie imperia kolonialne nie mogłyby powstać bez zastępów "tubylczych" formacji wojskowych. Dzięki nim – żołnierzom rekrutującym się z arabskich, afrykańskich i azjatyckich ludów – europejskie potęgi poszerzały zamorskie terytoria, a następnie utrzymywały nad nimi panowanie. W różnych okresach i natężeniu wykorzystywali je między innymi Brytyjczycy, Niemcy, Włosi, ale przede wszystkim Francuzi.

Do 1914 roku zarządzane z Paryża terytoria, łącznie z metropolią, rozciągały się na powierzchni ponad 10 mln kilometrów kwadratowych, a zamieszkiwało je około 100 mln ludzi. W cieniu trójkolorowych sztandarów znalazły się między innymi polinezyjskie archipelagi, Madagaskar, znaczna część Indochin oraz większa część Afryki Zachodniej i Maghrebu. Pod nimi przeciwko chińsko-wietnamskim siłom w Tonkinie w latach 80. XIX wieku walczyli za Francję algierscy żuawi. Senegalscy strzelcy zaś u boku białych żołnierzy uczestniczyli w podboju Dahomeju i Madagaskaru w następnej dekadzie.

Kolonialne oddziały były dowodzone przez garstkę francuskich oficerów i podoficerów. Po dziesięcioleciach gromadzenia obserwacji podkomendnych z różnych podbitych nacji na początku XX wieku stworzyli oni klasyfikację "ras wojowników", czyli uszeregowali grupy etniczne wedle ich przydatności na polu walki.

"Tunezyjczycy są zniewieściali, Algierczycy męscy, ale to Marokańczycy są urodzonymi żołnierzami" – głosiło popularne powiedzenie wśród francuskich wyższych szarż. Jeszcze mniej subtelnie, w rasistowskim duchu epoki opisywano mieszkańców Afryki Subsaharyjskiej. Ogólnie uważano ich za prymitywne istoty – nadpobudliwe seksualnie, okrutne i niezdolne do racjonalnego myślenia. Niemniej w niektórych ludach dostrzegano większy potencjał niż w innych.

Wojskowi szczególnie cenili nacje z francuskiej Afryki Zachodniej, zamieszkujące tereny takich dzisiejszych państw, jak Senegal, Mali i Burkina Faso. Najwyżej w ich rankingu znajdowali się Bambarowie – jako "odważni i lojalni" – oczko niżej sklasyfikowano Wolofów – "inteligentnych, sprytnych, ale często próżnych". Ale innymi rekrutami, jak Tukulerzy lub Fulanie, też nie pogardzano. To z nich zaczęto już w latach 50. XIX wieku formować kolonialne oddziały zbiorczo określane mianem strzelców senegalskich.

Z punktu widzenia decydentów w metropolii takie rozwiązanie miało wiele korzyści. Przede wszystkim koszty wyszkolenia, wyekwipowania i żołdu dla czarnoskórego żołnierza były o połowę niższe niż w przypadku poborowego z Bretanii czy z Artois. Ponadto Afrykanie, co naturalne, dużo rzadziej padali ofiarą chorób tropikalnych. Dlatego Francuzi wykorzystywali strzelców senegalskich głównie do służby w garnizonach i kampanii na obszarze im najbliższym, tj. na terenie Afryki Zachodniej i Środkowej. Sporadycznie angażowano ich w operacje na innych frontach działań, na przykład w Maroku lub Madagaskarze.

gazeta.pl

Pierwsze poważne plany budowy pompowych magazynów energii powstały już w latach międzywojennych. Zespół inżynierów pod kierownictwem późniejszego prezydenta Gabriela Narutowicza proponował budowę elektrowni szczytowo-pompowych na górze Żar i w Niedzicy. Ambitne plany pokrzyżował Wielki Kryzys i II Wojna Światowa. Po wojnie energetyka rozwijała się w błyskawicznym tempie, a zużycie prądu rosło nawet o kilkanaście procent rocznie. Oprócz masowej budowy elektrowni węglowych wrócił pomysł gromadzenia nadwyżek prądu na czas największego zapotrzebowania. Większość elektrowni szczytowo-pompowych w Polsce pochodzi właśnie z tego okresu. Kryzys lat 80. XX wieku i późniejsza transformacja ograniczyły zużycie prądu znacznie poniżej wcześniejszych prognoz. Infrastruktura wybudowana w okresie PRL okazała się wystarczająca, a potencjał istniejących magazynów energii jest obecnie wykorzystywany tylko częściowo. Niektóre elektrownie wodne jak np. Niedzica są uruchamiane do pracy pompowej okazjonalnie, a ich zbiorniki pełnią głównie funkcję przeciwpowodziową.

Elektrownie szczytowo-pompowe to najczęściej spotykane magazyny energii elektrycznej na świecie. Na całym globie jest ich ok. 400 (działających lub w trakcie budowy) o łącznej mocy ponad 160 GW. Najwięcej (47 GW) znajduje się w Europie, następne miejsca zajmują Chiny, Japonia i USA. Podobnie jak w Polsce, w USA i w zachodniej Europie najwięcej powstało ich w latach 70. i 80. XX wieku.

Elektrownie szczytowo-pompowe pozostają jedną z najbardziej opłacalnych metod magazynowania prądu. Podczas procesu spuszczania wody odzyskuje się 70-85% włożonej energii. Raz wybudowany obiekt pozostaje w służbie co najmniej kilkadziesiąt lat, a koszty eksploatacyjne są stosunkowo niskie. Pod koniec czerwca PGE poinformowało o pomyśle wznowienia zawieszonej w 1982 roku budowy elektrowni w Młotach w Kotlinie Kłodzkiej. Koszt dokończenia obiektu o mocy 750 MW szacuje się na ok. 4 mld zł. To cena niższa niż dla bloku węglowego o tej samej mocy i nieco tylko wyższa od elektrowni na gaz ziemny. Po wyborach temat ucichł, być może z powodu obniżonych przez pandemię prognoz wzrostu gospodarczego.

