poniedziałek, 28 czerwca 2021


Estoński wywiad nie obawia się postawić ostrych tez również względem polityki chińskiej. W raporcie można więc przeczytać, że Pekin dąży do rozbicia struktury relacji pomiędzy państwami Zachodu, dopiero wówczas będzie w stanie uzyskać przewagę względem Stanów Zjednoczonych. Tym samym, priorytetem jest poróżnienie Europy i USA, chociażby poprzez odpowiednie akcentowanie takich spraw, jak problem irańskiego programu atomowego, zmian klimatu czy spraw związanych z ochroną zdrowia. Klasycznym wręcz zagraniem strony chińskiej ma być pozycjonowanie się jako mocarstwa stabilnego i dążącego do partnerstwa z Europą, w opozycji do roszczeniowo nastawionych Amerykanów. Sama podzielona wewnętrznie Europa będzie zaś w dodatku bezbronna jeśli chodzi o realizację wszelkich strategicznych celów chińskiej polityki. Stąd chociażby zmasowane próby niejako wyłuskania poszczególnych państw za pomocą silnej presji polityków, dyplomatów, ale też biznesmenów z Chin. Punktowe działania mające zgrywać się z o wiele szerszą wizją kreacji Chin jako najważniejszego państwa, pełniącego rolę nowego punktu odniesienia.

Zauważa się również, analogicznie do Rosji, narzędziowe wykorzystanie kwestii pandemii. Raz, aby stworzyć obraz efektywnego państwa, które jako pierwsze poradziło sobie z koronawirusem. Dwa, państwa podważającego efektywność reakcji innych. Szczególnie, jeśli chodzi o kwestię przygotowania społeczeństw demokratycznych do radzenia sobie w warunkach kryzysu, pokazując, że jedynie chińska droga społeczno-polityczna jest w takim momencie sprawdzoną odpowiedzią. Warto także odnotować, że estoński wywiad (analogicznie chociażby do niedawnego stanowiska kanadyjskiej służby CSIS) zauważa zwiększenie kontroli chińskich służb i partii nad obywatelami oraz diasporami mieszkającymi poza terytorium chińskim, szczególnie w kontekście narracji odnoszącej się do spraw działania Pekinu względem pandemii, itp. kwestii oscylujących wokół efektywności tamtejszego systemu społeczno-politycznego.

Analogie widać w obrazowaniu skali działań chińskiego szpiegostwa w ramach wywiadu naukowo-technicznego. Na czele z oczywistym w tym przypadku formatem infiltracji obcych baz danych, technologii, etc. przez domenę cyber. Ważne jest przy tym wskazanie przez analityków wywiadu, iż integracja Estonii z dynamicznie rosnącym chińskim ekosystemem technologii autonomicznych będzie oznaczała zależność kraju od Pekinu i podatność państwa w tym zakresie.

infosecurity24.pl

Na wstępie należy wyróżnić tezę, że strona rosyjska dąży do narzędziowego wykorzystania pandemii do swoich celów. W strategicznym ujęciu są nim rozbicie wspólnoty Zachodu oraz przyspieszenie przechodzenia do świata wielobiegunowego, widzianego przez pryzmat rosyjskich koncepcji. Estończycy podkreślają, że taki świat oczywiście jest mniej stabilny i pozwala sugerować występowanie napięć oraz nawet konfliktów zbrojnych. Jednakże, gwarantuje władzom w Moskwie większą zdolność do manewrowania pomiędzy zróżnicowanymi aktorami, zarządzając w tym celu rozwiniętym aparatem własnych służb specjalnych, służących Kremlowi nie tylko do klasycznego pozyskiwania danych wywiadowczych, ale również w znacznym stopniu do aktywnego wpływania na społeczeństwa innych państw, zgodnie z interesami strategicznymi samej Rosji. 

