niedziela, 26 września 2021


Sprawa powstała w roku 2000, gdy ceny ropy naftowej na świecie w stosunku do roku poprzedniego wzrosły o 60 %; z 18 do prawie 29 dolarów za baryłkę. Unia Europejska uznała to za skutek wykorzystywania przez OPEC pozycji monopolistycznej i postanowiła skorzystać z ofert rosyjskich. W tym czasie import gazu z Rosji – to było 28 % łącznego importu gazu przez kraje Unii. Był więc znaczny margines bezpieczeństwa przed nadmiernym uzależnieniem od dostawcy ze Wschodu. 28 września 2000 roku ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi w rozmowie telefonicznej zaproponował Władimirowi Putinowi zawarcie 20-letniego kontraktu na dodatkowe dostawy gazu na zachód. Miał w tym zdecydowane poparcie Gerharda Schroedera, wtedy kanclerza Niemiec. Sprawy szły szybko, już 4 października Komisja Europejska przyjęła dokument w którym zapowiadano podwojenie importu gazu z Rosji ze współudziałem krajów Unii w budowie potrzebnej do tego infrastruktury.

Telefoniczna rozmowa Prodiego z Putinem to był pierwszy publiczny sygnał, który w Polsce odebraliśmy, ale sprawy na pewno omawiano wcześniej, bo już w maju do ministerstwa gospodarki przyszedł list Rema Wiachiriewa szefa Gazpromu. Pytał w nim, czy Polska zgodzi się, aby mające iść na południe odgałęzienie drugiej nitki gazociągu jamalskiego mogło – omijając Ukrainę – przejść przez Polskę. To rozgałęzienie nazwano łącznikiem systemowym, a potocznie z rosyjska „pieremyczką”. Ówczesny wiceminister gospodarki Jan Szlązak odpowiedział życzliwie i stracił posadę, choć mógł sądzić, że wyraża stanowisko ministra Steinhoffa, który jeszcze w lipcu 2000 roku dopuszczał takie rozwiązanie. W lipcu także prezydentowi Kwaśniewskiemu podczas spotkania z prezydentem Putinem w Moskwie przedstawiono koncepcję budowy wielkiego gazociągu przez Białoruś, omijającego w idącym na południe odchyleniu Ukrainę. Prezydent odpowiedział, że Polska nie poprze rozwiązania, które by w interesy tego naszego sąsiada godziło. Odpowiedziano mu, że gazociąg powstanie tak czy owak, czyli, co już wtedy się słyszało ewentualnie nawet przez Bałtyk.

W sprawie „pieremyczki” powstał u nas niemal Front Narodowy Obrony Niepodległości Ukrainy, od prezydenta z lewicy, poprzez Unię Wolności, aż do AWS i rządu. W kancelarii premiera Buzka od 2 czerwca 1999 istniał powołany jego zarządzeniem zespół do spraw dywersyfikacji dostaw gazu pod kierownictwem Jerzego Kropiwnickiego. W jego skład wchodzili między innymi Piotr Naimski i Piotr Woźniak, ale chodzili koło sprawy też Marek Nowakowski, Janusz Pałubicki, Andrzej Urbański. Zespół był bardzo skrajny, nieelastyczny w dwóch sprawach; podejrzliwości wobec Rosji i priorytetu dla budowy gazociągu z Norwegii, nawiasem mówiąc forsowanego bez jakichkolwiek ekonomicznych analiz celowości. Zespół miał – gdy chodzi o kwestię gazu – wielki wpływ na premiera. Przez pewien czas bardziej otwarty był na pomysł systemowego łącznika wicepremier i minister gospodarki Janusz Steinhoff, ale poza narzekaniem na destrukcyjne działanie wspomnianego Zespołu nie zdobył się na żadne stanowcze działanie. Więc stanowisko władz polskich i większości klasy politycznej wobec idei pieremyczki było od początku stanowczo negatywne.

Po przyjęciu przez Komisję Europejską (4.10.) dokumentu o zwiększeniu importu gazu z Rosji, Federacja Rosyjska przedłożyła 7 tras możliwego przebiegu gazociągu, z preferencją dla trasy przez Białoruś i Polskę, z odchyleniem na południe. Gazociąg nie był więc z założenia wymierzony w interes Polski, jak to potem przedstawiano. Ani jedna z tras nie biegła natomiast przez Ukrainę, bo Rosjanie uważali ją za nierzetelnego klienta. Mógł też wchodzić w grę interes polityczny, stworzenie układu technicznego pozwalającego na wywarcie presji przez groźbę odcięcia dostaw gazu, którego Ukraina zużywa o wiele więcej niż Polska. Od początku Polsce niezgadzającej się na łącznik  mówiono wprost: wasz sprzeciw nic nie da. W październiku 2000 roku jeden z urzędników Komisji powiedział od strony Unii to, co prezydent usłyszał w Moskwie; „Komisja nie przejmuje się specjalnie ewentualnym sprzeciwem Polski wobec swoich planów. Jeśli Polska nie zgodzi się na tranzyt gazu przez swoje terytorium, wybierzemy inną drogę. Rozważane są różne opcje, z Polską i bez Polski” (cyt. za; Jacek Pawlicki – Unia z rurą. GW.5.10.2000 r.).

18 października 2000 roku podpisano w Moskwie porozumienie o powołaniu konsorcjum mającego wybudować gazociąg omijający Ukrainę. Do konsorcjum, oprócz Gazpromu weszły; niemieckie firmy Ruhrgas i Wintershall, francuski Gas de France oraz włoski Snam. Gazociąg miał kosztować 2 mld. $ i przepustowość 60 mld. metrów sześciennych rocznie (wtedy Rosja eksportowała na Zachód 120 mld.m.3). W momencie tworzenia konsorcjum wchodził w grę przebieg gazociągu przez Polskę i Słowację. Oba kraje, jako tranzytowe wymienił szef Gas de France Pierre Gadonnex. Polska jednak przez rzecznika rządu Krzysztofa Lufta dała do zrozumienia, że nie zgodzi się na rozwiązania „krzywdzące inne państwa”, czytaj Ukrainę (cyt. Za: Anita Chudzińska- Gazrurka pięciu. G.W. 19.10.2000 r). 19 października w wieczornym telewizyjnym „Monitorze Wiadomości” wicepremier Steinhoff, nieformalnie, uzależnił zgodę Polski na „pieremyczkę” od zagwarantowania, że będzie płynęła przez nią tylko nadwyżka ponad maksymalną przepustowość gazociągu biegnącego przez Ukrainę. Propozycję oczywiście zignorowano, podobnie, jak pomysł zwoływania w Warszawie międzynarodowej konferencji, która miałaby wypowiedzieć się w sprawie przebiegu gazociągu. 20 października Bartłomiej Sienkiewicz – wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich – osoba, której głos był słuchany, powiedział w rozmowie z Anitą Chudzyńską, że; „Po raz pierwszy od wielu lat jesteśmy w sytuacji, z której możemy wyciągnąć konkretne korzyści z geopolitycznego położenia w Europie”. Zarazem błędnie ocenił siłę przetargową Polski, twierdząc, że trasa omijająca Polskę nie wchodzi w grę; „Nie sądzę, aby zachodni partnerzy wydali dodatkowo kilkadziesiąt milionów dolarów, by trasa gazociągu pobiegła np. przez Skandynawię z pominięciem Polski, bo tak chce Rosja”. Gazociąg przez Bałtyk nazwał absurdem (cyt. za; „Nie panikować z rurą” G.W.21.10.2000 r).

Strona rosyjska była przekonana, że Polska wyrazi zgodę na inwestycję, wręcz na sugestię Ukrainy, bo gwarantowano, że rury do gazociągu dostarczy firma krewnego prezydenta Leonida Kuczmy. I rzeczywiście; premier Ukrainy, Wiktor Juszczenko, przebywając z wizytą w Warszawie 26.10. wręcz unikał podnoszenia kwestii: rurociąg a suwerenność Ukrainy. Skłoniło to ministra spraw zagranicznych Bronisława Geremka do takiej wypowiedzi w polskim radio; „W kwestii gazociągu doszło do paradoksalnej sytuacji. Polska bardzo głośno mówi o tej sprawie. I czynimy to bez względu na ryzyko, że stracimy pewne dochody. Natomiast jakoś nie odzywa się głos Ukrainy, która nie zajęła jednoznacznego stanowiska” (cyt. za; Katarzyna Montgomery – W cieniu rury. G.W.27.10.2000 r).

30 z trwającego w Paryżu szczytu Rosja – Unia Europejska wyszedł kolejny jasny wobec nas przekaz; „Możecie bronić Ukrainy, ale nie liczcie na wsparcie Unii”. Zaś Anita Tiraspolsky, ekspert z IFRI, czołowej francuskiej placówki politologicznej, tak przedstawiła „Gazecie Wyborczej” stanowisko Europy; „Europie jest wszystko jedno, którędy pójdzie gazociąg. Czy ominie Ukrainę, nie jest dla nas ważne. Blokowanie budowy nowego gazociągu byłoby próbą zatrzymania historii” (cyt. za Konrad Niklewicz, Marek Rapacki – Rosjo, Gazu. G.W.31.10.2000 r).

