wtorek, 24 sierpnia 2021


W czasach Zimnej Wojny licząca ponad 300 tys. żołnierzy niemiecka armia dysponowała bardzo silną obroną przeciwpancerną. Składały się na nią środki mające zwalczać nieprzyjacielskie pojazdy opancerzone na dalekim dystansie, w tym artyleria lufowa i rakietowa z amunicją kasetową oraz lekkie śmigłowce Bo-105 z wyrzutniami przeciwpancernych pocisków kierowanych HOT, których było ponad dwieście. Kolejną „warstwę” stanowiły niszczyciele czołgów z naziemnymi wyrzutniami HOT i TOW. Wysokim nasyceniem środkami przeciwpancernymi charakteryzowały się też jednostki piechoty z ppk Milan oraz granatnikami przeciwpancernymi. Na szeroką skalę używano również systemów minowania. Nie sposób nie zapomnieć także o wojskach pancernych Bundeswehry liczących swego czasu ponad 4 tys. czołgów, w tym Leopard 2 i starsze Leopard 1.

A jak sytuacja wygląda dzisiaj? Wbrew pozorom – całkiem dobrze. Pomimo redukcji stanów liczebnych, Niemcom udało się utrzymać i rozwinąć system obrony przeciwpancernej, bazując na nowoczesnej technologii, a w ostatnich latach jest on dynamicznie wzmacniany. To sytuacja zupełnie odmienna na przykład od obrony powietrznej krótkiego zasięgu, która przed dekadą została zredukowana praktycznie do zera, a sami Niemcy dopiero się zastanawiają jak ją odbudować.

Jeśli chodzi o obecne zdolności Bundeswehry, to posiada ona dwa systemy, które można uznać za służące do obrony przeciwpancernej na dalekim dystansie. Pierwszym są śmigłowce Tiger, uzbrojone w pociski PARS 3LR oraz starsze HOT-3, które albo już są albo niedługo zostaną wycofane. Te pierwsze są rakietami naprowadzanymi termowizyjnie o dużej prędkości, a dzięki systemowi celowniczemu na wirniku Tiger może wystrzelić salwę czterech pocisków w ciągu dziesięciu sekund, a następnie ukryć się za przeszkodą. Program PARS był opóźniony, jednak w ubiegłym roku niemiecki resort obrony informował o zakończeniu dostaw rakiet. HOT-3 to starszy system przeciwpancerny kierowany przewodowo, wymagający więc eksponowania śmigłowca po odpaleniu rakiet. Niemcy mają łącznie 57 Tigerów, z czego 40 przeznaczonych jest do wykorzystania operacyjnego. (...)

Drugim systemem obrony przeciwpancernej służącym do rażenia celów „na dystans” są pociski precyzyjnego rażenia SMArt 155, używane do haubic 155 mm Panzerhaubitze 2000. Każdy z nich dysponuje dwoma podpociskami, naprowadzającymi się za pośrednictwem radaru milimetrowego oraz systemu termowizyjnego i rażącymi cele opancerzone z góry ładunkami formowanymi wybuchowo (typu EFP). Zapewnia to wysoki stopień skuteczności zwalczania celów opancerzonych. (...)

Kolejną „warstwą” obrony przeciwpancernej Bundeswehry są przeciwpancerne pociski kierowane odpalane z wyrzutni lądowych. Do niedawna podstawę potencjału w tym zakresie stanowiły dość już stare rakiety Milan 2, odpalane z wyrzutni przenośnych, ale też z dostosowanych do tego BWP Marder, na których montowano wyrzutnie, obsługiwane przez żołnierzy we włazach. Milany są jednak zastępowane przez pociski MELLS, pod taką odmianą służą w Niemczech ppk Spike-LR/LR2, produkowane przez Eurospike. (...) Niedawno zakończyły się jednak testy BWP Puma zintegrowanego z wyrzutnią MELLS, po czym podpisano kontrakt na seryjną integrację prawie 300 wozów, z uwzględnieniem prawa opcji dla ponad 40 Pum, skierowanych do zestawu sił natychmiastowego reagowania NATO VJTF zamówienie złożono już wcześniej. (...)

Wróćmy jednak do obrony przeciwpancernej Bundeswehry. Do odpalania pocisków MELLS mają też być dostosowane lekkie transportery Wiesel, przenoszące pierwotnie pociski TOW i służące w pododdziałach wsparcia jednostek zmotoryzowanych oraz powietrznodesantowych, a więc tych które nie mają bojowych wozów piechoty. Na Wieselach, podobnie jak na Marderach, sposób odpalania jest jednak dużo prostszy, bo odbywa się to z włazu, podczas gdy w Pumie pocisk przeciwpancerny jest w pełni zintegrowany z systemem kierowania ogniem.

Nota bene, pojazdy Wiesel zostaną przynajmniej częściowo zastąpione przez transportery Boxer z wieżami z armatami 30 mm i wyrzutniami Spike, co będzie stanowić ważne wzmocnienie zdolności obrony pododdziałów zmotoryzowanych. Dziś bowiem niemieckie transportery tego typu nie mają wyrzutni ppk, ale jedynie zdalnie sterowane stanowiska strzeleckie z lekką bronią. Z kolei nowe wieże ma otrzymać kilkanaście wozów w każdym batalionie, pełniących rolę wsparcia.

Oczywiście kluczową rolę w niemieckim systemie obrony przeciwpancernej pełnią czołgi, mianowicie ponad 260, a docelowo ponad 320 Leopardów 2 w sześciu batalionach pancernych i jednostkach wsparcia. Wozy te są stopniowo modernizowane i już około 2026 roku większość z nich należeć będzie do wersji 2A7V, co oznacza możliwość stosowania amunicji przeciwpancernej o zwiększonej przebijalności pancerza w stosunku do tej używanej w Leopardach 2A5 i A6.

Wreszcie, niemiecka armia dysponuje nowoczesnym uzbrojeniem przeciwpancernym do walki na krótkim dystansie. Podczas gdy większość sił zbrojnych państw NATO stawia na lżejsze granatniki, których zadaniem nie jest penetrowanie przednich pancerzy nowoczesnych czołgów, ale niszczenie lżejszych pojazdów, rażenie słabych punktów czołgów czy umocnień, to Niemcy nadal utrzymują i rozwijają zdolności pozwalające na zwalczanie z użyciem granatników nawet ciężkich, chronionych pancerzem reaktywnym. Tą funkcję pełni w Bundeswehrze granatnik Panzerfaust 3, który ma być zastąpiony przez system RGW 110. Oczywiście uzupełnieniem są lżejsze RGW 90, w tym w wersji z amunicją programowalną, jeszcze lżejsze RGW 60, a od niedawna także lekkie kierowane pociski Enforcer, zakupione niedawno dla sił specjalnych. Podstawowym środkiem na poziomie pododdziału jest jednak i pozostaje granatnik ze zdolnością do zwalczania ciężko opancerzonych celów. Ostatnim elementem obrony przeciwpancernej Bundeswehry, o którym dzisiaj powiemy, są przywracane do służby systemy układania min.

defence24.pl

Doświadczenia z 2015 r. pokazały, że temat migracji rzeczywiście budzi takie emocje wśród opinii publicznej i że mogą być one dodatkowo podgrzewane kampanią dezinformacyjną. Warto przy tym zaznaczyć, że w 2015 r. tylko część ówczesnego kryzysu (tj. migracja na kierunku wschodnio-śródziemnomorskim) miała charakter ataku demograficznego przeprowadzonego przez Turcję, podczas gdy główny strumień migracyjny na kierunku środkowo-śródziemnomorskim miał w zasadzie charakter naturalny. Niemniej występująca od samego początku dezinformacja łącząca strumień migracyjny płynący z Afryki z syryjskim kryzysem uchodźczym doprowadziła do dezorientacji europejskiej opinii publicznej i wymieszania pojęć, na czym zresztą dodatkowo skorzystał Erdogan odgrywając rolę „powstrzymującego migrację” i żądającego za to wynagrodzenia finansowego i politycznego (coś co obecnie w sposób nieudolny próbuje naśladować Łukaszenko). Ponadto wojna informacyjna, w którą wówczas bardzo mocno zaangażowała się Rosja, nie miała na celu wsparcia jednej ze stron toczącego się wtedy w sposób bardzo emocjonalny sporu. Rosja bynajmniej nie miała interesu w tym by wspierać skuteczne powstrzymywanie migracji do Europy. Jej celem było natomiast wzmacnianie ekstremalnej narracji obu stron w celu polaryzacji opinii publicznej i przez to destabilizacji sytuacji wewnętrznej w Europie. Idealnym efektem takiego działania byłyby krwawe starcia między zwolennikami polityki całkowicie otwartych drzwi a zwolennikami strzelania do migrantów na ulicach europejskich miast.