Przypominając, że działania psychologiczne są naturalnie wręcz wkomponowane w tamtejsze myślenie o prowadzeniu działań bojowych, wyróżnia się w raporcie szczególnie GU/GRU (Jednostka 54777) i zasoby wojskowego wywiadu w sferze op. PSYOPS, ale zaznaczając, że jest to podejście wysoce kompleksowe. Tym samym angażujące również zasoby SWR (Służba Wywiadu Zagranicznego) oraz FSB (Federalna Służba Bezpieczeństwa). Szczególnie, że celem są doktrynalnie decydenci polityczni, wojskowi i ich rodziny, cywilne populacje traktowane jako całość lub pozycjonowane względem podziałów etnicznych, religijnych, politycznych etc. Estończycy wręcz nie boją się podkreślić, że generalnie z założenia może chodzić o każdego na świecie, jeśli oczywiście Rosjanie będą widzieli w tym zakresie swój cel. Co więcej, nie zakładają oni jakiejś granicy i ograniczenia względem państw neutralnych, przyjaznych czy wrogich. Stąd też potrzeba tak rozbudowanych zdolności organizacyjnych, kadrowych oraz doktrynalnych do działań tego rodzaju. Utrzymywana jest również cały czas presja na państwa takie jak Estonia w perspektywie domeny cyber.

Rosja wpaść miała równocześnie w pułapkę wielobiegunowości. Poza bliskością własnych granic, dotyczy to chociażby prób ekspansywnych działań wobec państw afrykańskich. Przy czym, podkreślono, co bardzo interesujące mając na względzie bardzo huraoptymistyczne przekazy propagandowe oraz również pewną część analiz zewnętrznych, że być może Moskwa przeszacowała własne możliwości działania na tym wysoce zróżnicowanym kontynencie. Coraz większe wykorzystanie struktur najemnych (Prywatne Firmy Wojskowe, chociażby PMC Grupa Wagner) należy obrać za dążenie do większej elastyczności i możliwości szybkiego wycofywania się. W końcu przebazowanie własnych wojsk jest politycznie o wiele bardziej symboliczne lecz jednocześnie trudniejsze w zakresie przyznania się do niemożności zrealizowania własnych celów strategicznych, a nawet operacyjnych.

Przy czym, estońscy analitycy wywiadu bardzo celnie punktują obusieczny wymiar dążenia do wielobiegunowego wymiaru relacji międzynarodowych z perspektywy samych interesów Rosji. Przykładem tego ma być niejako naruszenie własnych, rosyjskich domen na czele z ingerencją strony tureckiej w konflikt w Górskim Karabachu czy też serią rozszerzających się inwestycji chińskich w Azji Centralnej. Tym samym, nowi aktorzy niejako są w stanie rozgrywać mniejsze państwa w przestrzeni, gdzie to przez lata Rosja chciała i była niejako punktem odniesienia, np. zwaśnionych władz Armenii i Azerbejdżanu. Ten komfort ulega erozji, ale jak widać Moskwa dąży do podjęcia ryzykownej gry.

Narzędziami są i mają być wszelkie drogi do podgrzewania sporów wewnętrznych w innych państwach (silniejszych ekonomicznie), a także chociażby wprowadzanie nieufności względem podstaw walki władz z pandemią koronawirusa SARS-CoV-2. Tutaj pojawia się chociażby kazus prób dyskredytacji szczepień prowadzonych za pomocą środka stworzonego przez Oxford i AstraZenecę. Estoński wywiad wskazuje, że cyniczność działań Kremla nie jest niczym nowym, gdyż była wdrażana przy okazji zestrzelenia MH17 i śledztwa wokół tej sprawy, kwestii otrucia Aleksieja Nawalnego itp. I trzeba podkreślić niezmiernie ważne stwierdzenie, że nowe rozdanie w Waszyngtonie nie zmieni tej postawy w zakresie zmasowanych działań informacyjnych i nie tylko wobec przestrzeni transatlantyckiej.