Magazyn energii może posłużyć do stabilizacji pracy źródła wytwórczego. W niemieckim Gaildorf technologię szczytowo-pompową połączono z elektrownią wiatrową. Cztery górne zbiorniki o pojemności 40 000 m3 każdy stanowią jednocześnie fundament najwyższych w owym czasie turbin wiatrowych. Wiatraki o wysokości 246 metrów (niewiele wyższej od Pałacu Kultury) dostarczają energię do sieci lub w razie niskiego zapotrzebowania pompują wodę. Magazyn pozwala na pracę z maksymalną mocą przez cztery godziny bezwietrznej pogody. Dolny zbiornik na wodę znajduje się w położonej niżej dolinie rzeki Kocher.

wysokienapiecie.pl

Nagle uświadamiam sobie, że jestem tu już bardzo długo, więc czym prędzej zadaję pytanie, które od pewnego czasu krąży mi po głowie: czy Aldrin wciąż cierpi na depresję? Odpowiedź rozpoczyna z wahaniem.

– Nie, czasami… no… mam czegoś trochę dość i postanawiam uciec i nie zwracać uwagi, a potem jest mi trudno wrócić i znowu nabrać rozpędu. Ach. Hm. Chyba jest w tym jakaś kwestia upojenia sukcesem i przygnębienia porażką, i ona nigdy się nie skończy. Niektórzy są dość stabilni i radzą sobie z jednym i drugim. Na innych bardziej wpływają przytrafiające się sytuacje. A dostrzec jasną stronę gównianych sytuacji to wyzwanie!

Głęboki śmiech – Aldrin z rozbawieniem mruży powieki. Na moich oczach jakby młodniał o trzydzieści lat. Znów wytrąca mnie z równowagi jego szczerość.

– Jest taka cecha depresji, którą znają ci, co jej doświadczyli, że kiedy to się dzieje, wydaje ci się, że nigdy się nie skończy, i nie widzisz wyjścia. Gdybyś widział wyjście, tobyś z niego skorzystał. Ale jest tak, że nie masz pojęcia, jak miałbyś się z tego wydostać, i odmawiasz poczynienia kroków, o których na poziomie intelektualnym wiesz, że mogłyby pomóc. Lepiej się czujesz, dusząc się we własnym sosie. To nie jest naprawdę groźne, ale kłopotliwe. Bo oznacza, że nie mogę zapowiedzieć komuś z półrocznym wyprzedzeniem, że bardzo chętnie pojawię się na jego imprezie albo czymś tam. Nie mogę.

Andrew Smith - Księżycowy pył

To, co działo się w ciągu ostatnich tygodni i dzieje się nadal, sprawia, że wśród ekspertów od zjawisk klimatycznych zapanowała konsternacja – klimat wymyka się wszelkim teoriom i wyprzedza opracowane wcześniej modele. Pożary, ekstremalne upały, susza, powodzie i huragany. I wszystko niemal jednocześnie.

Podczas gdy w południowym Oregonie od tygodni szaleje pożar, zajmujący obszar 25 razy większy od Manhattanu, w Chinach nastąpił atak błyskawicznych powodzi, które niemal spustoszyły jedno z większych miast – Zhengzhou. Do dramatycznych wydarzeń doszło też w Rosji, gdzie ogłoszono stan wyjątkowy z powodu nie dających się ugasić pożarów. Władze postanowiły stworzyć sztuczny deszcz, zasiewając chmury jonami srebra.

Kilkaset osób ewakuowano z ich domów w rejonie miasta Oristano na Sardynii, gdzie od soboty szaleją pożary. Ogień zniszczył 10 tysięcy hektarów lasów i część domów. Zagrożenie pożarowe z powodu wiatru określono jako skrajne.

(...)

- Jesteśmy nieco zszokowani tym, co widzimy – powiedział Chris Rapley, profesor nauk o klimacie w University College London, cytowany przez „Financial Times”. - Następuje radykalna zmiana częstotliwości występowania ekstremalnych zdarzeń pogodowych - dodał.

Zdaniem klimatologów, jednym z czynników napędzających wiele z tych wydarzeń jest zmieniający się wzór prądu strumieniowego - szybko płynącego pasma powietrza, które rządzi pogodą na półkuli północnej. Staje się on wolniejszy i bardziej falujący, szczególnie w miesiącach letnich. Obecne modele zmian klimatycznych nie do końca uwzględniają te zmiany, stąd zaskoczenie spowodowane szybkością ich następowania.

Eksperci tłumaczą, że to zjawisko znane z j. ang. jako "planetary wave resonance" stoi za niedawną falą upałów w Ameryce Północnej, gdzie temperatury w zachodniej Kanadzie osiągnęły 49°C. Przyczyniło się również do ekstremalnych upałów w rosyjskim regionie Arktyki. Tam z kolei rozległe pożary wytwarzają toksyczny dym, który okrył miasto Jakuck, dotychczas znane jako jedno z najzimniejszych miast na świecie. Pożary spowodowały tam jedno z najgorszych na świecie zdarzeń zanieczyszczenia powietrza.