(...)

Tymczasem Łukaszenko całkowicie zaniedbał tę kluczową tj. informacyjno-propagandową stronę ataku bronią D. Białoruś nie była znana dotąd jako kraj „przyjmujący uchodźców”, zresztą dystans dzielący ten kraj od Bliskiego Wschodu czy Afryki powoduje, że trudno uznać, że osoby pochodzące np. z Iraku znalazły się tam w sposób naturalny. Łukaszenko swoje działania przeciwko Litwie zaczął przy tym od ściągania Irakijczyków co miało zapewne na celu wywołanie strachu przed przenikaniem w ten sposób terrorystów ISIS. Problem w tym, że Irak, choć wywołuje skojarzenia z ISIS i zagrożeniem terrorystycznym (w dużym stopniu jest to przesadzone) ma dość umiarkowany potencjał migracyjny. Wprawdzie kraj ten jest pogrążony w licznych problemach wewnętrznych ale nawet w czasie wojny z ISIS Irakijczycy nie stanowili dużego odsetka migrantów zmierzających do Europy. Ponadto wielu z nich później wróciło do Iraku. Wynika to m.in. z tego, że Irak mimo wszystko nie jest krajem biednym i nawet w najgorszych latach wojny z ISIS w Bagdadzie, Irbilu, Nadżafie czy Basrze można było spotkać migrantów zarobkowych z Bangladeszu, Filipin, a nawet Gruzji.

defence24.pl

- Konsekwencją rozległego wsparcia przez państwo sektora prywatnego w przeciwdziałaniu negatywnym skutkom epidemii była głęboka nierównowaga finansów publicznych. Deficyt budżetu państwa wyniósł 85 mld zł, a deficyt całego sektora instytucji rządowych i samorządowych przekroczył 161 mld zł. Tak wysoka nierównowaga finansów publicznych spowodowała znaczący wzrost długu publicznego. Dług ten, obliczony zgodnie z metodologią Unii Europejskiej, wzrósł w 2020 roku aż o 290 mld zł, do 1336 mld zł. Wcześniejsze zwiększenie długu publicznego obliczonego według tej metodologii o podobną wartość, jaką zaobserwowano w jednym tylko 2020 roku, trwało prawie dziesięć lat – punktuje NIK.

Polski dług publiczny, który zgodnie z metodologią unijną wzrósł z 45,6 proc. wartości produktu krajowego brutto na koniec 2019 roku do 57,5 proc. analogicznej wartości na koniec 2020 roku. Tymczasem według krajowego sposobu liczenia zadłużenie wzrosło z 43,3 proc. do 48 proc. Powodem było „wyprowadzenie” dużych operacji  finansowych prowadzących do zwiększenia długu z pominięciem budżetu państwa. Przykład stanowiły np. emisje obligacji PFR i BGK, które gwarantowane były przez Skarb Państwa.

(...)

„Nasza filozofia działania jest zgodna z zalecaniami Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który podkreśla, że kraje mające przestrzeń fiskalną, powinny z niej korzystać. My taką przestrzeń mamy. Wszystkie państwa Unii Europejskiej prowadzą w latach 2020-22 polityki budżetowe bez ograniczeń ze strony UE co do tempa wzrostu wydatków. KE rekomenduje Polsce prowadzić politykę budżetową wspierającą wzrost gospodarczy. Wszystkie główne agencje ratingowe potwierdziły na wiosnę posiadaną przez Polskę wysoką inwestycyjną ocenę ratingową (A- w przypadku S&P i Fitch, A2 w przypadku Moody’s) z perspektywą stabilną” – tłumaczy MF.

Ministerstwo stwierdziło, że raport NIK opiera się na strategii zarządzania długiem z września 2020 r., „której prognozy w obecnym momencie straciły na aktualności”.

bankier.pl

poniedziałek, 16 sierpnia 2021


Łukaszenko oświadczył w piątek, że nakazał całkowite zamknięcie granicy, ponieważ z terytorium Ukrainy przemycana jest broń. Z kolei owe „uśpione komórki terrorystyczne” to, według Łukaszenki, tzw. „oddziały samoobrony”. W ich działanie, według Łukaszenki, miały być zaangażowane Niemcy, Ukraina, USA, Polska i Litwa.

- Ich (komórek - red.) cel to siłowa zmiana władzy w dzień X. Oni sami na razie nie wiedzą, kiedy nastąpi ten dzień X. Trzeba do niego doprowadzić nasze społeczeństwo – powiedział polityk.

Oświadczył on także, że minionej nocy doszło do próby zabójstwa dziennikarza telewizji państwowej Ryhora Azaronka. Sprawcy zamierzali wywieźć go do lasu w bagażniku i „obciąć mu język”.

Rano w piątek Łukaszenko oświadczył, że na Białorusi zakończono „wielką operację antyterrorystyczną” i zapowiedział, że wyrazi pretensje nie „jakiemuś tam ministrowi Heiko Maasowi, lecz samej kanclerz i kierownictwu Niemiec”.

Mówiąc o wykrytych przez służby specjalne planach i działaniach „terrorystów”, Łukaszenko nie szczędził szczegółów. Wskazał m.in., że „rezerwą zbrojną” miał być chat w Telegramie o nazwie Oddziały Samoobrony Białorusi, którego „właścicielem” jest obywatel Niemiec D. Hoffman, a koordynatorką obywatelka Rosji – niejaka Dudnikowa.

Ich zamiarem, jak przekonywał Łukaszenko, było „zniszczenie dużej ilości sprzętu do wycinki lasu” w gospodarstwach leśnych, a także podpalenie kolumny samochodów, a następnie opublikowanie nagrań w internecie. Odpowiedzialna za to kobieta została zatrzymana przez oddziały specjalne Alfa – uściślił Łukaszenko.

Białoruski lider przekonywał, że ludzie, którzy chcieli wywieźć do lasu telewizyjnego dziennikarza Ryhora Azaronka, zamierzali mu „dać nożyczki, by sam obciął sobie język”. - Jeśli nie, to (miał to zrobić ten), kogo wynajęli za 10 tys. dol. – mówił Łukaszenko. Ujawnił on jeszcze jedną planowaną operację – rzekomo terroryści, kierowani przez niejakiego Sosnowskiego, zamierzali wysadzić znajdującą się w Wilejce rosyjską bazę łącznościową. Planowali przy tym wykorzystać skrytkę w obwodzie homelskim, dokąd broń i inne sprzęty zostały przemycone właśnie z Ukrainy.

W czasie swojego wystąpienia z okazji obchodzonego 3 lipca Dnia Niepodległości Łukaszenko ponownie porównał dzisiejsze działania Zachodu do nazistowskich Niemiec.

onet.pl

Wojciech Kaczmarczyk to szef Narodowego Instytutu Wolności (NIW). Pod tą dumną nazwą kryje się instytucja, przez którą rząd pompuje pieniądze do organizacji pozarządowych, związanych politycznie, światopoglądowo lub personalnie z PiS. Przykładem jest Fundacja Wolność i Demokracja, której założycielem jest szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk. W ciągu dwóch lat fundacja uzyskała prawie 900 tys. zł dofinansowania z NIW.

Pieniądze dostały też organizacje od lat popierające otwarcie PiS, takie jak Klub Ronina, Reduta Dobrego Imienia czy Ruch Kontroli Wyborów. Organizacje, w których działa wiceszef Ordo Iuris Tymoteusz Zych, dostały ok. 2 mln zł. Kilkaset tysięcy poszło do organizatorów Marszu Niepodległości.

Zanim pod skrzydłami ministra kultury Piotra Glińskiego jesienią 2017 r. powstał NIW, Kaczmarczyk kierował Departamentem Społeczeństwa Obywatelskiego w Kancelarii Premiera, który także dzieli publiczne pieniądze między organizacje pozarządowe.

Tak się składa, że za kadencji Kaczmarczyka w Kancelarii Premiera życzliwie przy wypłacie traktowane były fundacje i stowarzyszenia prowadzone przez Pawła B. To przedsiębiorca z Białegostoku, twórca kilku organizacji pozarządowych. Według ustaleń Onetu, Paweł B. to znajomy Wojciecha Kaczmarczyka.