Ta sama przysłowiowa "stabilność" aktywności rosyjskiej jest wskazywana przez estońskich analityków względem tzw. bliskiej zagranicy (w postrzeganiu rządzących na Kremlu). Dotyczy to chociażby animowania i utrzymywania napięć wobec konfliktów, które są użyteczne dla Rosji, począwszy od spraw walk na Ukrainie (gdzie Donbas ma być narzędziem uzyskania ostatecznie koncesji ze strony zmęczonych konfliktem władz w Kijowie), poprzez kwestię Naddniestrza, wywieranie presji na Gruzję poprzez Abchazję i Południową Osetię.

infosecurity24.pl

niedziela, 27 czerwca 2021


Jeżeli chodzi o rozwój przemysłowy, to Japonia przyjęła kurs, który nie ma odpowiednika w historii żadnego z zachodnich krajów. I znowu gra i jej reguły ustalone zostały przez Ich Ekscelencje. Nie tylko zaplanowali oni, ale też zbudowali za rządowe pieniądze gałęzie przemysłu, które uznali za potrzebne. Zorganizowała je i pokierowała nimi państwowa biurokracja. Sprowadzono zagranicznych techników, a Japończyków wysłano na szkolenie za granicę. A kiedy uznano, że przemysł „jest dobrze zorganizowany i przynosi dochody”, rząd przekazał fabryki w prywatne ręce, stopniowo sprzedając je „po śmiesznie niskich cenach” wybranym przedstawicielom kręgów finansowej oligarchii, czyli słynnym zaibatsu, pochodzącym głównie z rodzin Mitsui i Mitsubishi. Japońscy mężowie stanu uznali rozwój przemysłowy kraju za zagadnienie zbyt ważne, by można je było pozostawić jedynie działaniu praw popytu i podaży oraz wolnej przedsiębiorczości. Polityka ta nie miała jednak nic wspólnego z socjalizmem, a z jej owoców skorzystali właśnie zaibatsu. Osiągnięciem Japonii jest to, że dziedziny przemysłu, których rozwój uznano za niezbędny, udało się stworzyć przy stosunkowo niewielu potknięciach i niskich stratach.

W ten sposób Japonia mogła skorygować „przebieg zwykłej drogi rozwoju przez kolejne etapy kapitalistycznej produkcji”. Zamiast rozpocząć od wytwarzania dóbr konsumpcyjnych i przemysłu lekkiego, w Japonii rozwinięto najpierw kluczowe gałęzie przemysłu ciężkiego. Priorytet miały fabryki zbrojeniowe, stocznie, stalownie, kolej, które szybko osiągnęły poziom wysokiej sprawności technicznej. Nie wszystkie przedsiębiorstwa przekazano w ręce prywatne; ogromne zakłady zbrojeniowe pozostawały pod zarządem państwowej biurokracji i były finansowane ze specjalnych funduszy rządowych.

Na tym wielkim obszarze priorytetowych gałęzi przemysłu drobny kupiec lub zarządca, który nie był urzędnikiem, nie miał „właściwego miejsca”. W sferze tej działało jedynie państwo oraz wielkie fortuny finansowe cieszące się jego zaufaniem i politycznym poparciem. Niemniej, jak we wszystkich dziedzinach życia w Japonii, także w przemyśle istniały obszary większej swobody. Były gałęzie przemysłu „pozostawione na boku”, które działały przy minimalnych nakładach kapitału, wykorzystując do maksimum tanią siłę roboczą. Przemysł lekki mógł obejść się bez nowoczesnych technologii i tak też się stało. Działa on na zasadzie przydomowych warsztatów nakładczych. Drobny wytwórca kupuje surowy materiał i powierza go jakiejś rodzinie lub warsztacikowi zatrudniającemu pięć–sześć osób, następnie odbiera go i powierza innemu warsztatowi, gdzie wykonuje się kolejny etap obróbki, by w końcu sprzedać gotowy towar miejscowemu kupcowi lub na eksport. W latach trzydziestych co najmniej 53 procent ludzi zatrudnionych w przemyśle pracowało w systemie nakładczym w warsztatach zatrudniających mniej niż pięciu robotników. Wielu z tych robotników podlega ochronie zgodnie z dawnymi paternalistycznymi zasadami przyjmowania uczniów do terminu; znaczną ich część stanowią także matki, które w wielkich miastach siedzą w swych domach pochylone nad robotą, z niemowlęciem przywiązanym na plecach.