6 listopada 2000 roku przyjechał do Warszawy Jewhren Marczuk, sekretarz Rady Bezpieczeństwa i Obrony Ukrainy i oto co powiedział dziennikarzom; „Ukraina nie może być ani za, ani przeciw budowie gazociągu omijającego jej granice, bo te sprawy rozgrywają się poza sferą naszych realnych wpływów. Jesteśmy oczywiście zainteresowani tym, by surowce energetyczne szły przez Ukrainę, tym bardziej że nasz system gazociągów tranzytowych jest w tej chwili obciążony tylko w 70 proc. Ale nie uważamy, że należy się na kogoś obrażać za ten czy inny projekt. Nie zmienimy tego, że z Rosji jest bliżej na Zachód przez Białoruś i Polskę niż przez Ukrainę. Z drugiej strony, nie ulega wątpliwości, że lansowany przez Rosjan projekt nowego gazociągu ma także podtekst polityczny. Jednak osoby zakażone wirusem ukraińskiego pseudopatriotyzmu powinny jak najszybciej się go pozbyć w interesie samej Ukrainy” (cyt. za Marcin Wojciechowski – Nie obrażamy się za rurę. G.W. 7.11.2000 r.).

Trudno doprawdy byłoby dać wyraźniejszy sygnał, by Polska przestała się martwić o ukraińską niepodległość bardziej niż Ukraina. Niestety nie został on u nas usłyszany. Ciągle pozorując rozmowy z Rosjanami robiono wszystko, by do porozumienia w sprawie pieremyczki nie doszło. Twierdzono, że trasa biegłaby przez parki narodowe, czy przez tereny bez punktów odbioru gazu. To były wykręty, chodziło o to, „żeby z tej propozycji nic nie wyszło”. To cytat z wypowiedzi Piotra Woźniaka, jednego z „budowniczych” Nord Streamu, w „Poranku w toku” dnia 5 kwietnia 2013 roku, niemal dokładnie dwanaście lat po tym, jak klamka zapadła. 25 kwietnia 2001 roku bowiem szef Gazpromu Rem Wiachiriew poinformował, że z Ruhrgasem i Wintershall oraz z fińską Fortum opracują założenia gazociągu po dnie Bałtyku, który połączy Rosję z Europą Zachodnią. Będzie transportować 20-30 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie i kosztować 2,5 – 3,0 miliarda dolarów (Patrz: „Gaz po dnie” – GW 26.04.2001). W taki właśnie sposób wybudowaliśmy Nord Stream.

studioopinii.pl

Życie krów mlecznych – hodowanych nie tylko we Włoszech i nie tylko na Grana Padano, jest pasmem cierpień. Kiedy osiągają dojrzałość płciową, czyli mniej więcej w wieku 1,5 roku do 2 lat, są regularnie zapładniane za pomocą specjalnego inseminatora. Po porodzie bardzo szybko odbiera się cielęta matkom. Dzięki temu mleko trafia nie do maluchów, a do ludzi. To powoduje ogromny stres u krów, które, tak jak ludzie, czują przywiązanie do potomstwa. 

Aktywista Essere Animali wybrał fermę niedaleko Bergamo, gdzie żyje 2,7 tys. krów i 300 cieląt.

Na nagranym przez niego filmie widzimy narodziny cielęcia, które odbywają się za pomocą liny przywiązanej do przednich nóg. To ma ułatwić mu wyjście. Później cielę jest ciągnięte przez kilka metrów i natychmiast odgrodzone od matki. W innym momencie pracownik wrzuca cielaka na taczkę i okręca mu nogi dookoła szyi – tak, żeby nie mógł się ruszać. Zwierzę ma ogromne, przerażone oczy. Po oddzieleniu od matki, maluch trafia do ciasnego kojca, w którym spędzi w nim nawet osiem tygodni.

Takie klatki są dozwolone prawem. Kojce mają mieć przynajmniej długość zwierzęcia i być tak zbudowane oraz ustawione, żeby umożliwić kontakt wzrokowy i dotykowy między zwierzętami.

Na fermie, do której trafił aktywista Essere Animali, jednak brakuje klatek. Dlatego niektóre cielęta są wrzucane do kojców parami. Depczą się i kaleczą nawzajem. Mają tak mało miejsca, że nie są w stanie się poruszać.

Na nagraniu widać rzędy klatek z cielakami, które ustawiono w stodole przylegającej do szopy. W niej znajdują się krowy mleczne. Cielaki trzymane są kilka, może kilkanaście metrów od swoich matek, z którymi już nigdy nie będą miały bezpośredniego kontaktu.

Niektóre kojce są bardzo brudne. Pracownik, którego słychać w filmie, tłumaczy, że cielaki mają biegunki. Nie opłaca się ich myć.

To, że cielęta chorują nie jest żadnym zaskoczeniem. W momencie, kiedy są oddzielane od matek, mają niewykształcony jeszcze układ odpornościowy. Kilka godzin po urodzeniu otrzymują siarę, która zawiera przeciwciała, by pobudzić odporność cielęcia. Potem – zamiast mleka matki – dostają mleko w proszku rozrobione z wodą. Jeśli jest taka potrzeba, do paszy dodaje się antybiotyki.

„Ponadto cielętom hodowanym do produkcji białej cielęciny celowo odmawia się ważnych składników odżywczych jak błonnik czy żelazo przez cały okres tuczu. To ma wywołać anemię, która nadaje ich mięsu specyficzne cechy” – informują aktywiści Essere Animali.

Większe cielaki, po ósmym tygodniu życia, trafiają do zagrody grupowej.

Ale to wciąż nie jest ulgą w ich cierpieniu. Na filmie z fermy w Lombardii widzimy, jak pracownicy kopią je i uderzają. Jedzenie przynoszą w zaledwie kilku wiadrach, powodując niepotrzebną rywalizację między zwierzętami. Jeden z pracowników chwali się, że dokonał dekornizacji cieląt między 2 a 3 miesiącem życia. To zabieg polegający na usuwaniu zawiązków rogów, który – według włoskiego prawa – może przeprowadzać wyłącznie lekarz weterynarii na zwierzętach poniżej trzech tygodni oraz z zastosowaniem środków znieczulających i przeciwbólowych.

oko.press

Nie tylko dla Charliego Duke’a powrót na Ziemię był trudny. Prześledziłem losy innych astronautów i odkryłem, że ich reakcje na to doświadczenie były niezwykle różne. Neil Armstrong, pierwszy człowiek na Księżycu, został nauczycielem i wycofał się z życia publicznego, „wracając do tego, co na naszej planecie najważniejsze”, podczas gdy jego partner Buzz Aldrin przez długie lata zmagał się z alkoholizmem i depresją, aż w końcu rzucił się w wir prac nad projektami kosmicznymi, które co do jednego wydały mi się niemożliwie dziwaczne. Z natury buntowniczy Alan Bean z Apollo 12 rozstał się z kosmosem, by zostać artystą i farbami olejnymi bez końca odtwarzać sceny z podróży na Księżyc, a Edgar Mitchell doznał „przebłysku zrozumienia” i skupił uwagę na wszechświecie, w którym wyczuł inteligencję, i przez resztę życia próbował ją pojąć. Jeszcze bardziej dramatyczny był dalszy los Jima Irwina, który stwierdził, że u stóp majestatycznych, oblanych złotem Apeninów usłyszał szept Boga, więc po powrocie porzucił NASA na rzecz Kościoła. Z kolei groźny Alan Shepard, który jako jedyny przyznał się do płaczu na Księżycu, zrobił to, o co nikt by go nie podejrzewał: złagodniał.

Jeśli chodzi o pozostałych, John Young po katastrofie promu Challenger został zaciekłym krytykiem NASA i w atmosferze gniewu i żalu odszedł z Biura Astronautów, a Gene Cernan, ostatni człowiek na Księżycu, przyznaje, że wszystkiemu, co nastąpiło od czasu misji Apollo 17, towarzyszyło dokuczliwe rozczarowanie („trudno po tym znaleźć coś podobnego”). Jego towarzysz lotu Jack Schmitt został senatorem, ale jako człowiekowi przywykłemu do kreatywności politycy wydali mu się krótkowzroczni i irytujący. Nie wybrano go na drugą kadencję i ostatnio podobno pracował jako „konsultant kosmiczny” w Albuquerque. Wszyscy uczestnicy misji opisywali niemal mistyczne poczucie jedności z ludzkością, którą oglądali z daleka. Tam, na górze, wiele się wydarzyło. Liczba rozwodów po powrocie na Ziemię była, nomen omen, astronomiczna.

Andrew Smith - Księżycowy pył

czwartek, 9 września 2021


12 lipca opublikowano artykuł prezydenta Władimira Putina „O historycznej jedności Rosjan i Ukraińców”, który został zapowiedziany 30 czerwca 2021 r. podczas dorocznej „gorącej linii” ze społeczeństwem. Tekst zamieszczono na oficjalnej stronie internetowej prezydenta kremlin.ru (w dwu wersjach językowych – rosyjskiej i ukraińskiej).

(...)

Najważniejsze tezy dotyczące historii wzajemnych relacji:

- Brak historycznych podstaw do mówienia o odrębnym narodzie ukraińskim przed epoką sowiecką – jego proklamowanie było skutkiem wyłącznie interesów mocarstwowych Austro-Węgier. Państwowość ukraińska po I wojnie światowej, w oderwaniu od więzi z Rosją, miała charakter efemeryczny, co wynikało z „całkowitego oddania się pod cudzą kontrolę” (niemiecką, następnie polską); powinni o tym pamiętać ci, którzy współcześnie oddali Ukrainę pod „obcy zarząd”. Bujny rozwój kultury małorosyjskiej i ukraińskiej nastąpił dzięki polityce imperium rosyjskiego i sowieckiego (w odniesieniu do ostatniego Putin wspomina o „korienizacji”, rozciągając ją, wbrew faktom, na lata trzydzieste); dopiero sowiecka polityka narodowościowa stworzyła podstawy do mówienia o trzech narodach: rosyjskim, białoruskim i ukraińskim.