Latem 2017 r. Kancelaria Premiera przeprowadziła dwa konkursy finansowane z unijnych środków przeznaczonych na usprawnienie procesu stanowienia prawa. Dofinansowanie dostały podmioty, w których władzach zasiadał Paweł B. — Stowarzyszenie Europartner oraz Fundacja Biznes i Prawo. W sumie chodzi o blisko 5 mln zł w kilku postępowaniach.

Fundacja Biznes i Prawo złożyła wniosek o pieniądze w konkursie na podnoszenie kompetencji prawnych przedstawicieli organizacji pozarządowych „w zakresie niezbędnym do udziału w procesie stanowienia prawa”. Twierdziła, że do końca listopada 2020 r. przeszkoli przedstawicieli organizacji pozarządowych w województwach lubelskim, podlaskim oraz warmińsko-mazurskim.

Wniosek fundacji Pawła B. został oceniony negatywnie przez dwóch oceniających go ekspertów, którzy stwierdzili, że projekt nie spełnia minimalnych wymagań, aby otrzymać dofinansowanie.

W wyniku odwołania fundacji, jej projekt został ponownie skierowany do oceny. Ostatecznie ocena projektu Fundacji Biznes i Prawo została zmieniona przez Kaczmarczyka na pozytywną, co umożliwiło fundacji jego znajomego udział w konkursie.

W ramach konkursu projekt Fundacji Biznes i Prawo znowu został oceniony nisko w porównaniu z innymi projektami, więc dyr. Kaczmarczyk polecił uruchomić dodatkowe pieniądze, których regulamin konkursu wcześniej nie przewidywał. Jednym słowem: dosypane pieniądze zostały przeznaczone na dofinansowanie najgorzej ocenionych projektów.

Po dodatkowym zastrzyku finansowym projekt fundacji Pawła B. dostał blisko 2 mln zł.

Stowarzyszenie Europartner — inna organizacja Pawła B. — wystąpiła z kolei o pieniądze na trzy projekty dotyczące „szkoleń eksperckich dla przedstawicieli NGOs” czy też „monitorowania prawa”, warte w sumie niemal 3 mln zł.

Mechanizm był podobny. Gdy eksperci nisko ocenili jeden z wniosków Europartnera — wartości blisko 1,3 mln zł — stowarzyszenie się odwołało. Po odwołaniu komisja prowadzona przez departament Kaczmarczyka uznała, że eksperci się mylą i wniosek stowarzyszenia Pawła B. dostał dodatkowe punkty. Jednocześnie departament Kaczmarczyka zwiększył pulę pieniędzy w tym postępowaniu.

(...)

W tej opowieści znajomy rozdającego publiczne pieniądze dyrektora występuje jednak bez nazwiska, jedynie z inicjałem. Dzieje się tak dlatego, że w stosunku do wszystkich wniosków składanych przez podmioty podległe Pawłowi B. — to w sumie ponad 30 projektów — prowadzone jest śledztwo CBA i prokuratury. W piśmie do Kancelarii Premiera z listopada 2020 r. prokuratura pisze wprost, że podejrzewa, iż dofinansowanie zostało wyłudzone na podstawie nierzetelnych i poświadczających nieprawdę dokumentów.

„Jak wynikało z analizy rozmów zarejestrowanych w trakcie kontroli operacyjnej Paweł B. [w piśmie jest pełne nazwisko] oraz osoby z nim współpracujące, polecali swoim pracownikom i współpracownikom tworzenie fałszywych i poświadczających nieprawdę dokumentów w celu rozliczenia dofinansowania uzyskanego na realizację poszczególnych projektów. Ponadto, w przedmiotowej sprawie przesłuchano w charakterze świadka byłego pracownika (…) który w swoich zeznaniach wskazał na nieprawidłowości w pozyskiwaniu dofinansowań i ich rozliczaniu” — pisze prokuratura do Kancelarii Premiera, żądając wydania wszystkich dokumentów dotyczących dotacji dla organizacji Pawła B.

(...)

W listopadzie 2020 r. Paweł B. słyszy pierwsze zarzuty dotyczące przekrętów. Prokuratura opisuje to szczegółowo w piśmie do Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej na początku stycznia br. Chodzi o zarzuty popełnienia trzech przestępstw — doprowadzenia Kancelarii Premiera oraz Ministerstwa Rodziny „do niekorzystnego rozporządzenia mieniem znacznej wartości”, czyli o oszustwo. W sumie chodzi o ok. 3,7 mln zł, które rząd wyłożył na trzy projekty organizacji Pawła B., w których wykazywane miały być koszty, które „w rzeczywistości nie zostały poniesione”, zaś do rozliczeń przedkładane były „poświadczające nieprawdę dokumenty”.

Chodzi m.in. o fikcyjne wydatki na wynajem sal oraz fikcyjne zatrudnienie doradców zawodowych i psychologa, podczas gdy w rzeczywistości warsztaty nie były realizowane, zaś podpisy uczestników zostały sfałszowane, w dodatku wskazani w dokumentach trenerzy nie posiadali odpowiednich kompetencji. — Śledztwo pozostaje w toku, Paweł B. występuje w tym postępowaniu w charakterze podejrzanego — potwierdza prok. Łukasz Janyst z prowadzącej sprawę Prokuratury Okręgowej w Białymstoku.

onet.pl

niedziela, 15 sierpnia 2021


Jak podaje "Gazeta Wyborcza", podczas składania zeznań w sądzie, ojciec Tadeusz Rydzyk zadeklarował, że "utrzymuje go zakon, nie ma żadnych dochodów i nic nie posiada". Jednym z pytań, które padło podczas przesłuchania było, czy kiedykolwiek widział wniosek fundacji Watchdog Polska o udostępnienie informacji publicznej.  

- Przepraszam, jak mam rozumieć informację publiczną? - odparł Rydzyk. - Informacji publicznej mają udzielać podmioty publiczne. My nie jesteśmy podmiotem publicznym. Poza tym informacji publicznej należy udzielać podmiotom polskim, a nie finansowanym z zagranicy. Stowarzyszenie Watchdog oficjalnie jest finansowane przez podmioty spoza Polski. Podmioty, które występują wprost przeciw przykazaniom bożym - mówił przed sądem Rydzyk.

"GW" informuje, że ojciec Rydzyk wygłosił mowę o zasługach "swojego imperium medialnego dla dobra polskiej kultury". Oznajmił też, że nie przyjmuje "żadnych pretensji", a proces jest "odbieraniem mu dobrego imienia". Na pytanie sądu, czy o udzielanie informacji publicznych, Rydzyk odparł "Ja mam wielki problem z tym określeniem "informacja publiczna". My jesteśmy podmiotem pry-wa-tnym. Nigdy żeśmy wcześniej nic takiego nie dostali z takim przymiotnikiem, żeby to było publiczne!"

Jak podkreślił ponownie podczas rozprawy redemptorysta, jego fundacja "nie ma żadnych dochodów, pensji, profitów". Ojciec Rydzyk odmówił odpowiedzi na pytanie, czy zapoznawał się z pismami sporządzanymi przez pełnomocnika w postępowaniach administracyjnych dotyczących udzielania informacji publicznej. Podczas reszty rozprawy w kwestii Lux Veritatis ojciec Rydzyk wielokrotnie zasłaniał się "niepamięcią".

Proces  formalnie jeszcze się nie rozpoczął, a sprawa ciągnie się już 5 lat. W 2016 roku stowarzyszenie Watchdog Polska wystąpiło do fundacji Lux Veritatis o. Tadeusza Rydzyka o informację na temat jej działań finansowanych z publicznych pieniędzy  - podaje portal Money.pl. Nic dziwnego, ponieważ  jak pisała "Gazeta Wyborcza", prokurator zachowywał się tak, jakby sam był obrońcą.

gazeta.pl

Rodzina królowej Wiktorii rozprzestrzeniała się po Europie, w miarę jak kuzyni i kuzynki zawierali związki małżeńskie, a królowie i cesarze, prywatnie znani jako Bercik i Jerzyk, Sasza i Nikuś, Fryc i Wiluś, wszyscy odnosili się do starej kobietki w zamku Windsor jak do „Babci”. Wszystkie jej dziewięcioro dzieci i większość wnucząt wstąpiło w związki małżeńskie, a w momencie śmierci miała już trzydzieści oro siedmioro żyjących prawnucząt. W sprawach rodzinnych od jej dictum nie było odwołania, a najdrobniejsze problemy najmłodszych wzbudzały jej żywe zainteresowanie, podczas gdy równocześnie traktowała najstarszych swych potomków prawie jak pędraków. Przy pewnej okazji czworo z jej dzieci, książę Edynburga, książę Connaught, książę Leopold i księżniczka Beatrycze, weszło po trapie na pokład królewskiego jachtu „Victoria and Albert”, aby przyłączyć się do matki, która przybyła wcześniej i udała się do swych kabin. Książę Edynburga, pełny admirał w Marynarce Królewskiej i głównodowodzący Floty Śródziemnomorskiej, poinformował dowódcę jachtu, że można odbijać, a ten wielce przepraszał i tłumaczył, że nie ma rozkazów od królowej. Dzieci, wszystkie dorosłe, spoglądały po sobie, „Czy nie zapytałeś matki”? „Nie, nie pytałem, myślałem, żeś ty to zrobił”. Książę Connaught został wysłany z misją poproszenia o zezwolenie na odcumowanie jachtu. Wiktoria, która cały przebieg wydarzeń przewidziała i tylko czekała, co się naprawdę wydarzy, skinęła głową na znak zgody.