Świat ocieplił się średnio o 1,2°C od czasów przedindustrialnych, ale ocieplenie to jest nierównomiernie rozłożone, przy czym region arktyczny ociepla się około trzy razy szybciej niż reszta świata. Globalne ocieplenie ma również bezpośredni wpływ na opady i opady, ponieważ cieplejsze powietrze może zatrzymać więcej wilgoci — około 7 procent więcej wody na każdy 1C ocieplenia. Jest to jeden z powodów, dla których niedawne powodzie w Indiach i Chinach były tak niszczycielskie. 

onet.pl

czwartek, 28 października 2021


Koronnym dowodem wzajemnych zależności między cywilizacjami sprzed 3000 lat jest odnaleziony w latach 80. XX wieku wrak Uluburun. Statek ten „mógł rozpocząć swoją podróż w Egipcie lub Kanaanie (…) i po drodze zatrzymał się zapewne w Ugarit w północnej Syrii i na Cyprze. Kierował się wyraźnie na zachód, na Morze Egejskie, płynąc wzdłuż południowego wybrzeża Anatolii (współczesnej Turcji)” – opisuje Cline. Jednak to nie trasa jest w tym odkryciu najistotniejsza, a odnaleziony na pokładzie ładunek. Składał się on bowiem z towarów pochodzących właściwie z każdego zakątka ówczesnego świata. Z wraku wydobyto sztaby cyny pochodzącej z terenów dzisiejszego Afganistanu oraz cypryjskiej miedzi, heban z Nubii, kolorowe szkło z Mezopotamii, kananejskie naczynia, egipskie skarabeusze, miecze i sztylety z Italii i Grecji, kły hipopotamów i słoni, złote ozdoby, a nawet pojemnik na kosmetyki w kształcie kaczki…

(...)

„Nigdy w naszej historii nie istniała cywilizacja, która by ostatecznie nie upadła” – pisze historyk. Podsumowuje on czynniki, które inni badacze epoki wymieniają jako możliwe przyczyny gwałtownego nastania „wieków ciemnych”: zmiany klimatyczne, susze i głód; trzęsienia ziemi; masowe migracje – zarówno pokojowe, jak i najazdy tzw. Ludów Morza; przerwanie sieci handlowych. Cline zauważa, że przez wielki cywilizacje basenu Morza Śródziemnego musiały mierzyć się ze wszystkimi tymi przeciwnościami i wychodziły z nich obronną ręką. W XII wieku przed Chrystusem nastąpiło być może skumulowanie wszystkich tych czynników, co okazało się dla ówczesnych społeczeństw zbyt dużym wyzwaniem.

obserwatorfinansowy.pl

19 lipca 1989 r. Zgromadzenie Narodowe wybrało Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta RP. W ten sposób nad reformami w Polsce i – co ważniejsze z perspektywy globalnej – nad reformami w ZSRR otwarty został parasol. Tak planowano, choć nie brakowało momentów, w których ten plan mógł wylecieć w kosmos.

Idea, by wprowadzić do polskiej konstytucji instytucję prezydenta, nabrała treści podczas obrad Okrągłego Stołu. Był to jeden z kluczowych elementów nowego systemu władzy.

Opowiada o tym Andrzej Gdula, współpracownik gen. Jaruzelskiego. – Powiedzieliśmy, że chcemy wprowadzić urząd prezydenta. Na to Geremek zapytał: „Ale po co?”. Więc tłumaczyliśmy, że taka osoba zadba o stabilność.

I już wtedy wiadomo było, że będzie to stanowisko skrojone dla Wojciecha Jaruzelskiego.

– Michnik do mnie zagadał: „Ja mówię panu jak czekista czekiście: my się w życiu na Jaruzelskiego nie zgodzimy” – opowiada Gdula. – A ja na to: „To ja panu odpowiem jak czekista czekiście: jak nie Jaruzelski, to w ogóle nie skończymy tego stołu. Jaruzelski dla nas jest kamieniem węgielnym, na którym to się opiera. On jest gwarantem i dla nas, i dla sojuszników, że to wszystko pójdzie we właściwym kierunku”. Podszedł do nas Kuroń: „Weź Olka, przyjeżdżajcie do mnie do domu, ja tam będę z Geremkiem, przegadamy”. Pojechaliśmy. Przedstawiliśmy argumenty krajowe, międzynarodowe. Geremek wysłuchał: „Musicie zrozumieć, że my nie możemy generała poprzeć, żeby Solidarność, która przeszła stan wojenny, mogła to zaakceptować. Na to nie ma żadnych szans. Natomiast rozumiemy, że tego wymaga racja stanu. Ale będziecie mieli większość w Sejmie. Zrobicie to jedną ręką”.

Wydawało się to oczywiste. Kandydaci PZPR i tzw. stronnictw sojuszniczych mieli zagwarantowane 299 miejsc w Sejmie. To dawało w Zgromadzeniu Narodowym (460 + 100) bezpieczną większość, nawet zakładając, że cały Senat trafi w ręce opozycji.

Ale oczywiste być przestało już 4 czerwca wieczorem, gdy padła lista krajowa, a Solidarność wzięła cały niemal Senat.

Druga tura wyborów ten stan niepewności pogłębiła – mandaty z list PZPR i stronnictw sojuszniczych zaczęli brać kandydaci popierani przez Solidarność. Część z nich zaczęła deklarować, że nie poprze Jaruzelskiego. I nagle okazało się, że generał może głosowania w Zgromadzeniu Narodowym nie wygrać.

Teoretycznie wszystko szło zgodnie z planem. 23 czerwca, podczas pierwszego spotkania Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, przyjęto, że OKP nie będzie wysuwał własnego kandydata na prezydenta. Bomba wybuchła 30 czerwca. Podczas XIII Plenum KC PZPR Wojciech Jaruzelski ogłosił, że nie będzie kandydował na prezydenta i że wysuwa na to stanowisko Czesława Kiszczaka.