- Rosja „z szacunkiem” odnosi się do istnienia narodu ukraińskiego, ale ponieważ współczesna Ukraina zawdzięcza swój obecny kształt terytorialny epoce sowieckiej (była m.in. beneficjentką „odzyskiwania” ziem ruskich kosztem Polski, Rumunii i Czechosłowacji, dostała też terytoria odebrane „historycznej Rosji”), to zerwanie przyjaznych relacji z Rosją – spadkobierczynią ZSRR – powinno zgodnie z logiką oznaczać powrót do granic Ukrainy z 1922 r. Przy okazji Putin poddał krytyce politykę bolszewików, którzy „faktycznie okradli Rosję” z przyznawanych Ukrainie ziem.

- Rosja wiele uczyniła, by państwo ukraińskie utrzymało się po 1991 r.; Putin wspomina o znaczącej pomocy gospodarczej dla Kijowa. Zerwanie powiązań między krajami doprowadziło do degradacji gospodarki Ukrainy – jest ona obecnie „najbiedniejszym państwem Europy”. Antyrosyjskie władze tego państwa „roztrwoniły dorobek wielu pokoleń”, podczas gdy oba narody złączone są „miłością”.

(...)

- Według Putina Zachód chce zrobić z Ukrainy „anty-Rosję”, antyrosyjski „poligon”, barierę między Rosją i Europą. To echo planów „ideologów polsko-austriackich”, którzy chcieli stworzyć „antymoskiewską Ruś”. Jest to sprzeczne z interesami narodu ukraińskiego, który był w przeszłości eksploatowany zarówno przez Polskę, Austro-Węgry, jak i nazistowskie Niemcy, a kolejny raz został „cynicznie wykorzystany” w 2014 r. Projekt „anty-Rosja” opiera się na kultywowaniu obrazu wroga wewnętrznego i zewnętrznego, militaryzacji (w tym rozbudowie na Ukrainie infrastruktury NATO) i pozostawaniu pod protektoratem zachodnich mocarstw. Projekt ten wyklucza rzeczywistą suwerenność Ukrainy. Wszyscy, którzy nie chcą „anty-Rosji”, uważani są za agentów Moskwy (takich są miliony), są prześladowani, a nawet zabijani. Za „prawdziwych patriotów” uznaje się tylko tych, którzy Rosji nienawidzą. Państwowość ukraińska jest zatem budowana na nienawiści, a to bardzo krucha, niosąca ogromne ryzyko podstawa suwerenności.

- Putin powtórzył znane z przeszłości tezy dotyczące przyczyn destabilizacji Ukrainy od 2014 r. Projekt „anty-Rosja” został odrzucony przez miliony tamtejszych obywateli: Krym dokonał „historycznego wyboru”, a ludność Donbasu chwyciła za broń, by zapobiec czystkom etnicznym. Przestrzegł, że „spadkobiercy banderowców nie zrezygnowali z rozprawienia się z Krymem, Donieckiem i Ługańskiem” (które oznaczałoby przestępstwa porównywalne z wojennymi zbrodniami nazistów). „Czekają oni na dogodny moment, ale się nie doczekają”. W tekście pojawiła się też teza, że „Kijowowi Donbas nie jest potrzebny”. Miejscowa ludność nigdy bowiem nie przyjmie kijowskich reguł gry, a porozumienia mińskie są sprzeczne z projektem „anty-Rosja”. Wołodymyr Zełenski, obiecując przed wyborami, że będzie dążył do pokojowego uregulowania problemu Donbasu, kłamał – od tego czasu sytuacja wręcz się pogorszyła.

- Moskwa nie pozwoli, by „historyczne rosyjskie ziemie” i ich „bliscy Rosji” mieszkańcy byli wykorzystywani przeciwko niej. Ci, którzy będą próbowali prowadzić taką politykę, zniszczą swój kraj. Tymczasem możliwa i pożądana jest dobrosąsiedzka współpraca, na wzór relacji niemiecko-austriackich czy stosunków amerykańsko-kanadyjskich – państw podobnych etnicznie, z tym samym językiem, ściśle zintegrowanych i suwerennych.

- Polska przedstawiona jest w tekście jako konkurencyjne wobec Rosji, lecz słabsze imperium, którego polityka wobec dzisiejszego obszaru Ukrainy od zawsze oparta była na przymusowej polonizacji i katolicyzacji miejscowej ludności. Tymczasem przyłączenie części Ukrainy do Rosji w XVII wieku stanowiło akt demokratycznie wyrażonej woli po obu stronach. Kolejne aneksje polskich ziem (od XVIII w.) prezentowane są – tradycyjnie – jako „odzyskiwanie i jednoczenie rdzennych ziem ruskich”.

osw.waw.pl

Władze Chin zakazały osobom poniżej 18. roku życia grania w gry online między godz. 22 a godz. 8 rano. Ten przepis ma chronić młodzież przed problemami związanymi z uzależnieniami od internetu i używania telefonu – podała AFP.

Wielu młodych graczy do tej pory obchodziło to ograniczenie, korzystając z kont zakładanych przez dorosłych. Firma Tencent chce załatać tę lukę przy pomocy automatycznego rozpoznawania twarzy u graczy.

Przejście każdorazowo testu rozpoznawania twarzy będzie konieczne do zmiany ustawień bezpieczeństwa, pozwalających rodzicom ograniczyć czas spędzany przez dzieci na grach, ponieważ „niektóre dzieci kradły rodzicom telefony”, by te ustawienia zmienić – poinformowała firma.

Nowe funkcje zostaną wdrożone początkowo w około 60 grach na urządzeniach mobilnych, w tym w popularnej grze strategicznej Wangzhe Rongyao (Honor of Kings) z której dziennie korzysta 100 milionów użytkowników.

cyberdefence24.pl

W dużym skrócie – to ruch społeczny, który narodził się w internecie wokół dość skomplikowanej teorii spiskowej, według której świat rządzony jest przez sektę satanistycznych pedofilów. Według zwolenników tego ruchu, w sitwie działają m.in. tacy prominenci, jak była kandydatka na urząd prezydenta USA Hillary Clinton, były prezydent Barack Obama, miliarder i filantrop George Soros, a także celebryci, jak m.in. Oprah Winfrey czy Tom Hanks. Zwolennicy ruchu uważają, że w pedofilskiej siatce działają też papież Franciszek i Dalajlama. Oprócz molestowania dzieci i ich porywania, członkowie sekty mają mordować swoje ofiary, a następnie spożywać ich ciała, by zyskać w ten sposób dostęp do substancji wydłużającej życie – adrenochromu.

Były prezydent USA Donald Trump – jak twierdzą zwolennicy QAnon – to mesjasz wybrany przez wojsko w 2016 roku do jednego zadania – walki z pedofilską sitwą i przywrócenia światu sprawiedliwości.

Ruch QAnon ma swój początek w forum internetowym 4chan, gdzie narodził się w 2017 roku za sprawą anonimowego profilu, który podpisywał się Q i samozwańczo przedstawiał się jako osoba wtajemniczona w kręgi rządowe, dysponująca dostępem do poufnych dokumentów obrazujących walkę Trumpa z siłami zła.

W swoich wpisach Q przewidywał „nadejście burzy”, która miała stanowić kulminację wojny światła i ciemności, moment, gdy Trump zdoła wreszcie zdemaskować międzynarodową siatkę pedofilsko-kabalistyczną i przywrócić świetność nie tylko Ameryce, ale i światu.

Tożsamość Q pozostaje nieznana – choć od lat spekuluje się, kim jest. Według niektórych teorii to jeden użytkownik, który od lat prowadzi tę samą działalność. Według innych – to całe grono osób, które zajmuje się konstruowaniem persony Q i animowaniem ruchu wokół niej powstałego.

(...)

Najbardziej radykalni zwolennicy teorii i ruchu QAnon w Europie związani są z aktywnością grupy antyszczepionkowców i zwolenników alternatywnej medycyny. Grupy QAnon aktywne na Facebooku oraz w rosyjskiej sieci społecznościowej VKontakte, bardzo często odwołują się do teorii tzw. Wielkiego Resetu, według której pandemia koronawirusa to wymysł grupy światowych liderów służący do tego, aby mogli przejąć kontrolę nad gospodarką.

Co ciekawe, szczególną popularnością w Europie ruch QAnon cieszy się w Niemczech, a jego główna aktywność ma miejsce w komunikatorze Telegram.

Skalę zjawiska można było ocenić m.in. 1 sierpnia 2020 roku w Berlinie, gdzie wielotysięczny tłum demonstrował przeciwko ograniczeniom sanitarnym związanym z pandemią, a niektórzy uczestnicy demonstracji grozili atakiem na niemiecki parlament (Reichstag). Organizator demonstracji – informatyk i inicjator ruchu Querdenken 711, ubiegał się nawet o stanowisko burmistrza Stuttgartu – zdobył jednak tylko 2,6 proc. głosów.

Niemiecki „oddział” QAnon to obecnie drugi najaktywniejszy odłam tego ruchu - zaraz po Stanach Zjednoczonych. Ruch aktywny jest jednak również we Włoszech, gdzie sprzymierzył się z ultrakonserwatywnym skrzydłem Kościoła katolickiego.

Według badania think-tanku ISD Global, w Europie najpopularniejsze strony dotyczące QAnon redagowane są w pierwszej kolejności po angielsku, następnie po niemiecku, włosku i francusku. W Polsce – jak twierdzą eksperci – popularność ruchu podsycana jest przez Rosję.

cyberdefence24.pl

Ze względu na bliskość geograficzną i historyczne powiązania, ZSRR (a także Rosja) są tradycyjnie ważnym partnerem handlowym Finlandii. W okresie zimnej wojny Finlandia była jedyną gospodarką rozwiniętą, której eksport w znacznej mierze (przeciętnie 15 proc. w latach 70. i 80.) kierowano do Związku Radzieckiego. Fińskie towary eksportowe do Rosji cechowało spore zróżnicowanie, ale dominowały wśród nich drewno, papier, statki, maszyny i urządzenia oraz, w mniejszym stopniu, tekstylia. Z kolei wśród towarów importowanych przez Finlandię ze Związku Radzieckiego przeważała ropa naftowa, dzięki czemu w praktyce handel miał charakter wymiany „towary za ropę” i był zależny od wahań światowych cen tego surowca.