Robert K. Massie - Drednought. Tom I

Główny inżynier Siergiej Dolid z oddziału Kleban-Byk zawdzięcza przedsiębiorstwu Woda Donbasu swoje istnienie. I do dosłownie: jego rodzice poznali się w latach pięćdziesiątych jako młodzi członkowie Komsomołu. Oboje zostali wysłani na wschodnią Ukrainę, by budować kanał, który prowadzi wodę przez 132 km. do Doniecka od rzeki Doniec na północ od miasta. Kleban-Byk leży akurat w połowie długości kanału.

Cały system – jeden, wspólny – pochodzi jeszcze z czasów radzieckich. Rurociągi o łącznej długości 12 tys. kilometrów zasilają wiele miast i miejscowości i całą infrastrukturę w regionie Donbasu.

Według Dolida, który został pracownikiem przedsiębiorstwa zaraz po studiach, system działał bez większych zakłóceń przez ponad 60 lat, dostarczając wodę do 3,7 mln konsumentów i wielu dużych zakładów przemysłowych.

Wspierani przez Rosję separatyści przejęli kontrolę nad dużymi obszarami wschodniej Ukrainy. Podczas zaciętych walk z ukraińską armią, w wyniku zniszczenia infrastruktury, zginęło dwóch pracowników przedsiębiorstwa. Woda przestała dopływać do 17 osad w części systemu zarządzanej przez Dolida.

Nie było prądu, który mógłby zasilać oświetlenie czy pompy, więc nie było też wody. – Siedzieliśmy w pracy po ciemku, nic nie robiąc – powiedział Dolid.

Po sześciu tygodniach inżynierom udało się naprawić zniszczenia. Był to jednak dopiero pierwszy z niezliczonych ataków na starzejący się system, który już wcześniej wymagał napraw. Na początku 2015 r. linia frontu przesunęła się w miejsce, w którym znajduje się obecnie, przecinając region – i jego system wodociągowy – na dwie części.

Linia frontu w wielu miejscach przecina rurociągi, stacje i zbiorniki Wody Donbasu. Źródło wody – rzeka Doniec – znajduje się na terytorium kontrolowanym przez rząd Ukrainy, ale centralna stacja kontrolna i laboratorium firmy znajdują się w Doniecku, kontrolowanym przez separatystów. Kilka kluczowych obiektów, w tym doniecka stacja filtrów, znajduje się w szarej strefie pomiędzy stronami konfliktu.

To sprawia, że obie walczące strony są od siebie wzajemnie uzależnione, jeśli chodzi o dostawy czystej wody. Oznacza to również, że niezbędna infrastruktura jest często uszkadzana w czasie walk.

(...)

Pod koniec kwietnia tego roku Rada Bezpieczeństwa ONZ po raz pierwszy jednogłośnie przyjęła rezolucję zakazującą niszczenia podstawowych struktur cywilnych podczas wojny, m.in. na Ukrainie, w Syrii i Sudanie Południowym.

W praktyce jednak wydaje się, że wielu wciąż tego nie rozumie. Ostatnie w tym roku przypadki szkód wyrządzonych przez wojsko miały miejsce w czasie walk w dniach od 5 do 8 maja i dotyczyły trzech dużych rurociągów, które – jeśli nie zostaną naprawione – nie będą mogły dostarczać wody dla 3,1 mln ludzi wokół kanału. Równolegle z tymi walkami, Rosjanie zgromadzili po swojej stronie granicy z Ukrainą ok. 100 tys. wojsk.

(...)

Ponad połowa z 10,5 tys. pracowników Wody Donbasu mieszka na terytorium kontrolowanym przez separatystów, podobnie jak dwie trzecie odbiorców.

Ukraińska spółka musi jakoś płacić swoim pracownikom i pobierać opłaty za wodę, mimo że separatyści pozwalają na operacje tylko w rosyjskich rublach, a handel i transakcje bankowe przez linię demarkacyjną są według ukraińskiego prawa nielegalne. Podobnie jak duża część terenów, na których działa, Woda Donbasu jest zmuszona do działania w szarej strefie również pod względem prawnym.

(...)

Taryfy, jakie spółka może pobierać za wodę, po stronie kontrolowanej przez rząd Ukrainy są ustalane w Kijowie i należą do najniższych w kraju. Po stronie separatystów faktyczne władze ustalają swoje taryfy, które stanowią równowartość połowy tych płaconych na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę.

W efekcie przychody firmy nie wystarczają na wynagrodzenia, sprzęt i naprawy – nie wspominając nawet o energii elektrycznej potrzebnej do zasilania rozległej sieci.

(...)

Terytoria kontrolowane przez separatystów płacą za wodę częściowo w barterze, energią elektryczną, która jest dostarczana z elektrowni, "znacjonalizowanych" po 2014 r., oraz chlorem do uzdatniania wody, który jest obecnie dostarczany z Rosji. A ponieważ chlor może być użyty jako broń chemiczna, nie może być transportowany przez linię frontu do stacji filtrów po stronie separatystów.

onet.pl

Afirmacja użycia siły w stosunkach międzynarodowych jest umacniana przez militaryzację pamięci o wojnie i demonstracje potęgi wojskowej. Tradycyjną dla nich okazję stanowią coroczne parady z okazji Dnia Zwycięstwa, organizowane 9 maja na placu Czerwonym w Moskwie. W świetle celów kremlowskiej polityki wewnętrznej i zagranicznej uwagę zwraca też podsycana odgórnie karnawalizacja mitu wojennego, i to w tonie nierzadko jarmarcznym. 9 maja to już nie tyle dzień pamięci o największym konflikcie w historii i jego społecznych kosztach, ile okazja do manifestowania – niejednokrotnie w prymitywny sposób – dumy z potęgi państwa. To już nie przekaz „wojna nigdy nie powinna się powtórzyć”, lecz „skoro tamta wojna zakończyła się zwycięstwem, to kolejna – ewentualna – też się zakończy zwycięstwem”. Ostentacyjne epatowanie symboliką militarną i patriotyczną przez propagandę państwową prowadzi do banalizowania tematyki wojennej przez społeczeństwo i bezrefleksyjnego udziału w zideologizowanych rytuałach. Do coraz częstszych praktyk podczas parad i festynów 9 maja należą stylizowanie wózków dziecięcych na czołgi czy samoloty oraz przebieranie nawet kilkulatków za żołnierzy (co koresponduje z militaryzacją edukacji i wychowania dzieci i młodzieży – zob. dalej). Odbywają się też rajdy samochodów przemalowanych w barwy wojskowe. Stopniowo (w drugiej dekadzie XXI wieku) miejsce odchodzących z przyczyn naturalnych weteranów zaczęli zajmować rekonstruktorzy. W 2015 r. pojawiły się rekonstrukcje w postaci pokazowych rozpraw z wrogiem, w tym korytarzy wstydu, gdzie „niemieccy jeńcy” są ostentacyjnie poniżani.