Jak do tego doszło? Musiało przecież zdarzyć się coś, co wpłynęło na taką decyzję. Andrzej Gdula: – Nagle przyszły pierwsze notatki, Pożoga to podpisywał, że w Solidarności rodzi się pomysł, żeby nie ten, co odpowiada za stan wojenny, ale ten, kto poprowadził tak skutecznie Okrągły Stół, był kandydatem na prezydenta. Czytałem to… I mówiłem sobie: chłopcy się bawią. Ale potem przyszła informacja, że Wałęsa publicznie powiedział, że w jego rozumieniu lepszym kandydatem na prezydenta byłby Czesław Kiszczak.

W takiej atmosferze rozpoczęło się XIII Plenum KC PZPR. I wtedy Jaruzelski wszystkich zaskoczył. – Na posiedzeniu plenarnym generał ni stąd, ni zowąd powiedział, że on rezygnuje z kandydowania na prezydenta – relacjonuje Andrzej Gdula. – Rezygnuje, ponieważ dochodzą go takie opinie, także od Wałęsy, że Czesław Kiszczak byłby lepszym prezydentem.

– Dlaczego generał tak wszystkich zaskoczył?

– Myślę, że chciał sprawdzić sytuację. Dlaczego tak sądzę? Po plenum zbierałem się do domu i wtedy zadzwonił do mnie szef jego gabinetu: „Natychmiast do szefa!”. Zjechałem, mój pokój był wyżej. I generał do mnie: „Słuchaj, wiem, że jest posiedzenie klubu OKP w Sejmie. Jedź, wyciągnij kierownictwo klubu, całe, i powiedz, że podjąłem taką decyzję, że jeśli oni uważają, oni, Wałęsa, że Kiszczak będzie lepszym kandydatem, to ja nie będę stał na drodze. Jedź, czasu nie ma”. Pojechałem. Oni obradowali, więc podałem kartkę, że proszę kierownictwo o spotkanie w pilnej  sprawie. Za chwilę wyszedł Geremek, po nim Kuroń i Michnik. I mówię, że generał prosił, żeby poinformować, żeby nie dowiadywali się z prasy, bo to za chwilę będzie huczało. Że jest jego decyzja, żeby zrezygnować. Że jeśli wy popieracie Kiszczaka, że Wałęsa to zgłaszał… Pierwszy odezwał się Adam Michnik, w obraźliwych słowach powiedział, co o nas myśli. Jacek Kuroń powiedział to w łagodnych słowach: „Andrzej, jakaś powszechna głupawka was opanowała. Czy wy zdajecie sobie sprawę, co to jest? My tłumaczyliśmy wam, dlaczego nie możemy popierać Jaruzelskiego, ale zdajemy sobie sprawę, jaka jest sytuacja. A ty przynosisz takie informacje!”. Geremek słuchał. A potem powiedział tak: „Proszę przekazać generałowi, że OKP nigdy nie poprze Kiszczaka. To jest niemożliwe. My też nie będziemy głosowali za Jaruzelskim. Ale rozumiemy, że dla dobra państwa, dla spokoju takie rozwiązanie jest konieczne. I waszą rolą jest, żeby przekonać pozostałych członków parlamentu, żeby dokonali właściwego wyboru”.

– A pan co na to?

– Odpowiedziałem Geremkowi, że ta decyzja to dlatego, że są sygnały od Wałęsy. Na to Geremek: „Wałęsa nie ma nic do gadania. To my będziemy w parlamencie decydować. Myśmy to przedyskutowali i absolutnie na takie rozwiązanie, żeby Kiszczak kandydował, się nie zgodzimy. Po prostu nie przyjmiemy go. To musicie kalkulować”.

– Jaruzelski – rozumieją, Kiszczak – sprzeciw.

– Absolutnie! Kuroń dodał: „Andrzej, wyobraź sobie: nowe rozdanie, tyle nadziei, nowa Polska. I policmajster zostaje prezydentem! Czy wyście stracili głowy? Ja nie mam nic do Kiszczaka, jego zasługi, Okrągły Stół, są bez dyskusji. Ale mowy nie ma, żeby on!”. I jak się z nimi żegnałem, to jeszcze Geremek mnie przytrzymał: „Niech pan powie generałowi, że my jako klub konkurencyjnego kandydata nie wystawimy”.

– Powiedział pan?

– Zaraz zadzwoniłem do generała i mówię mu: „Towarzyszu generale, jestem po rozmowie. Dwie informacje najważniejsze – że oni rozumieli, że kandydatem jest gen. Jaruzelski. I nie popieraliby tego w Sejmie, w głosowaniu, ale ze zrozumieniem by się odnosili. Wiedzą, że są wymogi państwa itd. I drugie – że absolutnie nie poprą Kiszczaka”. Generał tego wysłuchał i mówi: „No dobrze, to zadzwoń do Czesława i mu powiedz”. Ja na to: „Ja mam o tym powiedzieć?”. A generał: „Tak, ty. A kto był na rozmowach? Ja czy ty? Bierz telefon i powiedz mu to”.

– I zadzwonił pan?

– Zadzwoniłem. I powiedziałem. Że rozmowa była i że takie ustalenia. Na tym zakończyliśmy. Kiszczak chyba się na mnie obraził. Nawet nie powiedział dziękuję, tylko odłożył słuchawkę.

– A Kiszczak chciał być prezydentem?

– On nawet po tej rozmowie chciał, z Cioskiem się spotkał, z Wałęsą. Namawiali Wałęsę, żeby przekonał posłów OKP do głosowania na niego.

– To było 4 lipca. Wałęsa obiecał Kiszczakowi, że jakąś grupę posłów i senatorów OKP przeciągnie.

– Ale już wtedy były inne działania. Oczywiście, gdy zaczęły się wahania gen. Jaruzelskiego, poinformowano ambasadorów ważnych państw, USA, Związku Radzieckiego, że są takie przymiarki. I wtedy dostaliśmy zwrotną informację, że George Bush w trybie pilnym prosi o wizytę. I przyjechał do Polski 11 lipca, rozmawiał z Wałęsą, no a przede wszystkim z generałem.