Handel fińsko-radziecki opierał się na zasadzie clearingu. Był on rozliczany w niewymienialnych radzieckich rublach transferowych, a mechanizm ten sankcjonowano za pomocą typowych dla ZSRR odnawialnych umów pięcioletnich. Jednak chociaż w październiku 1989 r. podpisano umowę na lata 1991–1995, Rosjanie wycofali się z niej w grudniu następnego roku ze względu na plan całkowitego przejścia na twardą walutę. Stało się to ku zdumieniu fińskich polityków i biznesu, którzy uważali dotychczasowy układ za bardzo zyskowny i nie umieli w porę odczytać sprzecznych sygnałów pojawiających się w czasie kolejnych lat transformacji.

Na początku nie rozumiano w pełni gospodarczych skutków zerwania umowy, wkrótce jednak ujawniły się one w postaci kompletnie nietrafionych prognoz wszystkich fińskich instytucji gospodarczych, włącznie z bankiem centralnym.

W ciągu pierwszych dwóch kwartałów 1991 r. eksport z Finlandii do ZSRR spadł o 67 proc. Dramatyczna głębokość spadku wynikała z wielu przyczyn. Liczne funkcjonujące dotąd powiązania biznesowe i porozumienia płatnicze zostały nagle zerwane, a ustanowienie nowych było bardzo trudne w warunkach gospodarczego i politycznego chaosu w ZSRR, który w ostateczności doprowadził do rozpadu kraju w grudniu 1991 r. W dodatku część towarów dostosowano wcześniej do potrzeb rynku radzieckiego i nie dało się ich łatwo przekierować na Zachód.

(...)

Poważne egzogeniczne tąpnięcia fińskiego eksportu do Rosji miały miejsce jeszcze trzykrotnie: podczas rosyjskiego kryzysu finansowego w 1998 r., kryzysu globalnego w 2008 r. oraz kryzysu w 2014 r. związanego z głębokim spadkiem cen ropy i sankcjami odwetowymi po aneksji Krymu przez Rosję. Podobnie w połowie lat 80. spadek przychodów z ropy naftowej spowodował znaczne zmniejszenie importu radzieckiego z Finlandii.

obserwatorfinansowy.pl

W 1882 roku Anglię podniecił szczególny przypływ strachu przed inwazją. Przedłożony tego roku w parlamencie plan przewidywał przekopanie dwudziestomilowego tunelu kolejowego z Dover do Calais. We wrzasku, jaki zaraz potem nastąpił, wszelka racjonalna dyskusja na temat korzyści handlowych z otwarcia nowego szlaku została zaniechana. Na zewnątrz jedyną kwestią było, czy tunel pod Kanałem stałby się wyrwą w obronnej fosie Brytanii. Podskórnie dały się odczuć inne obawy. Tunel oznaczałby koniec „Wspaniałej Izolacji”. Zmusiłby on Brytyjczyków do odrzucenia wyobrażeń o nich samych jako o mieszkańcach „tej władczej wyspy […] w srebrnym oprawionej morzu”, jako obrońców „tej fortecy zbudowanej przez samą Naturę”. Nikt obcy nie potrafiłby tego zrozumieć. O pokolenie wcześniej, gdy książę Albert, zawsze entuzjasta rozwoju techniki, zaproponował zbudowanie tunelu lordowi Palmerstonowi, premier, który w swoich poglądach nie odbiegał od przeciętnego Anglika, odparł „nie tracąc ani na chwilę zwyczajnego mu, perfekcyjnie dworskiego tonu «Myślałby pan całkiem odmiennie, Sir, gdyby urodził się na tej wyspie»”. Większość Anglików nadal podzielała takie poglądy. W 1882 roku rozwścieczeni obywatele rzucili się na londyńskie biura channel Tunnel Company i powybijali w nich szyby. Masowa petycja antytunelowa, podpisana przez Browninga, Tennysona, Huxleya, kardynała Newmana, arcybiskupa Canterbury, pięciu diuków, dziesięciu hrabiów, pięćdziesięciu dziewięciu generałów, siedemnastu admirałów i dwudziestu sześciu posłów do parlamentu, uroczyście stwierdzała, że przekopanie tunelu „pociągnęłoby za sobą takie niebezpieczeństwa militarne i obciążenia dla tego kraju, od jakich, pozostając wyspą, szczęśliwie byliśmy wolni”. Szum wokół sprawy rozpalił wyobraźnię pisarzy. Z pras drukarskich spływał istny potok broszur, rozpraw i groszowych powieści o takich tytułach, jak „Tunel pod Kanałem, czyli Anglia w niebezpieczeństwie”, „Zdobycie tunelu pod Kanałem”, „Bitwa o tunel pod Kanałem”, „Z zaskoczenia przez tunel pod Kanałem” oraz „Jak John Bull stracił Londyn”. Ta nowa szkoła beletrystyki posługiwała się seryjnie typową postacią francuskiego kelnera, pracującego w Anglii, z karabinem ukrytym w swoim bagażu. On i jego przeszkoleni wojskowo rodacy wymykają się ze swoich miejsc zamieszkania i w ciemnościach nocy zajmują angielski wylot tunelu pod Kanałem. Następnego ranka pociągiem przybywa do Anglii armia francuska, żeby dokończyć podboju. Sam tunel spowodowałby, że wielki napływ cudzoziemców do Anglii nie wzbudzałby podejrzeń. „Wielki wzrost dobrobytu, jaki tunel przyniósł w Dover – wyjaśniał pewien powieściopisarz – spowodował, że w mieście osiedliła się wielka ilość francuskich restauratorów, kelnerów, szewców, modystek i pasztetników”.

Cały ten zamęt powiększyło jeszcze dwóch najwyższych rangą oficerów w Armii Wielkiej Brytanii. Marszałek polny, Jego Królewska Wysokość Diuk Cambridge, naczelny dowódca Armii Brytyjskiej (i kuzyn królowej) napisał, że gdyby angielski wylot tunelu został wzięty z zaskoczenia, Brytania nie mogłaby mieć żadnej nadziei na stawienie skutecznego oporu jakiemukolwiek mocarstwu kontynentalnemu. „Moglibyśmy mimo wszelkiej ostrożności stwierdzić któregoś ranka, że oba końce tunelu są zajęte przez wroga, mogącego wtedy bez napotykania oporu przerzucić przez niego swoją armię”. Lord Wolseley, generał-adiutant, uważał za rzecz możliwą, by wróg dokonał inwazji nawet bez pomocy kelnerów i pasztetników. „Parę tysięcy uzbrojonych ludzi z łatwością mogłoby przebyć tunel nocnym pociągiem, nie wzbudzając żadnych podejrzeń, gdyby przebrali się za zwyczajnych pasażerów, albo też – jadąc z największą prędkością z opuszczonymi zasłonami okien – nawet w mundurach i pod bronią”. W miarę upływu lat, ponieważ tunelu ciągle nie było, ani nie zanosiło się na jego budowę, historie o inwazji przez tunel pod Kanałem zaczęły zanikać. Jedna z ostatnich, napisana w 1901 roku, dotyczyła tunelu wierconego w tajemnicy z Calais. Tajny wylot miał mieścić się na farmie w hrabstwie Kent, należącej do francuskiego szpiega, który przyjął nazwisko i maniery Anglika. Spisek został odkryty, lecz angielscy czytelnicy byli ostrzegani, że „stalowa rura ciągle spoczywa na dnie morza. […]”.

Robert K. Massie - Drednought. Tom II

- To się dzieje nagminnie. Gwałtowna burza i do podziemnego garażu wali woda z całego osiedla. Bywało, że parking zamieniał się w jaskinię z podziemnym jeziorem - relacjonuje Piotr, który kupił mieszkanie na jednym nowych osiedli południowego Wrocławia. - Przed blokami trawników mamy mało. To raczej klomby niż tereny zielone. Poza nimi betonowa pustynia - dodaje.

(...)

Faktem jest, że polskie miasta nie radzą sobie z gwałtownymi burzami i intensywnymi opadami. Wystarczy kilka minut i "miejska powódź" gotowa.

Niestety sami pogarszamy sytuację. Przez lata nie robiono za wiele, aby poprawić infrastrukturę miejską. Osiedla, place miejskie, parkingi i wszechobecny beton i asfalt. Przykładów w polskich miastach jest wiele.

Budowane pół wieku temu systemy kanalizacyjne są nieskuteczne. Dostosowane do luźniejszej zabudowy, bez szczelnego zabetonowania powierzchni przeznaczonej na parkingi, place, podwórka, teraz muszą odprowadzać niemal całą wodę opadową, która nie ma gdzie wsiąkać.

(...)

- Betonujemy też rzeki, to tylko pogarsza sytuację. Mamy wiele lat zaniedbań w tym obszarze - mówi Grzegorz Walijewski, hydrolog z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. - Im większe uszczelnienie, tym większa fala wezbraniowa - zaznacza.

To generuje potężne koszty. Jak oszacowali eksperci z Instytutu Ochrony Środowiska, na przestrzeni zaledwie 5 lat (badano okres 2011-2016) Polska straciła 78 mld zł. To m.in. suma zniszczeń w infrastrukturze i uszkodzeń mienia, wywołanych przez powodzie, nawałnice i susze. Raz na 5 lat pojawiają się ponadprzeciętne skutki finansowe szacowane na ponad 1 proc. PKB.

Jak wyjaśnia hydrolog, na miejskie powodzie wpływ mają dwa główne czynniki. Pierwszy to zmiany klimatyczne i zanieczyszczenie. Nad miastami burze bywają intensywniejsze i z roku na rok będzie ich więcej.