Tego rodzaju teatralne rytuały stanowią wyraz symbolicznej agresji. Jest ona dowodem na daleko idące przeformułowanie sensów związanych z rocznicą Zwycięstwa. W pierwszych latach powojennych przeważała „wstydliwa pamięć” o jego ogromnej cenie i tragicznych błędach sowieckiego kierownictwa. Od lat sześćdziesiątych dominowała formuła „święta ze łzami w oczach”, którego bohaterami byli weterani. Godziła ona dumę z dokonań ZSRR (komponent państwowy, odgórny, symbolizowany przez paradę) i żałobę po poległych (komponent ludzki, oddolny, symbolizowany przez wspomnienia żołnierzy). W latach dziewięćdziesiątych, w ramach rozliczeń z totalitaryzmem, zwycięstwo przedstawiano przede wszystkim jako osiągnięte przez naród nie tyle przy wsparciu państwa, ile pomimo błędów władz. Pod rządami Putina zostało ono natomiast wpisane w ciągłość tradycji tysiącletniego imperium i oddzielone od negatywnej pamięci o reżimie stalinowskim.

„Żywa pamięć” uczestników wojny i ich rodzin jest przy tym coraz bardziej zawłaszczana przez władze, w miarę upływu czasu i wymierania jej nosicieli. Na szczególną uwagę zasługuje cenzurowanie dyskusji o blokadzie Leningradu – sakralizowanego symbolu męczeństwa i poświęcenia 27 mln obywateli ZSRR. Jest to jedno z nielicznych obecnych w oficjalnej propagandzie świadectw tragedii ludności cywilnej, lecz podlega ono odgórnej stylizacji i reglamentacji. Podobnie jak władze sowieckie cenzurowały wszelkie niekanoniczne wypowiedzi na temat blokady, tak i obecnie Kreml nie dopuszcza do głosu narracji odważających monolityczny mit o niezłomności i heroizmie narodu połączonego organiczną wspólnotą z totalitarną władzą. Ukazuje on pomnikowych bohaterów zamiast żywych ludzi, odrzucając trudne kwestie (jak problem kanibalizmu w oblężonym mieście). Sugerowanie, że inny scenariusz rozwoju wydarzeń (np. ocalenie mieszkańców dzięki poddaniu Leningradu) był możliwy, i rozważania o odpowiedzialności sowieckiego kierownictwa za skalę tragedii uważa się nie tylko za bluźnierstwo, lecz także de facto przestępstwo. Jednocześnie dramat ludności miasta wprost zestawiany jest z Holocaustem, co służy Kremlowi do forsowania wspomnianych wyżej inicjatyw dotyczących redefinicji porządku globalnego.

OSW - Naprzód, w przeszłość! Rosyjska polityka historyczna w służbie „wiecznego” autorytaryzmu

Uwagę zwraca powtarzana przez władze przestroga, że nieuwzględnienie postulatów geostrategicznych Rosji, uzasadnianych jej wyjątkową rolą w historii XX wieku, może doprowadzić do powtórzenia się wojennej tragedii. Ostrzeżenie to wybrzmiewa na tle mniej lub bardziej zawoalowanych sugestii i gróźb, powtarzanych rytualnie przez część społeczeństwa, że FR „może powtórzyć” działania wojenne, jeśli zostanie do tego zmuszona. Wielka wojna ojczyźniana i zimna wojna, w połączeniu z bieżącą onfrontacją geopolityczną z Zachodem, zlały się zatem w jedną narrację o cyklicznie powracającym „wiecznym zagrożeniu z Zachodu”, który pragnie zniszczyć Rosję. W ten sposób Kreml ostatecznie przezwyciężył odwołujące się do idei kooperacji dziedzictwo Gorbaczowa i Jelcyna.

Mit Zwycięstwa organizuje zatem wyobrażenia o historii jako o ruchu nie linearnym, ale kolistym, powtarzalnym. Stanowi tym samym najpełniejszą ilustrację autorytarnej „polityki wieczności” – regularnego powrotu w propagandzie państwowej tych samych zagrożeń, tych samych wrogów, tych samych „patriotycznych” odpowiedzi. Z uwagi na swój sakralny, mesjanistyczny charakter wielka wojna ojczyźniana to niejako archetyp wszystkich późniejszych wojen „obronnych” toczonych przez ZSRR i Rosję (interwencje w bloku sowieckim i Afganistanie oraz konflikty współczesne, jak zajęcie Donbasu czy kampania w Syrii). Ich celem było każdorazowo odsunięcie od państwa arbitralnie definiowanych lub sztucznie kreowanych zagrożeń, również poprzez działania na odległych terenach, w ramach logiki wysuniętej obrony.

Tendencyjny przekaz o II wojnie światowej i wielkiej wojnie ojczyźnianej stosowano w ostatnim czasie przede wszystkim w rozpoczętej na przełomie lat 2013–2014 antyukraińskiej kampanii dezinformacyjnej, stanowiącej przygotowanie i uzasadnienie dla późniejszego ataku zbrojnego na ten kraj. Zaktualizowano wówczas ładunek emocjonalny wojennego leksykonu:  proeuropejskich Ukraińców nazywano najczęściej faszystami i nazistami, a szczególną propagandową siłę rażenia na arenie międzynarodowej miał mieć argument o rzekomym odradzaniu się wśród nich antysemityzmu i o planach pogromów. Unia Europejska i Stany Zjednoczone jakoby wspierały „odradzający się ukraiński nazizm” („banderyzm”) i próbowały zdestabilizować Rosję, rozniecając u jej granic kolejną „kolorową rewolucję”, tym razem „faszystowską”, oraz – rzekomo – planując militaryzację Krymu przez NATO. Wszystkie te działania miały uzasadniać interwencję prewencyjną FR. Jej agresja prezentowana była od początku jako mająca na celu obronę ogólnoludzkich wartości humanitarnych i wyzwolenie ludności rosyjskiej i rosyjskojęzycznej od rzekomego zagrożenia ze strony „nazistów”. Schizofreniczne przesłanie towarzyszące napaści na Ukrainę miało przy tym potwierdzać mit rosyjskiej niewinności – w myśl sprzecznych przekazów propagandowych „nie toczyła się żadna wojna i była ona całkowicie usprawiedliwiona”.

Europejskie aspiracje Ukrainy zostały potraktowane przez Kreml jako poważne zagrożenie dla realizacji interesów mocarstwowych Rosji na obszarze poradzieckim. Dokonując ataku, Moskwa faktycznie reaktywowała Breżniewowską doktrynę „ograniczonej suwerenności”, mającą niegdyś usprawiedliwiać interwencje zbrojne w sowieckiej strefie wpływów koniecznością obrony przed wrogą ideologią. Od początku było jasne, że Kreml traktuje działania militarne na Ukrainie de facto jako quasi-zimnowojenną „wojnę zastępczą” (proxy war) z Zachodem o dominację w tradycyjnej strefie wpływów Rosji. Aspiracje społeczeństwa ukraińskiego nie tylko zatem ignorowano (w myśl jałtańskiej wizji polityki międzynarodowej, w której społeczeństwa są przedmiotem, a nie podmiotem procesów politycznych), lecz także wpisano w mit odwiecznego zagrożenia ze strony Zachodu. Towarzyszyło temu dezawuowanie samej idei ukraińskiej państwowości, przy czym w argumentacji pobrzmiewały echa sowieckiej propagandy z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku, uzasadniającej aneksje sąsiednich terytoriów. Wiosną 2014 r. Putin sugerował, że złamanie rosyjskich gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy zawartych w memorandum budapeszteńskim z 1994 r. wynikało z „przerwania ciągłości państwowości ukraińskiej” w wyniku „rewolucji”, co pozwalało podać w wątpliwość wszelkie zobowiązania Moskwy wobec Kijowa.

OSW - Naprzód, w przeszłość! Rosyjska polityka historyczna w służbie „wiecznego” autorytaryzmu

środa, 11 sierpnia 2021


Osiedle Jeziorna leży w granicach administracyjnych Siewierza, ale sprawia wrażenie nowej miejscowości tworzonej od podstaw. Przyglądając się budowie z bliska, można odnieść wrażenie, że to eksperyment, który szalony naukowiec postanowił wcielić w życie.

Powstało w szczerym polu, w pobliżu zalewu, z dala od innych zabudowań. Choć w linii prostej to zaledwie 3 km od centrum urokliwego Siewierza i 30 minut samochodem od centrum Katowic prowadzi do niego tylko jedna dziurawa droga.

Zaprojektowano je jako spokojne i przyjazne dla jego mieszkańców. Przewidziano sporo zieleni, skwerów, placyków, miejsca wypoczynku dla mieszkańców. Jest sklep, kawiarenka, gdzie można zamówić domowe racuchy, naprzeciw żłobka powstał plac zabaw, a rzut kamieniem dalej boisko do piłki nożnej i wybieg dla czworonogów. Nowa infrastruktura wciąż powstaje.