Dziś, gdy za sukces polskiej dyplomacji uważa się to, że prezydent RP pogada 10 minut z prezydentem USA, gdzieś na korytarzu, między windą a WC, trudno pojąć, że George Bush przebywał w Polsce przez prawie trzy dni, w dniach 9-11 lipca 1989 r., w zasadzie tylko po to, by Jaruzelski został prezydentem.

tygodnikprzeglad.pl

piątek, 1 października 2021


"Pieniądze może nie dają szczęścia, ale można za nie kupić dłuższe życie. Każde 50 tys. dolarów dochodu obniża ryzyko śmierci o pięć procent” – stwierdziła organizacja StudyFinds publikująca streszczone wersje badań, które mają na celu wywołanie debaty.

W opinii z Northwestern University z Evanston, w stanie Illinois, W przypadku osób, które zebrały o 139 tys. więcej niż rodzeństwo, ich szanse na przeżycie wzrosły.

"Jeden z kluczy do długiego życia może leżeć w twojej wartości netto" – oznajmił jeden z autorów opracowania dr Eric Finegood z Instytutu Badań nad Polityką na Northwestern. Wyniki podano w oparciu o analizę życia 5400 Amerykanów.

StudyFinds zwraca uwagę, że pandemia COVID-19 pogłębiła przepaść majątkową. Pośród nieszczęść, liczba milionerów w USA wzrosła w zeszłym roku o 5,2 mln - do ponad 56 mln. Śmiertelność spadała o pięć procent na każde dodatkowe 50 tys. dolarów wartości netto zgromadzone w wieku średnim.

Podobną prawidłowość badacze zaobserwowali w gronie 2490 osób, które były bliźniakami lub rodzeństwem. Ci, którzy mieli duże zarobki mieli większe szanse na przeżycie braci i sióstr z mniejszymi zasobami.

"Różnica rzędu 139 tys. dolarów wiązała się z 13-procentowym spadkiem prawdopodobieństwa śmierci prawie 24 lata później, faworyzując członka rodziny o wyższej wartości netto" - wyjaśniał dr Finegood.

StudyFinds wyciąga z tego wniosek, że zamożność prowadzi do dobrego zdrowia, a nie jest to odbiciem cech dziedzicznych lub wczesnych doświadczeń rodzin.

W pierwszej tego typu analizie wykorzystano dane z projektu „Midlife in the United States” (MIDUS), prowadzącego badania nad starzeniem się. Informacje o uczestnikach w wieku średnio 46 lat, zbierano od 1994 do 1996 roku. Monitorowano je do 2018 roku. Do tamtego czasu zmarło nieco ponad 1000, czyli prawie jedna piąta uczestników badanie.

"Wyniki te powinny być interpretowane przez szerszy społeczny pryzmat. Stany Zjednoczone zajmują pierwsze miejsce pod względem nierówności ekonomicznych wśród krajów o wysokich dochodach. W ciągu ostatnich 30 lat przepaść ta pogłębiła się dzięki polityce i praktykom, które skierowały znaczną i rosnącą część bogactwa z grup o niższych i średnich dochodach do osób zamożnych. Taka redystrybucja może mieć wpływ na wzorce długowieczności w nadchodzących dziesięcioleciach” – ocenił Finegood.

W podobnym tonie wypowiadał się autor badania Greg Miller.

"Zbyt wiele amerykańskich rodzin żyje od wypłaty do wypłaty z niewielkimi lub żadnymi oszczędnościami finansowymi, z których można korzystać w razie potrzeby. (…) W tym samym czasie nierówności majątkowe gwałtownie wzrosły. Nasze wyniki sugerują, że gromadzenie bogactwa jest ważne dla zdrowia na poziomie indywidualnym” – podkreślił Miller.

Jak dodał, z perspektywy zdrowia publicznego, potrzebna jest polityka wspierająca i chroniąca zdolność jednostek do osiągnięcia bezpieczeństwa finansowego.

PAP

USA okazały się za to liderem stymulusu fiskalnego, który łącznie w I kwartale 2021 przekraczał 24 proc. PKB z roku 2020. Na drugim miejscu z ok. 20 proc. PKB znalazła się Japonia, a na trzecim z ok. 16 proc. PKB Wielka Brytania. Wśród krajów rozwijających się liderem wydatków fiskalnych była Brazylia z równowartością niemal 12 proc. PKB z 2020 roku.

To morze pieniędzy nie zdołało jednak odwrócić skutków zamknięcia gospodarek na długie miesiące. BIS porównał rzeczywisty wzrost gospodarczy w I kwartale 2021 roku z prognozami wzrostu na ten okres kreślonymi w grudniu 2019 roku i wyszło, że największa luka jest w strefie euro – prawie 7 pkt. proc. W innych rozwiniętych gospodarkach to 4,8 pkt. proc., a na rynkach wschodzących, z wyłączeniem Chin, 4,27 pkt. proc. W USA luka wynosi nieco ponad 3 pkt. proc., a w samych Chinach tylko 0,59 pkt. proc. Zatem – nikt tak nie stracił na pandemii tak jak strefa euro i nikt nie poradził sobie lepiej niż Chiny.

Ciekawe jest przy tym to, że dużej stymulacji fiskalnej i monetarnej nie towarzyszy odbudowa PKB do przedpandemicznych poziomów, a tylko podwyższona inflacja, przynajmniej przejściowo. BIS pisze o tym tak:

„Po spadku na początku pandemii, inflacja PPI (wskaźnik cen dóbr produkcyjnych – przyp. red.) wykazywała silną tendencję wzrostową w kilku gospodarkach, w szczególności w Chinach, równolegle do stałego ożywienia cen surowców. W połączeniu z deprecjacją kursu walutowego doprowadziło to do wyższej inflacji w wielu dużych krajach rozwijających się. Inflacja wzrosła również w większości gospodarek rozwiniętych, a w niektórych przypadkach przekroczyła cele banków centralnych. Oprócz wyższych cen surowców, do wzrostu inflacji w tych krajach przyczyniło się odbicie cen takich pozycji, jak bilety lotnicze i hotele, które gwałtownie spadły na początku pandemii”.