- Do 2100 roku ilość gwałtownych zjawisk pogodowych będzie cały czas wzrastać, średnio o 20-30 proc. Będą też znacznie bardziej intensywne niż do tej pory - zauważa.

Ale nie można winy przypisać jedynie pogodzie. Pokutują też błędy w budowaniu miast. Brakuje w nich nowoczesnej infrastruktury hydrologicznej, pozwalającej odebrać wodę i ją zagospodarować. Można powiedzieć, że woda przecieka przez palce i jak na ironię po intensywnych opadach i błyskawicznej powodzi borykamy się z suszą i niedoborem wody.

(...)

A pracy do wykonania jest wiele. - W miastach powinny powstać m.in. podziemne cysterny zbierające wodę, zbiorniki powierzchniowe, ogrody deszczowe, kwietne łąki, zielone dachy i ściany. Betonowe place powinny być zmieniane w parki. Konieczne jest też odtworzenie obszarów wodno-błotnych, które zatrzymają i pochłoną nadmiar wody opadowej oraz ponowna regulacja rzek umożliwiająca im meandrowanie - wylicza hydrolog. - Inwestycje muszą objąć zarówno infrastrukturę zieloną jak i niebieską - dodaje.

money.pl

sobota, 4 września 2021


Grzegorz Sroczyński: Czego najgorszego możemy się spodziewać po Rosji?

Agnieszka Legucka: Tego nie wiemy. Rosjanie chcą wszystkich zaskakiwać, nieprzewidywalność to chyba najbardziej konsekwentny element polityki Federacji Rosyjskiej. "Zachód ma się nas bać, bo nigdy nie wiadomo, z czym wyskoczymy" - tak mniej więcej brzmi ten komunikat. Potrafią zmienić kurs o 180 stopni praktycznie z dnia na dzień, zastosować nowy scenariusz, zrobić coś totalnie dziwnego.

(...)

Powtórzę: nie wiemy, czego się spodziewać. Oni mają kilkanaście scenariuszy gotowych w szufladach, często kompletnie sprzecznych, co odróżnia Rosję od państw demokracji liberalnej - przewidywalnych do bólu. Żonglują sobie tymi scenariuszami i wybierają taki, który uważają za najbardziej korzystny. Niekoniecznie dla Rosjan.

A dla kogo?

Dla kremlowskiej elity władzy. Tak jest od kilkunastu lat. Polityka zagraniczna Rosji to przede wszystkim gra o bezpieczeństwo Putina i jego otoczenia. Decyzje są temu podporządkowane.

Kreml wykorzystuje dwie podstawowe narracje: Rosji jako uciśnionej ofiary i Rosji jako niezwyciężonego imperium. Serwują to światu równocześnie, chociaż jest w tym sprzeczność, bo jak można być jednocześnie światowym supermenem i zagonioną w róg ofiarą? Ale ten toksyczny miks jakoś działa, widać to dobrze w wystąpieniach rzeczniczki MSZ Marii Zacharowej, która w teatralny sposób potrafi oskarżać Zachód, że ciemięży Rosję niesprawiedliwymi sankcjami, bo to przecież bez sensu, żebyśmy truli Skripala i Nawalnego, poza tym Rosja jest wielka i wspaniała, zwyciężyła Hitlera i uratowała świat przed faszyzmem, a Zachód chce Rosję umniejszyć i ograbić z należnego jej miejsca, tak było przez wieki, tak jest też dziś. Polska też odgrywa tu swoją rolę.

Jaką?

Chcą z nas zrobić rusofobicznego prowincjusza. Im chodzi o przedstawienie polskiego stanowiska jako nieracjonalnego i przesiąkniętego mitami, żeby na arenie międzynarodowej głosy krytyczne wobec Kremla były utożsamiane z "polskim oszołomstwem".

Nie bądźcie jak Polacy, przecież oni mają obsesję na naszym punkcie i opowiadają bzdury?

Mniej więcej. Rosja przestawia nas dodatkowo jako wasala Stanów Zjednoczonych: nie słuchajcie Polski, bo oni mają w głowach antyrosyjskie szaleństwo, a poza tym mówią to, co im każą Amerykanie.

(...)

A jak Zachód powinien czytać Rosję? Jakie Rosja ma rzeczywiste interesy geopolityczne, o co jej tak naprawdę chodzi?

Myślenie geopolityczne jest tu trochę pułapką. Bo skoro Rosja jest tak wielkim państwem terytorialnie, to z punktu widzenia geopolityki - którą się trochę zajmowałam naukowo, a później mi na szczęście przeszło - będzie chciała dokonać dalszej ekspansji. Geopolityka zakłada rywalizację między państwami i konflikt. Tymczasem można podać wiele przykładów, że Rosja nie postępuje zgodnie z prawami geopolityki, czyli nie chce rozszerzać swojego terytorium. Na przykład władze rosyjskie wstrzymują referenda w separatystycznych częściach Gruzji, Abchazji, Osetii Południowej, lokalni przywódcy domagają się przyłączenia do Federacji Rosyjskiej, a Kreml mówi "nie". Tak samo nie chcą aneksji Donbasu, wolą trzymać to terytorium jako ziemię niczyją, teoretycznie pod władzą seperatystów, a w gruncie rzeczy pod protektoratem Rosji, ale nie chcą, żeby to po prostu była Rosja.

Dlaczego?

Taki chaos w sąsiedztwie nie jest dobry dla Rosji jako państwa, ale dla elity kremlowskiej - owszem. Bo zawsze można na tych "ziemiach niczyich" odmrozić konflikty zbrojne i tym szachować państwa sąsiednie – Ukrainę, Gruzję, a także sam Zachód.

Dajcie sobie spokój z nowymi sankcjami, odblokujcie nam konta, bo od jutra zdestabilizujemy Donbas i będziecie się musieli znowu zajmować problemem Ukrainy, tak?

Mniej więcej. Inny przykład to aneksja Krymu, która spowodowała, że Ukraina już nigdy nie będzie chciała mieć nic wspólnego z Rosją. Wcześniej prowadziła politykę wielowektorową, raz z Rosją, raz z Zachodem, a aneksja Krymu wepchnęła Ukraińców w ręce Zachodu już na zawsze. Z punktu widzenia interesów imperium - bez sensu.

To po co?

Bo interesy elity kremlowskiej są ważniejsze. Aneksja Krymu dała Putinowi to, na czym bardzo mu wtedy zależało - jego popularność w Rosji skoczyła na pewien czas do ponad 80 procent. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie miał takiego poparcia społecznego.

Ale po co komuś takiemu jak Putin popularność?

Teraz już po nic. Tak dokręcił śrubę własnemu społeczeństwu, że czuje się bezpieczny. Ale wtedy tak nie było. Putin miał kłopoty gospodarcze, na które nie był przygotowany, Rosjanie już się wcześniej buntowali. Dzięki aneksji Krymu dostał chwilę oddechu, co mu pozwoliło na utrzymanie się u władzy i rozprawę z opozycją. Przy okazji jego przyjaciel z dzieciństwa Arkady Rotenberg - oligarcha i właściciel największej rosyjskiej firmy budowlanej - dostał kontrakt na budowę mostu krymskiego, obaj zarobili na tym ogromne pieniądze.

Czy świadomość, że nie chodzi o geopolitykę i wielkie interesy imperialne, tylko o małe interesy wąskiej grupy na Kremlu, nie jest dla pani uspokajająca?

Nie jest.

Bo ja myślę: "Uff, oni tylko chcą utrzymać się u władzy, nie chodzi im o ideologię i podboje terytorialne". Z takimi ludźmi chyba łatwiej się dogadać?

Rozmawialiśmy o pułapce geopolitycznej, czyli analizowaniu poczynań Rosji z punktu widzenia interesów imperium, ale druga pułapka to sprowadzanie wszystkiego do wziątek i biznesików. Zachód przez dekady uważał, że ich da się przekupić. I się na tym sparzył, bo oni są już nieprzekupni.

Nieprzekupni?

Ja to nazywam "zbiorowym Putinem". Ten "zbiorowy Putin" potrafił się dostosować do sankcji zachodnich, na przykład w 2017 roku przyjęto "ustawę Timczenki", która gwarantowała, że wszystkie straty wynikające z zamrożenia majątków czy biznesów na Zachodzie będą rekompensowane z budżetu. Oligarchowie najwięcej zarabiają na kontraktach państwowych w Rosji. I błędem jest myśleć, że ta elita już się zwesternizowała, ma tu domy, dzieci na dobrych uniwersytetach i oszczędności w bankach, więc nie będą fikać. "My trzymamy ich majątki i możemy na nich wpływać" - mówił Zbigniew Brzeziński. Okazało się to pomyłką, bo oni potrafią zrekompensować sobie - kosztem własnych obywateli - to, co stracą na Zachodzie. Rosyjskiej elity władzy nie da się przekupić, bo nauczyli się omijać sankcje i wykorzystywać zasady poszanowania własności istniejące na Zachodzie.

No ale ktoś taki nie będzie rozpętywał dużej wojny, bo to oznacza koniec spokojnego rozkradania.