O tym, że w tym miejscu potrzebny jest samochód, przypomina tylko ogromny parking, który szczelnie wypełnia się pojazdami każdego popołudnia i pustoszeje dopiero rano dnia następnego. Jednak to, co miało być wielką zaletą tej lokalizacji, okazuje się teraz być jej przekleństwem.

Osiedle nie ma drogi rowerowej ani bezpiecznej przeprawy pieszej do centrum Siewierza. Dojazd na rynek autobusem, który kursuje co godzinę i objeżdża wszystkie okoliczne wioski, zajmuje ponad 40 minut, choć samochodem to pięć minut drogi.

Nie ma też bezpośredniego autobusu do większych miast - do Będzina i Katowic. Mieszkańcy, aby dotrzeć do pracy, szkoły, kina czy na większe zakupy skazani są na samochód.

onet.pl

Rada Unii Europejskiej zatwierdziła w czwartek sankcje sektorowe. Dotkną one takich gałęzi białoruskiej gospodarki, jak przemysł naftowy, tytoniowy i produkcja potażu, ale też systemu bankowości i obrony Białorusi. Eksport produktów z wymienionych sektorów gospodarki do UE ma zostać "ograniczony".

Nowe sankcje zakazują państwom członkowskim UE sprzedaży, dostarczania, przekazywania lub eksportu sprzętu, technologii lub oprogramowania, które mogą zostać wykorzystywane przez białoruskie władze w celu monitorowania sieci telefonicznych oraz internetu lub ich blokowania.

Analogiczny zakaz dotyczy też towarów podwójnego zastosowania, które władze Białorusi mogłyby wykorzystać do celów wojskowych, oraz produktów wykorzystywanych przez Białorusinów do produkcji towarów tytoniowych.

Białorusi ograniczono w czwartek także dostęp do rynków kapitałowych UE, a na terenie UE wprowadzono zakaz ubezpieczania i reasekuracji rządu białoruskiego oraz białoruskich organów i agencji państwowych. Europejski Bank Inwestycyjny zatrzymał też "wszelkie płatności lub transfery jakichkolwiek środków" w projektach sektora publicznego.

W tym tygodniu to już drugi zestaw sankcji nałożonych przez UE na Białoruś. W poniedziałek Bruksela zdecydowała o wpisaniu na listę osób objętych sankcjami 86 podmiotów, prawnych i fizycznych. Wygląda więc na to, że wyniesienie przez Aleksandra Łukaszenkę terroru na poziom międzynarodowy przez porwanie samolotu linii lotniczych Ryanair, do którego doszło 23 maja, poruszyło Unię Europejską na tyle, by po niemal sześciu miesiącach ciszy znów zacząć działać w sprawie reżimu Białorusi.

Samozwańczy - od czasu sfałszowanych wyborów w sierpniu ub.r. - prezydent Aleksander Łukaszenka jest tym dotknięty. W czwartek rano na propagandowym kanale w komunikatorze Telegram prowadzonym przez osobę z bliskiego otoczenia prezydenta ukazało się nagranie, z którego wynika, że Łukaszenka gotów jest na kolejne, radykalne kroki. Z wypowiedzi prezydenta skierowanej do Władimira Karanika, gubernatora Grodna, wynika, że bierze on pod uwagę wprowadzenie w kraju stanu wojennego. Miałaby to być odpowiedź na kolejne sankcje Zachodu. „Niech Karajew (asystent prezydenta ds. obwodu grodzieńskiego, dawniej szef MSW) zakłada generalski mundur. Ty też masz stopień generała. I do przodu. Będzie stan wojenny, jeśli to konieczne", grzmiał Łukaszenka.

O wadze sankcji i o tym, że dla reżimu są one bolesne, mówił dzisiaj doradca Swiatłany Cichanouskiej ds. międzynarodowych Franak Wiaczorka. Z jego wpisu w komunikatorze Telegram wynika, że Łukaszenka próbował zapobiec wprowadzeniu czwartego pakietu sankcji, posuwając się nawet do próby targów i negocjacji z UE.

„W zeszłym tygodniu szef MSZ Władimir Makiej spotkał się z dyplomatami i osobiście zadzwonił do ministra spraw zagranicznych UE. Obiecał uwolnienie, a właściwie przeniesienie do aresztu domowego Romana Protasiewicza i Sofii Sapiegi, dziennikarzy i jeszcze części innych więźniów politycznych w zamian za 'niespieszenie się z sankcjami'. Minął tydzień, ale widzimy, że nikt nie został zwolniony", podsumowuje Wiaczorka.

wyborcza.pl

Zakładając, że za atakiem na skrzynkę Dworczyka w istocie stały rosyjskie służby, łatwo sobie wyobrazić kilka scenariuszy tego, czemu uzyskawszy dostęp do korespondencji postanowiły to ujawnić, odcinając sobie możliwość dalszej inwigilacji rządzących Polską, zamiast dyskretnie nadal śledzić konto ministra.

Śmiało można bowiem założyć, że po tym co się stało nikt z władz RP nie będzie już korzystał z niezabezpieczonych kanałów komunikacji.

Już sam ten fakt podpowiada, że wrogie służby, które stały za atakiem hakerskim musiały ocenić, że korzyści płynące ze stopniowego ujawniania posiadanych informacji będą większe od pozbawienia się możliwości dalszego ich pozyskiwania.

Świadczyć to może albo o tym, że służby te doszły do wniosku, iż niczego istotnego tak naprawdę nie pozyskują (to nie znaczy jednak, że nie zyskałyby czegoś w przyszłości), albo też uznały, że posiadane materiały są w stanie jeszcze bardziej rozpalić - będącą obiektywnie w interesach Rosji - polsko-polską zimną wojnę domową. I w imię rozpalenia tej wojny warto spalić źródła.

Zważywszy jednak na fakt, iż wojna polsko-polska trwa w najlepsze bez dodatkowego jej rozniecania, to ujawnienie posiadanych aktywów nie wpisuje się w logikę działania rosyjskich służb. Chyba że oczywiście ujawnienie informacji uzyskanych w wyniku ataku hakerskiego ma zupełnie inny cel niż ten, który suflowany jest opinii publicznej jako podstawowy.

W języku rosyjskich służb specjalnych istnieje pojęcie operacji prikrytia, czyli takiej operacji służb specjalnych, której celem jest odwrócenie uwagi od innych bardziej istotnych działań tychże służb.

(...)

W wypadku rosyjskich służb trudno nie odnieść wrażenia, że czymś zdecydowanie poniżej ich możliwości i ambicji jest to, by głównym celem działania było publikowanie trzeciorzędnych plotek, które w sensie geostrategicznym nie mają żadnego znaczenia. Rzekomy wielki atak hakerski to więc na logikę nic innego jak operacja prikrytia. Skoro tak, to pytanie brzmi: co Rosjanie "przykrywają"?

Jeśli spojrzeć na polską politykę zagraniczną ostatnich lat to przykładów działań, które sprawiają wrażenie, jakby były realizowane jeśli nie wprost na rosyjskie zlecenie, to z korzyścią dla Rosji jest aż nadto.

W odniesieniu do Ukrainy Rosja wygrała na tym, że Polska w pewnym momencie uczyniła całość naszych relacji z Kijowem zakładnikiem kwestii wołyńskiej. Absolutna klęska polskiej polityki na kierunku białoruskim również sprawia wrażenie, jakby nasze błędy, zaniechania oraz całkowicie chybione analizy powstawały w Moskwie.

(...)

W stosunkach z Zachodem najpierw popsuliśmy sobie wizerunek wojną o nowelizację ustawy o IPN z Izraelem, skłóceniem się z Berlinem i Komisją Europejską, a teraz jeszcze równoczesną - ostentacyjną wręcz - wrogością w stosunku do nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Wszystko to blednie jednak w porównaniu z tym, co pojawiło się w ostatnich tygodniach, czyli narracją o Zachodzie, który rzekomo nas już zdradził lub lada dzień zdradzi, z czego logicznie płynącym wnioskiem jest to, że można się od tegoż Zachodu odwrócić.

Tezy takie pobrzmiewały do niedawna wyłącznie w ustach rodzimych obsesjonatów, którzy zakochali się w geopolityce. Ostatnio jednak taka narracja przebiła się już do jądra rządzącej formacji, czego zupełnie już nieodpowiedzialnymi przejawami były niedawne awanse w stosunku do skłóconej z Waszyngtonem Ankary oraz - a to już objaw jawnej aberracji - Pekinu.