Do wskaźników inflacji nie wlicza się co prawda wzrostu cen nieruchomości, ale temu zjawisku Bank Rozrachunków Międzynarodowych poświęcił osobną ramkę. W rozwiniętych gospodarkach ceny domów wzrosły o 8 proc. w 2020 roku, a w 2021 r. wzrost jeszcze przyśpieszył. W krajach rozwijających się skok wynosił średnio 5 proc. w 2020 roku.

(...)

„Banki centralne stąpają po kruchym lodzie. Z jednej strony muszą zapewnić rynki o ich ciągłej gotowości do wspierania gospodarki w razie potrzeby. Z drugiej strony muszą również zapewnić je o swoich antyinflacyjnych kwalifikacjach i przygotować grunt pod normalizację” – czytamy w raporcie BIS. W podobnej sytuacji znaleźli się także nadzorcy, którzy powinni zachęcać banki komercyjne do wspierania gospodarki, ale jednocześnie – nie powinni osłabiać ich odporności.

(...)

„Z jednej strony wskaźniki długu publicznego do PKB są już na poziomie lub nawet wyższym niż ich szczyty z czasów II wojny światowej. Z drugiej strony, nominalne stopy procentowe nigdy nie były tak niskie, odkąd prowadzimy statystyki (…) Podobnie bilanse banków centralnych rzadko osiągały podobne poziomy w relacji do PKB, i to tylko podczas wojen. Przy tak wyjątkowo niskich stopach procentowych koszty obsługi zadłużenia są na powojennych dołkach – bez wątpienia także historycznych. Zadłużenie nigdy nie było tak lekkie. Tak więc normalizacja polityki nie będzie łatwa” – czytamy w samym raporcie.

obserwatorfinansowy.pl

Patryk Strzałkowski: Od początku lata nie ma tygodnia, w którym nie słyszelibyśmy o podtopieniach po ulewie w którejś części Polski. 

Ryszard Gajewski: W ubiegłym roku lato było chłodniejsze i było mniej takich sytuacji. Teraz jest goręcej, w powietrzu jest więcej wilgoci i co chwile widzimy obrazy zalanych miast i wsi. Widać, że to zagrożenie dotyczy każdego z nas. 

Mamy do czynienia z wyścigiem. Zmiany klimatu sprawiają, że deszcze będą coraz bardziej intensywne. Trzeba się na to stale przygotowywać, ale nie wiem, czy ten wyścig będziemy wygrywać. 

A możemy go wygrać?

Musimy w miastach szybko przeprowadzić transformację tego, jak zagospodarowujemy wodę. Potrzebujemy zielonej retencji, czyli takiej zmiany w przestrzeni wokół nas, która pozwoli magazynować i wykorzystywać deszczówkę w naturalnych zielonych przestrzeniach. Zieleń potrzebuje wody, a woda zieleni. Tereny zielone mogą magazynować wodę podczas ulewnych deszczy i przetrzymywać ją na późniejsze okresy suszy, a także ją oczyszczać. Odpowiednie projektowanie i utrzymanie zieleni pozwala na maksymalne wykorzystanie jej potencjału. A jeśli nie pójdziemy w tym kierunku, to podtopienia i ich skutki będą coraz większe. 

Jak wygląda to obecnie?

Obawiam się, że możemy iść w złą stronę jeśli chodzi o retencjonowanie wody. Deklarowane kierunki tych działań są słuszne, natomiast na poziomie konkretnych rozwiązań zaczyna się to komplikować. 

To znaczy?

Jak pisał Jan Mencwel w książce "Betonoza", nikt nie zadeklaruje, że nie lubi drzew; odwrotnie - wszyscy powtarzają, że lubią drzewa i zieleń. A jednak mamy do czynienia ze skandalicznymi rewitalizacjami polegającymi na wycinkach i betonowaniu. Obawiam się, że podobnie może być z retencją. 

Czyli grozi nam druga fala betonozy?

Wszyscy mówią, że potrzebna jest retencja wody w miastach. By adaptować się do zmian klimatu, by przygotować miasta na skutki ulew. Pytanie: jak ma ona wyglądać? Jeśli nie odbędziemy poważnej dyskusji na ten temat, to za kilka lat możemy obudzić się w podobnym miejscu, jak z tymi rewitalizacjami. W ich kontekście zadziałał m.in. taki mechanizm, że były pieniądze np. z Unii Europejskiej, żeby "coś" zrobić, więc zlecano projekt i działano na skróty. Zamiast wykorzystywać istniejący potencjał miejsca, projektant "zerował" sobie przestrzeń i dla wygodnego projektowania powstawała betonoza. I mam poczucie, że teraz idziemy w kierunku betonowej retencji wody. Znowu na skróty. Środki przeznaczone na ten cel mogą zostać w dużej mierze zmarnowane. 

Na czym taka "betonowa" retencja polega?

Włodarze miast są pod presją, zewsząd słyszą: musicie zacząć robić retencję. I nieraz wybierają doraźne rozwiązania, które najczęściej oznaczają betonowe zbiorniki retencyjne. Myślą: skoro trzeba, to kupimy takie zbiorniki. I tworzona jest retencja, ale mało efektywna.

Ale i brukowane ulice, i podziemne zbiorniki retencyjne są czasem potrzebne.