Nie wiem. Rosjanie często używają blefu, co zresztą jest zapisane w ich podręcznikach negocjacji: stawiają kontrahenta przed perspektywą totalnej porażki albo grożą użyciem wszelkich środków, również siły. Główną cnotą w tak rozumianych negocjacjach jest to, żeby nie okazać słabości. Pod żadnym pozorem. Kreml w wielu sytuacjach postępuje agresywnie tylko po to, żeby nie być utożsamiany z byciem słabą stroną. Ta władza zrobi wszystko, nawet kosztem własnych interesów ekonomicznych i kont bankowych, byleby nie być uznaną za grupę słabnącą, która jest nieskuteczna. Pokazanie słabości - również własnym obywatelom - byłoby czymś, co w rozumieniu elit prowadzi do utraty twarzy i delegitymizacji. Rosjanie mają specyficzne podejście do rządzących: Putin oczywiście masę rzeczy robi źle, ale pewnie są jakieś powody, że tak robi, natomiast jakby pokazał słabość, przyjął argumenty strony przeciwnej albo w sytuacji zaostrzenia konfliktu zrezygnował z działań militarnych, to Rosjanie zaczynaja wątpić, czy ta władza jest mocna i sobie radzi. W grupie rządzącej - mówię teraz o tym "zbiorowym Putinie" - często włącza się taka myśl: aha, musimy postawić wszystko na jedną kartę, bo okazanie słabości będzie oznaczać klęskę, która nas odsunie od władzy.

Jeśli ustąpisz pół kroku, to jesteś frajer?

Tak.

I jak Zachód ma to obsługiwać?

Nikt nie wie.

A gdyby ten "zbiorowy Putin" dostał gwarancje, że pieniądze wam zostawimy, nie będziecie ścigani również na emeryturze, tylko przestańcie robić wojny, grozić, eskalować?

No ale takie oferty były im składane wielokrotnie. Wszystkie zachodnie resety i próby związania ich korzyściami ekonomicznymi - na przykład przez Niemcy w ramach budowy Nord Stream 2, na którym rosyjscy oligarchowie zarobili kupę pieniędzy, bo ten projekt jest bardzo drogi - to wszystko były tego typu oferty. Miały ich przekonać, że jeżeli będą współpracować, to na tym skorzystają. To by się może sprawdziło, gdyby nie logika systemu autorytarnego w jego rosyjskiej wersji, która wymaga ciągłego napięcia i mobilizacji społecznej. Ten system jest przecież wydmuszką, żadna poważna idea go nie wypełnia, w dodatku wyczerpał się również jeśli chodzi o obietnice lepszego życia obywateli, wzrostu płac, przyzwoitego startu dla dzieci. 22 procent Rosjan chce wyemigrować, a wśród młodych to aż 48 procent. Od dekady dochody zwykłych Rosjan nie rosną, a wręcz spadają, bo gospodarka jest nastawiona wyłącznie na utrzymanie przy życiu obecnego reżimu politycznego: temu służy niski dług publiczny w wysokości 13 procent PKB i gigantyczne zapasy złota.

Niski dług publiczny służy utrzymaniu władzy Putina?

Oczywiście. Władza nieustannie zaciska pasa na brzuchach obywateli, oszczędza na usługach publicznych po to właśnie, żeby "zbiorowy Putin" mógł sobie gwizdać na naciski Zachodu. Jakby Rosja miała dług wyższy i w dodatku w dolarach, to musiałaby by się ze Stanami bardziej liczyć. Elity są dzięki temu bardziej niezależne od Zachodu i bezpieczne, ale obywatele mają przerąbane. W tych okolicznościach próby korumpowania elity władzy - czyli mówienie im: ale poczekajcie, wrzućcie na luz, przecież możemy współpracować - już nie mają sensu. Władze rosyjskie od trzech lat niesamowicie przykręcają śrubę obywatelom, sprawa Nawalnego jest tylko jedną z wielu. Są w tej chwili niezależni od nacisków Zachodu i zabezpieczają się intensywnie od nacisków własnego społeczeństwa. Na razie dość skutecznie. Pójście na układ z Zachodem nie jest w ich interesie. I tak mają ogromne majątki, rekompensują sobie straty, żerując na własnych obywatelach, my jako Zachód nie mamy im zbyt wiele do zaoferowania. Nie mamy czym ich "przekupić", to raczej oni korumpują skutecznie polityków zachodnich, czego przykładem jest Gerhard Schroeder we władzach Nord Stream 2, którego właścicielem jest Gazprom, czy była minister spraw zagranicznych Austrii, która pobiera ogromne pieniądze za lobbing na rzecz Rosji. Próbowaliśmy elitę polityczną Rosji przez lata westernizować, czytaj: przekupić, tymczasem mamy sytuację odwrotną, że to Rosjanie nas skuteczniej skorumpowali. Dziś moglibyśmy im jedynie powiedzieć: możecie zarobić trochę więcej. Ale im już nie zależy.

To co Zachód musiałby zrobić, żeby Putin się uspokoił?

Musi zająć się sobą.

gazeta.pl

Ujgurzy, którzy są pochodzenia turkijskiego, niewiele mają wspólnego z Chinami. Dopiero w XVII w. ich tereny znalazły się pod rządami chińskich cesarzy i to z obcej, mandżurskiej dynastii Qing. Po jej upadku w 1912 r. podejmowane były próby proklamowania niepodległości Wschodniego Turkiestanu, co jednak skończyło się ostatecznie niepowodzeniem po przejęciu władzy w Chinach przez komunistów. Obecnie władze chińskie starają się zniszczyć kulturową odrębność Ujgurów poprzez kolonizację tej prowincji przez Chińczyków Han, zmieniając w ten sposób regionalną demografię. Wywołuje to opór Ujgurów, przybierający czasem charakter działalności terrorystycznej.

Odpowiedzią Chin są masowe represje, tworzenie obozów koncentracyjnych i ostre przepisy ograniczające swobodę religijną. Islam jest bowiem fundamentem odrębności Ujgurów i dlatego postrzegany jest przez Pekin jako zagrożenie. Paradoksem jest jednak to, że Chiny jednocześnie utrzymują bardzo dobre relacje z większością państw muzułmańskich, neutralizując w ten sposób krytykę swej antyislamskiej polityki wewnętrznej. Współpraca gospodarcza odgrywa w tym układzie rolę marchewki, a brak tolerancji na poruszanie kwestii ujgurskiej – kija. Warto przy tym zwrócić uwagę, że o ile liczne państwa muzułmańskie (np. Turcja, Katar, Arabia Saudyjska) dokonują eksportu radykalnego islamu w Europie, finansując różnego rodzaju organizacje, meczety, szkoły etc. o tyle w przypadku Chin jest to całkowicie wykluczone i jest to akceptowane przez świat muzułmański.

Co więcej, kraje muzułmańskie, w tym w szczególności Turcja i Pakistan, uczyniły z oskarżeń o islamofobię oręż w walce na arenie międzynarodowej, ale nigdy nie odnoszą ich do Chin, całkowicie koncentrując się na Zachodzie.

W kontekście Afganistanu i kwestii ujgurskiej szczególnie istotne są relacje Chin z trzema krajami muzułmańskimi (w tym dwoma sąsiadami Afganistanu): Turcją, Iranem i Pakistanem. Turcja przez wiele lat była patronem sprawy ujgurskiej ze względu na popularny w Turcji panturkizm widzący we Wschodnim Turkiestanie wschodnie kresy wielkiego świata tureckiego. Jeszcze kilka lat temu pobrzmiewało to silnie w wypowiedziach samego Recepa Tayyipa Erdogana.

Co więcej, Turcja zaczęła przerzucać dżihadystów ujgurskich do Syrii, wykorzystując ich tam do walki z Assadem. Pogorszenie relacji Turcji z Zachodem oraz fatalna sytuacja ekonomiczna w tym kraju spowodowały jednak wzrost zainteresowania Ankary współpracą z Pekinem, zwłaszcza zaś udziałem w projekcie „Pasa i Szlaku” (BRI). Erdogan doskonale wiedział, że wszelka ingerencja w sprawę ujgurską pogrzebie relacje z Chinami więc nabrał wody w usta, choć w tym samym czasie Pekin zaostrzył swoje prześladowania i wiele „islamofobicznych” krajów Zachodu zaczęło mówić o ludobójstwie. 

(...)

Pakistan jest krajem, w którym wpływy ekstremistów islamskich są bardzo silne, definicja „bluźnierstwa” jest bardzo szeroka i regularnie dochodzi do antyzachodnich zamieszek inicjowanych oskarżeniami o „ataki na islam”. Nie dotyczy to jednak prześladowań islamu w Chinach. W tym wypadku cała pakistańska elita polityczna, z premierem włącznie, unika tematu ujgurskiego jak ognia, podkreślając, że Chiny są bliskim sojusznikiem Pakistanu. Jest to oczywiście prawda, zważywszy na to, że oba kraje mają wspólnego wroga: Indie oraz na to, że Pakistan jest kluczowym państwem z punktu widzenia Pasa i Szlaku. Od 2013 r. realizowany jest program infrastrukturalny o nazwie Chińsko-Pakistański Korytarz Ekonomiczny (CPEC) obejmujący inwestycje o wartości 62 mld USD.

Warto przy tym dodać, że strategiczny szlak komunikacyjny prowadzący z Chin do Pakistanu i dalej przez Iran na Zachód, prowadzi przez wysokogórskie przełęcze, przechodząc przez Sinciang, a następnie pakistańską część Kaszmiru, czyli terytorium spornego między Pakistanem i Indiami. Co więcej, droga ta nie jest najkrótszym połączeniem Chin z Iranem, gdyż takie prowadziłoby przez Afganistan. W tym kontekście Afganistan stanowi w pewnym sensie konkurencję dla Pakistanu. Chiny wprawdzie w ostatnich latach zaczęły zwiększać swoje zaangażowanie ekonomiczne i inwestycyjne w Afganistanie, a od 2007 r. interesują się afgańskimi zasobami naturalnymi niemniej niestabilność tego kraju, toczące się walki z talibami oraz obecność Amerykanów, ograniczały możliwość ekonomicznej ekspansji Pekinu. Stawka jest przy tym bardzo duża, gdyż wartość zasobów naturalnych Afganistanu (przede wszystkim miedzi i żelaza) oceniana jest na min. 1 miliard USD. Przeszkodą dla Chin było również bardzo duże zaangażowanie inwestycyjno-handlowe Indii w Afganistanie, które wraz z USA naciskały na rząd Ghaniego, by nie rozwijał współpracy z Chinami. Np. w 2016 r. Indie i USA zablokowały plany Afganistanu włączenia się w plany BRI i CPEC.