Ruth Benedict - Chryzantema i miecz

W Stanach Zjednoczonych bez końca dyskutowano nad twardymi i łagodnymi warunkami pokoju. Prawdziwy problem nie polega jednak na rozróżnieniu między twardością i łagodnością. Chodzi o to, by być twardym w stopniu dokładnie wystarczającym, żeby złamać stare, niebezpieczne wzory zachowań agresywnych i określić nowe cele. Środki, które się wybiera, zależą od charakteru narodu oraz od porządku społecznego tradycyjnie przyjętego w danym kraju. Pruski despotyzm, mocno  zakorzeniony zarówno w rodzinie, jak i w codziennym życiu publicznym obywateli, wymaga postawienia Niemcom pewnych określonych warunków pokoju. Mądrze sformułowane instrukcje dotyczące pokoju w Niemczech będą się różnić od dyrektyw dotyczących Japonii. Niemcy nie uważają się, jak Japończycy, za dłużników wobec świata i wieków. Walczą nie po to, by spłacić dług, którego nie da się nawet oszacować, ale żeby samemu nie stać się ofiarą. Ojciec jest autorytarnym władcą i jak każdy, kto zajmuje wyższą pozycję w hierarchii, wymusza szacunek oraz czuje się zagrożony, jeżeli mu się go nie okazuje. W Niemczech każde pokolenie synów buntuje się przeciwko swoim despotycznym ojcom, by ostatecznie się poddać i wieść bezbarwne, nudne życie dorosłych, które przypomina życie ich rodziców. Szczytowym punktem egzystencji pozostaje na całe życie okres Sturm und Drang młodzieńczego buntu.

Prymitywny despotyzm nie jest problemem japońskiej kultury. Ojciec jest osobą traktującą swoje małe dzieci z szacunkiem i czułością, która niemal wszystkim obserwatorom zachodnim wydawała się czymś wyjątkowym w porównaniu z doświadczeniami dzieci w krajach Zachodu. Japońskie dziecko uważa pewien rodzaj koleżeńskiej zażyłości z ojcem za oczywisty i jest z niej otwarcie dumne. Wystarczy więc jedynie nieznaczna zmiana głosu ojca, by dziecko pospieszyło spełnić jego życzenie. Jeśli chodzi o małe dzieci, ojciec japoński nie bywa służbistą, a okres dojrzewania nie jest czasem buntu przeciwko władzy ojcowskiej. To raczej pora, kiedy dzieci stają się odpowiedzialnymi i posłusznymi  przedstawicielami rodziny pod osądzającym spojrzeniem świata. Okazują swoim ojcom szacunek, jak mówią Japończycy, „dla wprawy” albo „żeby się ćwiczyć”, co znaczy, że jako obiekt szacunku ojciec staje się bezosobowym symbolem hierarchii i odpowiedniego życia.

Postawa, której dziecko uczy się dzięki najwcześniejszym doświadczeniom z ojcem, staje się wzorem dla całego japońskiego społeczeństwa. Ludzie, którzy odbierają oznaki najwyższego szacunku ze względu na swoją pozycję w hierarchii, sami zwykle nie dzierżą w rękach arbitralnej władzy. Urzędnicy stojący na czele hierarchii niekoniecznie sprawują rzeczywiste rządy. Poczynając od cesarza, tymi, którzy rzeczywiście coś robią, są ukryci w tle doradcy. Autorem jednego z najcelniejszych porównań opisujących tę cechę japońskiego społeczeństwa był przywódca ultrapatriotycznego stowarzyszenia, który w rozmowie przeprowadzonej na początku lat trzydziestych XX wieku przez reportera tokijskiej gazety wydawanej po angielsku powiedział, mając na myśli Japonię: „Społeczeństwo jest jak trójkąt przyczepiony szpilką za jeden róg”. Innymi słowy, trójkąt leży na stole, widoczny dla wszystkich. Szpilki nie widać. Czasem trójkąt przesuwa się w lewo, czasem w prawo. Porusza się na osi, która nigdy się nie ujawnia. Wszystko robi się w białych rękawiczkach. Dokłada się wszelkich starań, by władza jak najmniej wyglądała na arbitralną, a każdy czyn wydawał się gestem lojalności wobec symbolu, który bez przerwy jest odgradzany od sprawowania władzy. Kiedy Japończykom udaje się zdemaskować rzeczywiste serce władzy, patrzą na nie tak, jak zawsze patrzyli na lichwiarza i na narinkin, uważając ich za wyzyskiwaczy godnych pogardy.