Nie jest tak, że np. betonowe płyty chodnikowe są złe same w sobie. Chodniki są potrzebne, szczególnie dla np. osób z ograniczoną mobilnością. I także zbiorniki podziemne same w sobie nie są złe. Mają swoją rolę w systemie - ale w określonych sytuacjach. Na przykład jeśli jest gęsta zabudowa i nie ma miejsca na tę zieloną retencję. Ale nie mogą jednak być dominującym rozwiązaniem. 

Co zatem powinno dominować?

Potrzebujemy rozproszonej, zielonej retencji. Kiedy spojrzymy na nasze miasta, to tej zieleni nieraz nie jest tak mało - np. wzdłuż pasów drogowych. Ale trzeba ją odpowiednio projektować lub dostosowywać, aby pełniła funkcje retencyjne. 

W miastach podczas intensywnych opadów mamy do czynienia ze zjawiskiem spływu powierzchniowego. Deszcz tworzy na powierzchni terenu taflę wody spływającą do najniżej położonych miejsc. Jej ilość bywa tak duża, że systemy kanalizacyjne nie są w stanie jej odebrać w krótkim czasie. A nawet, gdyby były, to ten spływ powierzchniowy jest tak intensywny, że część tej wody i tak przepływa nad wpustami kanalizacji. Zielona retencja odciąża kanalizację i pozwala na zatrzymanie i opóźnienie spływu.

Projektowanie ulic w taki sposób, aby oddzielać je wysokimi krawężnikami od pasów zieleni, podczas intensywnych opadów zamienia je w rzeki.

Ulica działa jak rynna.

Sami projektujemy ulice w ten sposób, że są taką rynną. Woda spływa w najniższe miejsce i tam dochodzi do podtopień. Trafia do nich taka ilość wody, że znajdujące się tam wpusty kanalizacyjne nie są w stanie jej odebrać. 

Ludzie widzą zalane ulice, wybijającą kanalizację i najczęściej mówią: to przez zapchane studzienki. 

To błąd. Wybijająca kanalizacja nie świadczy o zapchaniu, ale o tym, że ciśnienie wody jest tak duże, że jej słup zaczyna rosnąć i woda wydostaje się na ulicę w postaci "gejzerów". Systemy kanalizacyjne projektowane są na określoną intensywność deszczu i nie są przeznaczone do odebrania tak dużej ilości wody, jaka może spaść podczas rekordowych ulew. 

A szersze rury nie wystarczą, bo klimat się zmienia i za jakiś czas znów mogą być zbyt wąskie. Co możemy zrobić?

Miasta powinny w zupełnie inny sposób projektować ulice, drogi i zieleń, żeby ten spływ powierzchniowy zatrzymywać zieloną retencją. Ona jest pierwszym punktem zatrzymania, wypłaszczenia fali spływu - aby kanalizacja mogła sobie poradzić. Zieleń powinna pełnić funkcję odbiornika tej wody po ulewie, zgodnie z zasadą, że wodę należy zatrzymywać jak najbliżej miejsca wystąpienia opadu, a do kanalizacji powinien trafiać nadmiar. Rozwiązanie nawadniania zieleni wodą opadową pozwala też na oszczędzanie wody wodociągowej.

Co to oznacza w praktyce?

Powinniśmy obniżać krawężniki, obniżać zieleń w stosunku do jezdni, żeby woda spływała na nią, a nie odwrotnie. W tym momencie część wody z intensywnego deszczu zostanie tam, a więc zmniejszymy skalę podtopień, a może nawet do nich nie dopuścimy. Poza tym zieleń daje wiele innych korzyści - wspiera bioróżnorodność, poprawia mikroklimat, obniża efekt wyspy ciepła, zatrzymuje wodę na okres suszy, oczyszcza powietrze, zasila wody podziemne. Do tego taka zielona retencja może sama się regulować - dzięki ewapotranspiracji, czyli parowaniu terenowemu, taki ogród deszczowy może być po kilkunastu godzinach gotowy na kolejny opad. W przypadku zbiornika betonowego woda będzie w nim dalej, o ile się go nie opróżni. 

Skoro taka retencja to dobre rozwiązanie, to dlaczego tego nie robimy?

Powodów jest kilka. Po pierwsze bariery prawne, po drugie - brak edukacji i kompetencji. To nowy trend i dopiero budowana jest wiedza i świadomość. Kolejna rzecz - skłonność do wybierania łatwych rozwiązań i powielania tych znanych. Bo "prościej" jest zapłacić za betonowy zbiornik i odhaczyć, że zrobiliśmy retencję.

gazeta.pl

Dziesięć lat temu specjalista od zabezpieczeń cyfrowych z niedowierzaniem obserwował, jak wrażliwe pliki z tybetańskich komputerów rządowych były wyodrębniane na ekranie przed jego oczami - zdarzenie to doprowadziło do odkrycia ogromnej sieci cyberszpiegostwa, znanej jako GhostNet, którą w dużej mierze zlokalizowano na chińskich serwerach.

Od tego czasu technologia śledzenia i inwigilacji ludzi rozwinęła się znacząco. Jednak jak się okazuje, tybetańskim rządem interesują się nie tylko Chiny.

Numery telefonów najważniejszych doradców Dalajlamy zostały wybrane jako numery osób będących w kręgu zainteresowania rządowych klientów NSO Group, czyli firmy odpowiedzialnej za stworzenie i rozpowszechnianie systemu Pegasus. Analiza zdecydowanie wskazuje na to, że potencjalne cele wybierał rząd Indii - informuje "The Guardian".

Dokumenty, na które powołuje się "The Guardian", wskazują, że tybetańscy przywódcy po raz pierwszy zostali wybrani jako potencjalne cele podsłuchów, pod koniec 2017 r. W okresie przed i po tym, jak były prezydent USA Barack Obama spotkał się prywatnie z Dalajlamą podczas zagranicznej podróży, która obejmowała również wcześniejsze przystanki w Chinach.