Wycofanie się USA likwiduje te bariery i otwiera możliwość wznowienia rozmów na temat włączenia Afganistanu w BRI i CPEC, niemniej potencjalnie może rodzić też nowe wyzwania i zagrożenia. Nie jest żadną tajemnicą, że Pakistan jest głównym sponsorem talibów i bez jego wsparcia nie byłyby możliwe tak wielkie sukcesy obecnej ofensywy przeciwko siłom rządowym. Np. szpitale w Kwecie są obecnie przepełnione talibami rannymi w starciach z siłami rządowymi. Pakistan jest więc dla Chin kluczowym partnerem jeśli chodzi o porozumienie z talibami, którzy ze swej strony również nie mogą ignorować sojuszu pakistańsko-chińskiego.

defence24.pl

14 lipca do premiera Mateusza Morawieckiego, Zbigniewa Ziobry i Mariusza Kamińskiego wystosowany został międzynarodowy apel w sprawie zatrzymania Bartosza Kramka. Podpisało się pod nim kilkadziesiąt osób publicznych i organizacji. Byli wśród nich również zagraniczni senatorowie i eurodeputowani.

W reakcji na to rzecznik prasowy ministra koordynatora służb specjalnych Stanisław Żaryn wysłał e-maile do zagranicznych sygnatariuszy pisma, w których przekonywał, że popełnili błąd stając w obronie Kramka.

"Choć wydaje się być oddanym działaczem na rzecz praw człowieka, dowody zebrane przez polskie władze sugerują, że założył i prowadził program prania pieniędzy w jednym ze swoich biznesów powiązanych z Fundacją Otwarty Dialog. Fundusze pochodziły z nieznanych źródeł, m.in. z Rosji. Dowody w tej sprawie są rzetelne, wyczerpujące i obciążające, co skłoniło niezawisły sąd do osadzenia go w trzymiesięcznym areszcie" – pisał Stanisław Żaryn.

– Tego e-maila wysłaliśmy do części sygnatariuszy, którzy podpisali się pod listem w obronie pana Bartosza K. Część tego listu budzi w mojej ocenie wątpliwości, czy osoby spoza Polski miały szansę dotrzeć do źródłowych informacji związanych z tym śledztwem, natomiast sam apel jest nasączony pewnymi sformułowaniami, które próbują tę sprawę upolityczniać — komentował w rozmowie z Onetem rzecznik prasowy ministra koordynatora służb specjalnych.

Onet skontaktował się z senatorem Roberto Rampim, jednym z sygnatariuszy listu w obronie aktywisty. Członek Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy zapewnia, że "działalność pana Kramka i jego Fundacji Otwarty Dialog (ODF) jest mu znana od wielu lat". Polityk zaznacza, że działalność Fundacji jest dla niego istotna, ponieważ "współpracuje przy niezliczonych przypadkach prześladowań politycznych i łamaniu praw człowieka na obszarze postsowieckim".

- Wiem też o ich zaangażowaniu w ochronę praworządności w Polsce i o tym, jak złości to polski rząd — mówi Roberto Rampi.

- Teraz widzę pana Kramka zatrzymanego na podstawie zarzutów, jakie polskie służby otrzymały z Rosji i Mołdawii, obu państw, w których wraz z ODF broniłem praw człowieka. Znając te fakty, jak można postrzegać to zatrzymanie jako coś innego niż represje polityczne, zemstę za działania pana Kramka? To hańba — dodaje Roberto Rampi.

Włoski europarlamentarzysta podkreśla, że cała sprawa jest dla niego podejrzana. - Od braku niezależności prokuratury i służb specjalnych po fakt, że zarzuty są niemal jak kopiowane z Rosji czy Białorusi — uważa Roberto Rampi.

- Widzę tłumienie przez polskie władze wszelkich głosów krytycznych, coraz bardziej podobne do postsowieckich dyktatur i to budzi moje zmartwienie. Wydaje się, że rząd nasila represje, korzystając z kontrolowanych przez siebie sądów i prokuratury, aresztując krytyków takich jak Kramek i wnosząc oskarżenia przeciwko innym, jak na przykład liderek Strajku Kobiet, jednocześnie starając się uciszyć niezależne media — wskazuje.

onet.pl

piątek, 3 września 2021


Mimo że część środowisk prawicowych ostrzyło sobie wcześniej zęby na współpracę z Państwem Środka, za kadencji Trumpa Polska podporządkowała się bez szemrania amerykańskiej polityce względem Chin. Rządowi nie zadrżała nawet powieka, gdy został upokorzony przez wiceprezydenta Mike’a Pence’a w sprawie podatku cyfrowego w czasie jego wizyty we wrześniu 2019 roku. Wspólna deklaracja wymierzona w Huawei w sprawie sieci 5G i tak została podpisana.

Nie inaczej było w sprawie unijno-chińskiej umowy inwestycyjnej CAI, którą Berlin forsował wbrew oporowi Waszyngtonu. Jeszcze w grudniu – ufając być może własnej propagandzie głoszącej, że Trump ma jeszcze szanse objąć prezydenturę mimo wyborczej przegranej – minister spraw zagranicznych Zbigniew Rau ostrzegał przed szybkim przyjęciem umowy i wskazywał, że potrzeba szerszych konsultacji, transparentności i zaangażowania w negocjacje „naszych transatlantyckich sojuszników”.

Przeprowadzka Joe Bidena do Białego Domu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieniła polską politykę wobec Chin. Pierwszy sygnał wysłał Andrzej Duda, który zaszczycił swoją obecnością lutowe spotkanie przedstawicieli 17+1, choć większość delegacji obniżyła rangę swoich delegacji. Kilka tygodni później za ciosem poszedł minister Rau, który nie tylko odwiedził Pekin, ale w czasie wizyty wychwalał CAI jako najlepszą opcję dla Europy i Chin, zachwycał się chińską cywilizacją i jej sukcesami w walce z koronawirusem, a także sondował chińskie wsparcie dla Polskiego Ładu. W tym samym czasie Biden montował antychińską koalicję, która ma dać odpór chińskiej inicjatywie Pasa i Szlaku.

krytykapolityczna.pl

Wielu politologów uważa wybory prezydenckie za okazję do rekonfiguracji systemu partyjnego. Tu – w odróżnieniu od wyborów parlamentarnych – wystarczy mieć jednego dobrego kandydata lub kandydatkę, nie trzeba uwzględniać sprzecznych interesów kierownictwa i aktywistów partyjnych, a środki, których trzeba użyć, są nieporównywalne z innymi kampaniami. Dobry wynik w 1995 roku stworzył szansę ugrupowaniu Jana Olszewskiego (Ruch Odbudowy Polski), które w szczytowym okresie popularności odnotowywało nawet kilkunastoprocentowe poparcie sondażowe. Pięć lat później drugie miejsce Andrzeja Olechowskiego stworzyło okazję do zbudowania Platformy Obywatelskiej. W 2015 roku podobny kapitał zbudował Paweł Kukiz, a pięć lat później – Szymon Hołownia.

Co więcej, przypadki partii, które nie wystawiały – z różnych powodów – własnych kandydatów, są równie poważnym argumentem za tą „partyjną” funkcją wyborów prezydenckich. W 1990 roku nie zaistniało w nich Stronnictwo Demokratyczne i w odróżnieniu od ZSL-PSL zniknęło rok później z Sejmu, w 2000 kandydata nie wystawiła Unia Wolności, a przeprowadzone w 2001 roku wybory sejmowe pozbawiły ją na trwałe reprezentacji parlamentarnej. Wiele wskazuje na to, że słaby wynik lewicy w wyborach 2015 roku był w jakimś stopniu pochodną wystawienia kandydatury Magdaleny Ogórek.

A co istotnego dla sceny partyjnej wydarzyło się rok temu? Po pierwsze, utrzymała się dominacja PiS, która mogła już wtedy doznać uszczerbku. Bo wynik 51 do 49 tyle właśnie oznacza. Po drugie, do gry weszli dwaj nowi aktorzy: Szymon Hołownia i Rafał Trzaskowski. Ten pierwszy wokół sukcesu w pierwszej turze (13,87 proc.) zbudował nowe ugrupowanie polityczne. Ten drugi – znacznie lepszego wyniku (30,46, a w drugiej turze 48,97 proc.) nie potrafił przez rok zdyskontować. To pokazuje, że dobry wynik w wyborach prezydenckich nie przenosi się automatycznie na sukces w perspektywie najbliższych lat.

Pewną szansę dostała też prawica spod znaku Konfederacji, której kandydat dostał sporo powyżej miliona głosów, powtarzając wynik tej formacji sprzed roku. To dużo, bo taki na przykład kandydat ludowców dostał zaledwie 1/3 poparcia dla PSL (2,36 proc.), a kandydat lewicy – mniej niż 1/5 wyniku sejmowego tej formacji (2,22 proc.). Możemy zatem powiedzieć, że wynik wyborów prezydenckich zablokował możliwość budowania się lewicy i ludowców. Ta pierwsza odzyskała szanse po manifestacjach Strajku Kobiet. Ludowcy nie wyszli jednak poza sferę gier gabinetowych, nie przeczytali słabych wyników Kosiniaka-Kamysza jako wotum nieufności wobec strategii. A przecież formacje parlamentarne, których kandydaci uzyskali po 2 proc., powinny potraktować taki wynik jako ostrzeżenie.