Ruth Benedict - Chryzantema i miecz

czwartek, 24 czerwca 2021


Finansyzacja jest przedmiotem pogłębionej analizy od z górą trzech dziesięcioleci. W zależności od afiliacji ideologicznej spotyka się trzy poglądy na genezę tego zjawiska. Zwolennicy ekonomii politycznej, wyrastający z marksizmu, uważają, że kapitalizm finansowy wyłonił się jako alternatywny reżim akumulacji kapitału przez rentierów w obliczu stagnacji w dojrzałym kapitalizmie przemysłowym. Brak mechanizmu redystrybucji bogactwa w zaawansowanym kapitalizmie przemysłowym powoduje ich zdaniem, rozziew między konsumpcją ograniczoną dochodami a rozpędzonymi mocami produkcyjnymi korporacji oligopolistycznych. Innymi słowy popyt nie nadążał za podażą. Klasa rentierów zwraca się więc ku sferze finansowej, aby utrzymać istniejącą stopę akumulacji bogactwa.

Badacze z nurtu socjologii ekonomicznej upatrują przyczyn finansyzacji w zbiegu szeregu czynników: fala fuzji i przejęć na tle rozczarowujących wyników przedsiębiorstw w latach 70., deregulacja amerykańskiego sektora finansowego przez administrację Ronalda Reagana oraz rodzące się wówczas innowacje finansowe, takie jak obligacje śmieciowe. Kończyło się panowanie konglomeratów kapitałowych, charakterystycznych dla krajobrazu korporacyjnego lat 1960., a zaczynała się era skoncentrowanych spółek branżowych, w których wynagrodzenie kadry zarządzającej było ściślej powiązane z wynikami giełdowymi, czyli wartością dla akcjonariuszy.

Stosowanie wykupów lewarowanych (wykorzystujących dźwignię finansową) sprzyjało koncentracji własności w rękach inwestorów instytucjonalnych, którzy forsowali szeroko zakrojoną restrukturyzację, a więc redukcję etatów oraz wyłączanie ze struktury przedsiębiorstwa tych funkcji, które były albo niezwiązane z podstawową działalnością, albo mogły być taniej wykonywane przez zewnętrznych kontrahentów (początki outsourcingu). W ciągu dekady prawie jedna trzecia spółek przemysłowych z listy Fortune 500 została przejęta lub połączona, tak że w 1990 r. amerykańskie korporacje były znacznie mniej zdywersyfikowane niż dziesięć lat wcześniej.

Jeszcze inne spojrzenie proponują adepci socjologii politycznej. Ci bowiem podkreślają rolę (winę?) państwa, widząc w finansyzacji niezamierzoną konsekwencję reakcji politycznej na kryzys w latach 1970. Pod koniec ery powojennej prosperity mieliśmy ich zdaniem do czynienia z trzema kryzysami: społecznym – narastający konflikt między grupami społecznymi, fiskalnym – przepaść między wydatkami a dochodami państwa oraz kryzysem zaufania do rządu. W USA administracja prezydenta Reagana sprytnie przezwyciężyła te kryzysy, przerzucając odpowiedzialność za realizację potrzeb społecznych na rynek. Liberalizacja regulacji dotyczących transakcji kapitałowych zaowocowała zwiększoną dostępnością kredytów i napływem kapitału zagranicznego. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rząd zamienił deficyt w urodzaj, tworząc fałszywe poczucie obfitości zasobów. Krok ten miał doniosłe konsekwencje w postaci gwałtownego wzrostu sektora finansowego i zapoczątkowania ery strukturalnie niestabilnego kapitalizmu finansowego.