Doradcy Dalajlamy, których numery pojawiają się w danych, to Tempa Tsering, wieloletni wysłannik duchowego przywódcy w Delhi, oraz asystenci Tenzin Taklha i Chhimey Rigzen, a także Samdhong Rinpocze, który ma za zadanie nadzorować wybór następcy buddyjskiego przywódcy.

Według dwóch źródeł Dalajlama, który spędził ostatnie 18 miesięcy w izolacji w Dharamsali, nie jest znany z noszenia osobistego telefonu.

Indyjski minister Ashwini Vaishnaw, powiedział, że zarzucanie jego krajowi inwigilacji jest "próbą oczerniania indyjskiej demokracji i jej dobrze ugruntowanych instytucji". Przemawiając w parlamencie dodał, że "obecność numeru na liście nie jest równoznaczna ze szpiegowaniem" i, że "nie ma żadnych podstaw faktycznych, aby sugerować, że wykorzystanie danych w jakiś sposób równa się inwigilacji".

Potencjalna kontrola tybetańskich przywódców duchowych i rządowych wskazuje, że zarówno dla Indii, jak i innych zachodnich krajów rośnie strategiczne znaczenie Tybetu, jako że stosunki z Chinami stały się w ciągu ostatnich lat coraz bardziej napięte.

Podkreśla to również rosnącą ważność pytania o to, kto zastąpi obecnego Dalajlamę, który ma 86 lat. Jego ewentualna śmierć prawdopodobnie wywoła kryzys sukcesyjny, który już teraz przyciąga światowe potęgi. W zeszłym roku USA wprowadziły sankcje wobec każdego rządu, który ingeruje w ten proces wyboru.

onet.pl

Michał Sutowski: Ten cały spór, rozgrywka między USA i Chinami, nas jakkolwiek dotyczy bezpośrednio?

Prof. Bogdan Góralczyk: Co najmniej dwojako. Po pierwsze, przez długi czas zdążyło się u nas umocować Huawei, a to od momentu prezydentury Trumpa stało się poważnym problemem, bo Amerykanie zaczęli dążyć do wyparcia tej firmy z krajów sojuszniczych, traktując ją jako chińskie narzędzie wywiadowcze. Oczywiście, biorąc pod uwagę obecny stan stosunków amerykańskich, znów wydaje się, że nie wszystko jest przesądzone.

W chińskiej dyplomacji, inaczej niż polskiej, przypadków raczej nie ma.

Liczymy na chiński parasol bezpieczeństwa? Witold Jurasz twierdzi, że w czasie tej wizyty „Pekin, który dawno temu już porozumiał się z Moskwą co do podziału stref wpływów, poczuł się w obowiązku poinformować Moskwę, że jakkolwiek niektórzy partnerzy Chin w Europie snują dziwne wizje, to Pekin planów tych nie podziela”.

Oczywiście, że nie dadzą nam żadnego parasola bezpieczeństwa, tym bardziej na przekór Rosji, bo mają na głowie Tajwan i inne zmartwienia. Parasol wewnętrzny, związany z modernizacją, może nam dać Unia Europejska, a zewnętrzny tylko USA, no bo jesteśmy państwem buforowym NATO.

I w związku z tym musimy opowiedzieć się po stronie Amerykanów? I domagać się tego samego od całej Unii?

Tylko tu dochodzi drugi czynnik, gospodarczy. Bo tak się składa, że połowa całego eksportu UE do Chin w 2020 roku to są Niemcy, a my jesteśmy ich poddostawcą. Anegdotycznie powiem, że młodzież chińska bardzo lubi żubrówkę, tylko myśli, że to jest wódka niemiecka. A poważniej, chodzi o to, że dostęp Niemiec do chińskiego rynku przekłada się również na wyniki naszego przemysłu.

Czy to znaczy, że mamy nierozwiązywalny dylemat? Albo bezpieczeństwo i wartości, albo przetrwanie naszego przemysłu? I czy inne mocarstwa Unii Europejskiej są w podobnej sytuacji co Niemcy?

Nie wiem, czy w UE są jakiekolwiek inne mocarstwa poza Niemcami, szczególnie po brexicie, choć Francja zapewne uważa inaczej. Kluczem, czy to się komu podoba, czy nie, będzie stan stosunków amerykańsko-niemieckich i ich wspólne lub odrębne podejście do Chin i Rosji. Na razie, jak wiele na to wskazuje, częściowo dogadali się względem Chin, o czym świadczy zmiana stanowiska administracji Bidena w sprawie Nord Stream 2. A to odbyło się, z czego powinniśmy wyciągnąć należyte wnioski, ponad naszymi głowami.

Czas wzmocnić relacje z Ukrainą, trzymać je dobre z państwami bałtyckimi i nordyckimi, a nawet z Turcją. Czas turbulencji takich jak dziś to konieczność poszerzania palety, a nie gry na jednym nazwisku, jak to było w naszym przypadku do niedawna. Co jednak nie znaczy, że obrażamy się na Niemcy i zarazem UE, bo to tam nadal – jak wykazują nasze statystyki handlu i inwestycji – tkwią kotwice naszej modernizacji i tym samym bezpieczeństwa wewnętrznego.

Nie radziłbym przy tej okazji wylewać dziecka z kąpielą, co niektórzy zapalczywi u nas radzą, powołując się na „rozwój zależny”. Owszem, przez minione dekady taki się u nas ukształtował, ale zmian natury strukturalnej nigdy nie dokonuje się szybko, z dnia na dzień. A na Wschód, w przeciwieństwie do np. premiera Viktora Orbána, chyba jednak nie pójdziemy.

krytykapolityczna.pl