Państwo, którego bezpieczeństwo zależy od Stanów Zjednoczonych, a które zaczyna wysyłać dwuznaczne sygnały pod adresem głównego konkurenta swojego sojusznika albo cierpi na schizofrenię, albo jest zinfiltrowane przez obcą - w tym wypadku rosyjską - agenturę. O tym wszystkim jednak z jakiegoś powodu się w Polsce nie mówi, bo opinia publiczna zajmuje się trzeciorzędnymi plotkami pochodzącymi z konta ministra Dworczyka. I to właśnie jest pierwsza, większa operacja prikrytia.

Ile w wyżej wymienionych wypadkach było zwykłej głupoty, a ile czegoś znacznie groźniejszego nie da się oczywiście ocenić, nie mając dostępu do najbardziej tajnych informacji.

Symptomatyczne jest jednak jedno. We wszystkich tych sprawach ci, którzy zadawali pytania, wyrażali niepokój lub choćby tylko apelowali o ostrożność i rozwagę byli wyzywani od "ruskich agentów". Trudno nie odnieść wrażenia, że to druga, wbudowana w pierwszą, operacja prikrytia.

onet.pl

środa, 4 sierpnia 2021


W niedzielę 20 czerwca ok. 21 czasu polskiego kurs Bitcoina rozpoczął ostre pikowanie. Wystarczyło kilkanaście godzin, by najpopularniejsza kryptowaluta straciła na wartości ok. 11%. W przeliczeniu na złotówki, w poniedziałek po południu płaciło się za Bitcoina mniej o ok. 16 tysięcy złotych w porównaniu do ceny z niedzieli. Sytuację tę powiązano z działaniami władz chińskiej prowincji Syczuan, które nakazały zaprzestanie produkcji Bitcoina.

Położona na południowym zachodzie Chin prowincja Syczuan znana jest jako zagłębie kopania kryptowalut. Jest to możliwe m.in. dzięki rozbudowanej energetyce wodnej. Jednakże najnowsza polityka chińskiego rządu przyniosła kres tej działalności. Pekin zamierza bowiem rozprawić się z kryptowalutami – widzi w nich zagrożenie dla stabilności finansowej państwa. Działania lokalnych władz w Syczuanie były narzędziem realizacji tejże strategii.

Decyzja syczuańskiego rządu nakazała zamknięcie wszystkich działających w prowincji farm Bitcoina dokładnie o północy 20 czerwca. Wywołało to spadek zapotrzebowania na moc w lokalnej sieci o ok. 8 GW. To równowartość dwóch elektrowni Turów pracujących pełną parą lub ekwiwalent całego polskiego projektu jądrowego.

Sytuacja ta wywołała – kolejną w historii kryptowalut – lawinę pytań o klimatyczny aspekt kopania tych środków. Temat ten został szeroko poruszony w tekście red. Daniela Czyżewskiego, który zauważył, że spodziewana energochłonność Bitcoina w 2021 roku wynosi 91 TWh. To mniej więcej dwukrotnie mniej energii elektrycznej niż w 2020 roku skonsumowała cała Polska. „Gdyby Bitcoin był państwem, zajmowałby 35. miejsce na świecie pod kątem zużycia energii” – pisał Czyżewski.

Co ważne, problem rośnie wraz ze wzrostem wartości Bitcoina. „Zdecentralizowana sieć Bitcoina polega na zwiększającej się liczbie komputerów do niej podłączonych. Bitcoin jest zatem tak naprawdę zaprojektowany, aby zachęcać do zwiększonego wysiłku obliczeniowego. Im więcej komputerów konkuruje o utrzymanie łańcucha blokowego, tym jest on bezpieczniejszy, ponieważ każdy, kto chce spróbować osłabić walutę, musi kontrolować i obsługiwać co najmniej taką moc obliczeniową, jak reszta górników razem wzięta. Gdy Bitcoin staje się bardziej wartościowy, wysiłek obliczeniowy poświęcony na jego utworzenie i utrzymanie - a tym samym zużyta energia - nieuchronnie wzrasta” – zaznaczano w kwietniu br. na Energetyka24.

Obecnie szacuje się, że kopalnie wykonują 160 trylionów obliczeń na sekundę - czyli 160 000 000 000 000 000 000. Większość energii potrzebnej na ten cel pochodzi z paliw kopalnych. Patrząc z tej perspektywy, działania chińskich władz można uznać nawet za korzystne dla klimatu.

energetyka24.com

Od końca sierpnia 2020 r. Mińsk konsekwentnie budował obraz Ukrainy jako państwa nieprzyjaznego, w pełni uzależnionego od mocodawców z USA, którzy w Kijowie umieścili jedno z centrów koordynujących działania przeciw Łukaszence. Oskarżono ją również o organizację przerzutu broni na Białoruś i wspieranie organizacji terrorystycznych.

Zaostrzająca się antyłukaszenkowska retoryka Kijowa doprowadziła do zamrożenia stosunków politycznych, choć Mińsk nie zrezygnował z wysyłania sygnałów o gotowości do dialogu. 5 czerwca premier Raman Hałouczenka stwierdził, że Białoruś jest za wznowieniem rozmów dwustronnych, jednak zależy to od postawy władz Ukrainy.

Znacznie bardziej wojownicze od oficjalnego stanowiska Mińska są komunikaty białoruskich mediów państwowych oraz opinie związanych z tamtejszą władzą politologów. Oprócz konsekwentnego dyskredytowania Kijowa – jako realizującego obce cele polityczne w regionie – zawierają one też pogróżki, że Białoruś może wesprzeć prorosyjskie środowiska na Ukrainie, m.in. godząc się na działalność mediów o takim profilu, objętych przez Kijów wewnętrznymi sankcjami. Narracja białoruskiego aparatu propagandowego jest zbliżona do przekazu większości mediów rosyjskich, przedstawiających Ukrainę jako państwo agresywne i sprzyjające odrodzeniu „banderyzmu”. Ta zbieżność treści świadczy o wspieraniu antyukraińskiej polityki Kremla.

(...)

Po sierpniowych wyborach prezydenckich Łukaszenka ostentacyjnie podkreślał wspólne działania z Rosją na rzecz poprawy bezpieczeństwa Państwa Związkowego. Były to m.in. ćwiczenia wojskowe, wzmocnienie ochrony granicy z Ukrainą oraz – przy współpracy z FSB – nasycenie jej punktami rozpoznania obszaru tego państwa. Nasiliła się również aktywność wywiadowcza KGB na terytorium południowego sąsiada, o czym świadczyło zatrzymanie przez SBU osób przekazujących informacje na temat potencjału militarnego. Towarzysząca temu intensyfikacja rosyjsko-białoruskiej współpracy wojskowej postawiła również na porządku dziennym kwestię potencjalnego wprowadzenia jednostek rosyjskich w ramach demonstracji siły. Taki scenariusz budzi zaniepokojenie władz w Kijowie, obawiających się wzięcia Ukrainy „w kleszcze”, co ułatwi Rosji kontynuowanie presji militarnej i psychologicznej. 11 maja szef SBU Iwan Bakanow oświadczył, że rozpatrywany jest scenariusz wtargnięcia sił zbrojnych FR z terytorium Białorusi. Z tego względu Ukraina wzmocniła ochronę granicy, zwiększając liczebność struktur służby granicznej oraz intensyfikując działania kontrwywiadowcze.

osw.waw.pl

O powojennych osiedleńcach w 1995 r. dla "Polityki" pisała Ewa Wilk: "Powszczepiani wyrokami historii w domostwa budowane cudzą ręką, wypuściwszy większość swoich dzieci w świat za lepszym życiem, zostają tu na zawsze na cmentarzach, gdzie »wieczne odpoczywanie« wypisane bywa i pruskim gotykiem, i cyrylicą, i rzymskim alfabetem".

Koniec II wojny światowej zakończył ponad 600-letni okres dominacji niemieckości w tej części Europy. Po 1945 r. Prusy Wschodnie zasiedlili wysiedleńcy z Kresów Wschodnich, repatrianci nazywani "Zabużanami". Ukraińcy wysiedleni przymusowo w 1947 r., ale też Białorusini, Romowie, Rosjanie i Polacy, którzy na ziemiach odzyskanych szukali nowych szans na godne życie. Na swojej ziemi pozostali nieliczni Niemcy, Mazurzy i Warmiacy. Setki tysięcy Niemców, a z nimi tysiące Mazurów uciekło za Odrę. Jedni, bo czuli się Niemcami, inni ze strachu, że tak jak Niemcy będą rozliczani za wojenne krzywdy. Zostawili za sobą pusty kraj. - Kilometrami żywej duszy - wspominają przesiedleńcy ze Wschodu.