Najtrafniejsza z trzech powyższych wydaje się diagnoza, jaką stawiają przedstawiciele socjologii ekonomicznej, wskazując na zbiór współwystępujących czynników. Tylko ona bowiem uwzględnia przesłanki naukowo-technologiczne, bez zaistnienia których finansyzacja nie byłaby możliwa. Po pierwsze – opracowanie zaawansowanych narzędzi matematycznych do wyceny aktywów finansowych: od analizy zdyskontowanych przepływów pieniężnych, przez model wyceny aktywów kapitałowych, po model wyceny opcji Blacka-Scholesa. Umożliwiły one rozwój nowych instrumentów pochodnych i otworzyły samodzielne i rosnące segmenty rynku kapitałowego. Po drugie – postępy w zakresie informatyki, zwłaszcza wprowadzenie komputerowego arkusza kalkulacyjnego, pozwalające na wycenę aktywów finansowych w czasie rzeczywistym.

Komputeryzacja stworzyła warunki do inżynierii finansowej, a ta z kolei doprowadziła do zmiany modelu obiegu kapitału między tymi, którzy mają go w nadmiarze, a tymi, którzy go potrzebują. Rynki kapitałowe stały się kanałem dystrybucji kapitału. To dzięki nim student w USA może sobie pozwolić na opłacenie czesnego, emeryt na wycieczkę zagraniczną, a pacjent na leczenie. Jednocześnie zmalała pośrednicząca rola instytucji finansowych, na czele z bankami, została zredukowana na rzecz rynków finansowych. Nie chcąc zostawać w tyle za rynkiem, banki „zoptymalizowały” obrót nisko dochodowymi aktywami i zamiast trzymać kredyty w swoich portfelach, poddają je sekurytyzacji i dystrybuują jako produkty inwestycyjne.

Sekurytyzacja (ang. securities – papiery wartościowe), czyli refinansowanie trudno zbywalnych aktywów dłużnych, jest jednym z głównych narzędzi kapitalizmu finansowego, o którego niebezpiecznej potędze przekonaliśmy się podczas światowego kryzysu finansowego w 2008 r. Proces ten polega na wydzielaniu z bilansu spółki tych wierzytelności i emitowaniu obligacji nimi zabezpieczonych. W ten sposób na bazie instrumentu bazowego powstaje instrument pochodny. Kapitał wierzyciela ulega odmrożeniu i może zacząć efektywnie pracować gdzie indziej, natomiast dług zaciągnięty pierwotnie w banku staje się – bez udziału dłużnika – przedmiotem obrotu na rynkach finansowych.

Jak wiadomo, w latach poprzedzających krach na rynku nieruchomości w USA bankierzy masowo uprawiający sekurytyzację otrzymywali sowite prowizje praktycznie bez żadnej odpowiedzialności ani nadzoru. Dla samych pożyczkobiorców była to katastrofa, gdyż spadające w wyniku krachu ceny nieruchomości pozbawiły ich wszelkich posiadanych oszczędności i pozostawiły w głębokich długach, pogłębiając jeszcze bardziej przepaść nierówności społecznych.

Nadmierna finansyzacja jest nie tylko źródłem baniek spekulacyjnych, ale także niewłaściwej alokacji zasobów. Nieżyjący już James Tobin, noblista w dziedzinie ekonomii w 1981 r., przestrzegał, że znikoma część pracy w sektorze finansowym przekłada się na finansowanie rzeczywistych inwestycji i że zbyt wiele zasobów pomnażamy czysto wirtualnie. Zyski z tego są pozorne, bo nie mają pokrycia w wartości dodanej, jaką przedstawiają dobra i usługi. Indywidualne profity wynikające z takiej czczej, spekulacyjnej alokacji zasobów są nieproporcjonalnie wielkie do nikłej wartości, którą rodzą one dla ogółu społeczeństwa, a która przecież mogłaby być znacznie wyższa.