W jakimś stopniu wyniki przeczytano za to na Nowogrodzkiej i podjęto próbę dotarcia do młodszej i wielkomiejskiej publiczności – temu służyć miała niepopularna wśród własnych zwolenników idea „piątki dla zwierząt”. PiS również upewnił się w tym, że największe przyrosty zawdzięcza własnym programom socjalnym, które działają lepiej niż wzmożenie światopoglądowe elektoratu tradycjonalistycznego.

Zrozumiał też, że za bardziej prawdopodobne należy uznać przepływy części własnych wyborców pod skrzydła Konfederacji niż odwrotnie – pozyskiwanie wyborców tej formacji dla siebie. Umacnianie tradycjonalistycznego skrzydła to zatem raczej metoda powstrzymywania odpływu wyborców niż ich poszukiwania. Oraz funkcja powstrzymywania emancypacji Zbigniewa Ziobry i jego współpracowników. Dlatego właśnie słabnący PiS nie będzie miał wyłącznie kłopotów z opozycją jako taką, ale także ze swoją prawą (zewnętrzną i wewnętrzną) konkurencją.

(...)

Nie doczytano natomiast wyników w otoczeniu Rafała Trzaskowskiego. I to mimo faktu, że jego kampania była znakomitą korektą wysiłków sztabu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Lekcja, którą odrobiono wiosną 2020, poszła jednak na marne. Trzaskowski wymyślił ideę własnego ruchu społecznego, abstrahując od realnego układu sił w opozycji. Miał szansę zbudować się jako lider wyrastający ponad Platformę, mający szansę tworzenia korzystnej dla tej partii, ale niezdominowanej przez nią wizji wspólnej opozycyjnej przyszłości. Trzaskowski dostał w drugiej turze 10 milionów głosów, ale zachowywał się tak, jak gdyby nie wiedział, skąd one pochodzą, jak gdyby była to prosta funkcja jego osobistej popularności.

(...)

A jednak sporo z analizy wynika. Na przykład bardzo niewielkie wzrosty (kilka punktów procentowych) popularności w słabiej zurbanizowanych powiatach województwa kujawsko-pomorskiego i Wielkopolski, i to nie tej wschodniej, należącej w XIX wieku do zaboru rosyjskiego, tylko tej długo pozostającej pod panowaniem pruskim, a potem niemieckim. Dokonało się to w warunkach wysokiego wzrostu frekwencji i przejęcia owej nadwyżki niemal w całości przez Andrzeja Dudę. To zatem kolejna, obok ziem zachodnich przestrzeń, w której PiS zdobywał tereny wcześniej dla niego niedostępne.

Zestawiając tę wiedzę z analizą sukcesów wyborczych Hołowni, a wcześniej także świetnych wyników sondażowych Kosiniaka-Kamysza nietrudno było wpaść na pomysł, że droga do zwycięstwa prowadzi przez sformułowanie oferty do niepisowskich wyborców ze wsi i małych oraz średnich miast. A to dlatego, że Hołownia zbudował swój elektorat nie na wielkich miastach, lecz właśnie na powiatach o przeciętnym poziomie urbanizacji: powyżej 20 proc. w województwie lubuskim i na Opolszczyźnie oraz w powiatach o przeciętnym poziomie urbanizacji, bliskie 20 proc. w Wielkopolsce i na Śląsku. Spekulacje mówiące, iż jest to kandydat typowo wielkomiejski i właściwie klon Ryszarda Petru – wzięły w łeb, podobnie jak wiele innych teorii budowanych zgodnie z metodą data free. To poparcie na wsi, czy szerzej na prowincji – widoczne było już wiosną, gdy plakaty i bannery Hołowni pojawiały się obok Dudy częściej niż jakiekolwiek inne. Wielkie miasta pozostały za to nieprzekonane i głosowały na Hołownię tylko nieznacznie powyżej średniej krajowej – jedynie w rodzinnym Białymstoku Hołownia przekroczył poziom 20 proc. poparcia.

krytykapolityczna.pl

Dziesięć lat temu biochemik dr Mark Kozubal z Uniwersytetu Stanowego Montana badał dla NASA gorące źródła w Parku Narodowym Yellowstone. Chodziło o odnalezienie organizmów żywych zdolnych przetrwać w ekstremalnych warunkach. Podczas poszukiwań odkrył nowy gatunek mikroorganizmów, któremu nadał nazwę Fusarium flavolapis.

Są to malutkie grzyby, zawierające olbrzymią ilość protein. Na jeden gram posiadają ich o 50 proc. więcej od przebogatego w białko tofu. Informacjami o swoim odkryciu dr Kozubal podzielił się z Thomasem Jonasem, który właśnie rzucił posadę prezesa firmy produkującej kosmetyki i urządził sobie dłuższe wakacje. Wkrótce obaj założyli start up Sustainable Bioproducts, obecnie przemianowany na spółkę Nature's Fynd. Od 2012 r. dr Kozubal doskonalił technologię przetwarzania grzybka Fusarium flavolapis na coś, co wyglądałoby jak mięso lub ser oraz tak samo pachniało i smakowało. Podobna sztuka udaje się już wielu innym producentom substytutów mięsa. Jedynie w USA wartość tego rynku szacowana jest na 7 mld dolarów i co więcej błyskawicznie rośnie. Ostatnimi laty o ponad 20 proc. rocznie.

Jednak, jeśli zamiennik pod względem smaku i właściwości odżywczych ma niewiele się różnić od oryginału, wówczas jego wyprodukowanie generuje spore koszty. Jeden z największych wytwórców substytutów mięsa z roślin, firma Beyond Meat z Los Angeles, chwali się od roku sukcesywnym obniżaniem cen produktów. Mimo to kilogram ich burgerów "wołowinopodobych" nadal jest o ok. 20 proc. droższy od oryginału. Sztuczne mięso hodowane w laboratorium z komórek macierzystych kosztuje jeszcze drożej. Tymczasem grzybki dr Marka Kozubala w gorącej zawiesinie namnażają się niczym drożdże, bez generowania nadmiernych kosztów. Nic więc dziwnego, iż po zapoznaniu się z wytworzonymi z nich hamburgerami, kotletami, serem śmietankowym, jogurtem oraz nuggetsami najbogatsi ludzie świata zwietrzyli dobry interes.

(...)

Branża mięsna jedynie w USA rocznie "przetwarza" na mięso i jego pochodne ok. 32 mln sztuk bydła, 9 miliardów kur, 241 mln indyków. Oferując przy tym pół miliona miejsc pracy bezpośrednio przy hodowaniu i "przetwarzaniu" oraz ponad 5 mln przy pakowaniu oraz dystrybucji. Każdego roku amerykańscy konsumenci wydają na zakup mięsa w sklepach ok. 75 mld dolarów. Nie wykazują przy tym zbyt wielkich chęci, żeby masowo przechodzić na weganizm. Podobnie zresztą jak w innych, bogatych krajach. Dzieje się tak, mimo propagowania w mediach zdrowego żywienia z ograniczaniem w menu przede wszystkim produktów odzwierzęcych. Generalnie ludziom mięso po prostu smakuje.

dziennik.pl

Przyszłość Europy często sprowadzana jest do jednego z dwóch scenariuszy: w pierwszym, sojusz transatlantycki nadal kwitnie i jest w stanie odeprzeć zagrożenia ze strony Chin i Rosji. W drugim, partnerstwo Zachodu rozluźnia się, pozostawiając Europę zbyt słabą, by uniknąć stania się półwyspem Eurazji, pod jakąś formą kontroli ze strony gigantów ze wschodu.

Istnieje jednak trzeci, mniej dyskutowany scenariusz, który jest równie tragiczny dla Europy – taki, przed którym ostrzegał w swoim eseju były sekretarz stanu USA i stary transatlantycki lis Henry Kissinger: co się stanie, jeśli Europa straci swoją niezależność nie na rzecz Moskwy czy Pekinu, ale Waszyngtonu? W tym scenariuszu wspólnota transatlantycka rozpada się, ale Stany Zjednoczone pozostają w Europie jako swego rodzaju obca potęga, choćby po to, by nie dopuścić do wkroczenia swoich wielkich rywali.

Niektórzy uważają, że to już zaczyna się dziać. Filozof polityczny i historyk Luuk van Middelaar zakończył niedawny wykład w Paryżu słowami: – W naszych relacjach z Ameryką być może przechodzimy ze statusu partnerów do statusu wasali. Trump dał nam tego wczesny sygnał.

Jak ujął to w tym tygodniu Pierre Vimont, sekretarz generalny Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, Europejczycy potrafili kiedyś powiedzieć "nie", gdy było to konieczne. Jednak brak inwestycji w obronę oraz mniejsza siła przebicia technologicznego i finansowego sprawiły, że nie chcą lub nie mogą już wpływać na amerykańskie kalkulacje. Vimont obawia się, że "koncepcja Europy jako wasala jest coraz bardziej widoczna".

Rzeczywiście, coraz częściej wygląda na to, że stanowisko Stanów Zjednoczonych wobec swoich sojuszników stało się dokładnym przeciwieństwem tego, co było kiedyś. Azja i Europa zamieniły się miejscami.

W czasie zimnej wojny Waszyngton nie wahał się korzystać ze swojej władzy w bardziej dosadny sposób, gdy miał do czynienia z Japonią, Indonezją czy Filipinami. Warto było napiąć trochę muskuły, jeśli miało to zapobiec komunistycznemu zamachowi stanu w Dżakarcie czy Manili.

Dziś to Europa wygląda jak pole gry, a nie jak gracz.

Jak jasno stwierdził podczas swojej wizyty w Paryżu w listopadzie ubiegłego roku ówczesny sekretarz stanu USA Mike Pompeo, Waszyngtonowi zależy jedynie na zapobieżeniu współczesnej wersji komunistycznego zamachu stanu: przejęciu przez Chiny europejskich firm technologicznych.

onet.pl