"Ruszyły też za frontem wszelkie szumowiny" - pisał dla "Dookoła Świata" w 1956 r. Wojciech Giełżyński - "Szabrownicy, paserzy, handlarze, dezerterzy z milicji, pospolici zbrodniarze, niebieskie ptaki, przefarbowani konfidenci, którym w Polsce ziemia świerzbiała, ruszyli na żer mali złodziejaszkowie i wielkie kułackie ryby, kowboje i cwaniacy swojskiego chowu, kombinatorzy, męty. Jak szarańcza wpadli na zagospodarowane ziemie mazurskie. Szantażem. Prowokacją. Groźbą. Zbrodnią. Fałszywym oskarżeniem o współpracę z gestapo. Jak się dało. Byle chwycić ziemię. Byle ograbić. Byle zgarnąć to złote runo mazurskie, takie nęcące, takie bezbronne. Bo kto się miał opierać? Niedołężne staruszki słabo władające polską mową. Milicja? UB?"

W powojennej zawierusze władzy ludowej udało się zrobić to, czego Niemcom nie udało się przez ponad sześćset lat - zgermanizowali Mazurów, którzy "za Niemca" od zawsze czuli się Polakami, patriotami, którzy walczyli i przelewali krew za Polskę. Z dnia na dzień powiedziano im, że już Polakami nie są. Poczuli się więc Niemcami, którymi nigdy nie byli.

Podobnie stało się po drugiej stronie granicy w obwodzie kaliningradzkim, który do czasu II wojny światowej był częścią III Rzeszy, zaś po 1945 r. jako trofeum wojenne trafił w ręce Rosji. I tam historię napisano na nowo i po swojemu. Stalin podobno miał obsesję na punkcie tego skrawka pruskiej ziemi i własnoręcznie od linijki wyznaczył granice. Rosyjska eksklawa wciśnięta między Polskę i Litwę jest do dziś najbardziej tajemniczym skrawkiem starego kontynentu.

Sam Kaliningrad do 1987 r. był miastem zamkniętym i nikt spoza Rosji nie mógł tam wjechać. Do dziś aż 1/3 terenu obwodu jest wciąż zamknięta lub z ograniczonym dostępem dla turystów. Dekretem z 1946 r. na te od wieków pruskie, a nigdy ruskie ziemie przesiedlono 12 tys. rodzin. Milionową etniczną mieszanką nacji - często z odległych terenów ZSRR - zmilitaryzowano, tworząc tym samym najdalej wysuniętą na zachód twierdzę Rosji. Dziś aż 200 tys. z miliona mieszkańców obwodu to żołnierze.

Ale odizolowany od macierzy Kaliningrad, po tym, jak zamknięto mały ruch graniczny z Polską, jest uzależniony od drogich towarów z portu w Petersburgu. Od znajomego Rosjanina słyszę, że zwykła pizza w restauracji w Kaliningradzie nie kosztuje 20 zł, jak w Giżycku, tylko w przeliczeniu na złote aż 60. Kiedy między 2012 a 2016 mieszkańcy pogranicza mogli przemieszczać się z jednej na drugą stronę granicy jedynie z dowodem tożsamości, nawet 15 tys. Rosjan dziennie odwiedzało Polskę, która stała się wtedy ich oknem na świat.

Mały ruch graniczny napompował Rosjanami z obwodu kaliningradzkiego mazurskie kawiarnie, lodziarnie, sklepy z AGD i elektroniką, markety budowlane i ogrodnicze. Rosjanie przyjeżdżali też z tanimi papierosami, które sprzedawali z ręki do ręki na ulicy, w parku, pod większymi marketami. Za rzeką pieniędzy szły znajomości biznesowe, a także prywatne, czasami kończące się małżeństwem.

Młodzi Rosjanie z Kaliningradu deklarują, że bliżej im do Europy niż do Rosji i to Gdańsk, a nie Moskwa, w której nigdy nie byli, powinien być ich stolicą. Odrębność i izolacja obwodu kaliningradzkiego od Rosji sprawiły, że w latach 90. na fali pierestrojki, kiedy sypał się ZSRR, Kaliningrad chciał autonomii, a nawet niepodległości obwodu. Miało wtedy powstać piąte bałtyckie państwo. Moskwa nigdy się jednak na to nie zgodziła i nie zgodzi. Te 15 tys. kilometrów kwadratowych ziemi to jeden z cenniejszych strategicznie przyczółków imperium.

(...)

We wsi Ostre Bardo, do której prowadzi jeszcze do niedawna niewidoczna na mapach Google droga 512 wzdłuż granicy - młodych już nie ma wcale. Wszyscy wyjechali. Wnuki do dziadków przyjeżdżają tylko na święta i wakacje. Sołtys wsi Roman Drzewiecki boi się, że za 10 – 20 lat Ostre Bardo zniknie i nikt o tej wsi nie będzie pamiętać, - Bez młodych nie ma życia - tłumaczy.

onet.pl

Włochy, a konkretnie ogarnięta koronawirusem Lombardia miała być dla Rosjan pewnego rodzaju królikiem doświadczalnym i narzędziem propagandowym - jak wynika z raportu "La Repubblici". Z jednej strony Rosja pokazała się jako kraj pomagający innym państwom w kryzysie, a z drugiej strony misja miała służyć zebraniu informacji o walce z COVID-19 do późniejszego wykorzystania w Rosji. Miała także pomóc zebrać dane potrzebne do tego, aby jak najszybciej stworzyć szczepionki.

Wszystko odbyło się bardzo szybko. W sobotę 20 marca prezydent Rosji Władimir Putin zadzwonił do ówczesnego premiera Włoch Giuseppe Conte, a już w niedzielne popołudnie pierwszy odrzutowiec wystartował z dużej bazy pod Moskwą, żeby wieczorem wylądować na wojskowym lotnisku w Lombardii - pisała wtedy "La Repubblica".

Rosja przedstawiła stronie włoskiej listę 104 żołnierzy, którzy mieli służyć w Lombardii i wspierać region w walce z epidemią koronawirusa. Do listy dopisano ręcznie dla nazwiska światowej sławy wirusologów. Była to Natalia Pszenicznaję i Aleksandr V. Semenow. Nikt nie konsultował ich przyjazdu z włoskimi władzami. - Moim zadaniem było przekazanie rosyjskim lekarzom wiedzy na temat najlepszych metod opiekowania się pacjentami z ostrymi infekcjami dróg oddechowych oraz procedur walki z COVID-19 - mówiła Natalia Pszenicznaja.

106-osobową rosyjską misją do Lombardii dowodził generał Siergiej Kikot, który jest jednym z najlepszych na świecie ekspertów od wojny biologicznej. Zdaniem dziennika "La Repubblica" jego obecność we Włoszech była nieuzasadniona, biorąc pod uwagę cele, które deklarowała Rosja. Dziennik uważa, że miał on zdobyć tajne dane dotyczące walki z koronawirusem.

- Wysłanie rosyjskich lekarzy wojskowych można uznać za rodzaj rekonesansu służącego temu, by nasi wirusolodzy i epidemiolodzy mogli zbadać europejski wariant koronawirusa. Jeśli epidemia wybuchnie z taką siłą w naszym kraju, doświadczenie włoskie będzie niezwykle cenne - mówił rosyjski ekspert wojskowy Władisław Szurygin. Centrum misji stanowiło pięć furgonetek zaparkowanych na lotnisku pod Bergamo. Było tam pewnego rodzaju laboratorium, które miało służyć tylko i wyłącznie kontroli zakażeń wśród rosyjskiego personelu, tak przynajmniej twierdził generał Kikot. Laboratorium miało jednak satelitarny system szyfrowanej komunikacji, przez który Rosjanie mogli przekazywać Moskwie różnego rodzaju dane. Włosi nie mieli dostępu do tego systemu, a "La Reppublica" pisze też, że nie mieli pojęcia, co dokładnie działo się w rosyjskim laboratorium pod Bergamo.

Dziennik zwrócił uwagę na to, że specjaliści rosyjscy w rekordowym tempie przygotowali szczepionkę. Ogłoszono posiadanie preparatu 22 maja, tydzień po powrocie z Lombardii. "La Repubblica" apeluje, aby wyjaśnieniem działań Rosjan w Lombardii zajęła się parlamentarna Komisja Kontroli Służb Specjalnych.

gazeta.pl