Wbrew temu, co przepowiadał J.M. Keynes, rentierzy mają się świetnie. Rewolucja finansyzacyjna zasadniczo zmieniła sposób funkcjonowania gospodarki z korzyścią dla nich. Przed rokiem 1980 dywindendy wypłacane akcjonariuszom odpowiadały premii za ryzyko, a pozostałą część zysku spółki inwestowały i przeznaczały na podwyżki płac. Pożyczony kapitał również inwestowały. Obecnie zaciągają dług pod wykup akcji lub na wypłatę dywidendy, bo akcjonariusz rości sobie prawo do całej puli zysku. Ten brak inwestycji w oczywisty sposób hamuje wzrost realnego dobrobytu. Nawet polityka niskich stóp procentowych, mająca na celu zachęcanie firm do inwestowania, nie wpłynęła na zmianę założenia, że pieniądze powinny trafić do akcjonariuszy. W rezultacie jest mniej zdrowego w biznesie ryzyka, mniej innowacji i ostatecznie niski wzrost. To samo dotyczy płac, które dzisiejsze korporacje niechętnie podnoszą, co spowalnia popyt konsumpcyjny, zwiększając nierówności dochodowe.

Co do zasady, rynki finansowe pełnią pożyteczną funkcję w gospodarce: instrumenty finansowe ułatwiają wymianę handlową w realnej gospodarce; dzięki kredytom hipotecznym ludzie mogą a conto przyszłych zarobków kupić dom; ubezpieczenia umożliwiają podział ryzyka i wsparcie w razie nieszczęścia. Problem zaczął się w momencie, gdy ogon zaczął merdać psem: rola sfery finansowej, z założenia służebnej wobec gospodarki realnej, uległa wypaczeniu. Zatarła się różnica między wartością a rentą; kondycję i siłę gospodarki zaczęto postrzegać przez pryzmat dochodowości rynków finansowych, a niekiedy wręcz z nimi utożsamiać. Tymczasem gospodarka, jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, to wspólny dorobek ludzi pracujących, przestrzeń dla innowacji, podejmowania ryzyka i rozwoju kapitału ludzkiego. Tylko praca owocująca tworzeniem dóbr i usług zwiększa bogactwo społeczeństwa.

obserwatorfinansowy.pl

Porozmawiajmy o dzisiejszej sytuacji z perspektywy relacji międzynarodowych w naszym regionie. Czy istnieje jakaś spójna, regionalna polityka?

Wedle naszej partii rządzącej istnieje, i to pod polskim przywództwem, w ramach koncepcji Trójmorza. Jednocześnie odstrasza Rosję i równoważy Niemcy. Koncepcja ambitna, iście jagiellońska, z czasów, gdy wpływy Jagiellonów sięgały od Bałtyku po Morze Czarne i Adriatyk, tylko że są w niej pewne sprzeczności. Jakoś nie widzę, żeby Węgry chciały odstraszać Rosję, i jakoś nie widzę, żeby inne kraje chciały równoważyć Niemcy.

Te same sprzeczności widzę wewnątrz Grupy Wyszehradzkiej, która ma swoje uzasadnienie, bo cztery kraje, które ją tworzą, mają wspólne interesy wynikające z komunistycznej przeszłości, pewnych zapóźnień infrastrukturalnych, przestarzałej spuścizny przemysłowej czy rolnej. Jednak gdy się instrumentu używa do celu, do którego on nie został przeznaczony, no to można łatwo złamać ten instrument. Jakoś nie widzę, żeby, dajmy na to, Słowacja, chciała równoważyć Niemcy w Unii Europejskiej.

Abstrahując od rządów, które są teraz w poszczególnych państwach, to czy ten region naprawdę istnieje jako polityczny podmiot? Poza tym, że te kraje mają wspólną historię, to czy mają też wspólne interesy polityczne, potrafią współpracować?

Pamiętajmy, od czego się zaczął najpierw Trójkąt, a potem Grupa Wyszehradzka. Chodziło o to, aby na tyle zsynchronizować działania, żeby razem wejść do Unii Europejskiej. Nie na zasadzie regat, lecz na zasadzie klubu, który pokazuje Zachodowi, że potrafi współpracować i będzie też dobrym członkiem wewnątrz UE. Uważam, że Grupa Wyszehradzka w pewnym momencie miała już reputację, spójność i siłę rażenia porównywalną z Beneluksem. Wymagało to jednak wielkiej wrażliwości na interesy poszczególnych krajów, to znaczy nienakłaniania ich do robienia czegoś, czego nie chcą robić, lecz reprezentowania wspólnych interesów tam, gdzie one są naprawdę wspólne. Ale to, że np. Grupa Wyszehradzka, tak jak Francja i Niemcy, tak jak Beneluks, tak jak Skandynawowie, spotyka się przed Radami Europejskimi, uważam za nasze prawo. Jest to użyteczne.

A po wejściu do Unii Europejskiej? Czy tutaj nie nastąpiła dywergencja i czy te wszystkie kraje trochę się nie rozeszły, nie zaczęły ze sobą bardziej rywalizować niż współpracować?

Jest to norma w całej Unii Europejskiej, każdy w ramach interesu unijnego ciągnie w swoją stronę. Grupa Wyszehradzka też nie ma tożsamych interesów, pewne interesy ma jednak wspólne i - jak widzieliśmy to chociażby w procesie uzgadniania wieloletniego budżetu Unii Europejskiej – czasami coś wygrywa. Boleję jednak nad tym, że Polska, zamiast być przedstawicielem regionu w grupie trzymającej władzę – czy to w formie Trójkąta Weimarskiego, czy w formie V5 – wyeliminowała się z tej gry.

(...)

Podsumujmy rządy Angeli Merkel. Mam wrażenie, jakby kierowała się rachunkiem ekonomiczno-historycznym, który zakładał taką politykę, że nie możemy zrywać zupełnie ani z Rosją, ani z Polską, ani z Węgrami, bo stracimy możliwość nacisku na te kraje. Ale jakby odwrócić tę argumentację, to co ta dźwignia dała w gruncie rzeczy? Węgrzy zrobili, co chcieli, Polacy praktycznie też. Rosja też, a Nord Stream 2 jest budowany dalej.

Merkel nie odpowiadała na zaczepki i uważam, że to było mądre. Moim zdaniem była najbardziej przyjazną przywódczynią Niemiec wobec Polski od czasów Ottona III. Jako studentka chemii jeździła do Torunia, w Polsce oddychała względną wolnością, dla Niemki było to doświadczenie, jakie w przyszłości pewnie nie będzie możliwe. To znaczy: Niemka na pewnym etapie swojego życia podziwiała Polaków. Niezależnie od spraw, w których od początku się z nią nie zgadzałem, takich jak Nord Stream 2, zawsze miałem poczucie, że Merkel ma jasność etyczną co do tego, czym jest Putin i jego dyktatura.

Z jednej strony sukces gospodarczy w czasach jej rządów był częściowo wynikiem reform Gerharda Schrödera, mam na myśli reformę rynku pracy, z drugiej strony ona tego nie zepsuła. Na pewno mogła szybciej zareagować na kryzys strefy euro, wtedy mógłby być krótszy, płytszy i mniej kosztowny. Polityka reagowania dopiero wtedy, gdy jest prawie za późno, miała swoje zalety i wady.

No i jeszcze w dwóch kwestiach, uważam, popełniła błędy: po pierwsze pochopnie została podjęta decyzja o likwidacji przemysłu nuklearnego. I po drugie: sposób reakcji na kryzys imigracyjny. Strefa Schengen nie jest własnością Niemiec, uchodźcy napływali do strefy Schengen, a nie tylko do Niemiec, i właściwą odpowiedzią w sensie decyzyjnym powinno było być zwołanie alarmowego szczytu strefy Schengen, a nie podejmowanie decyzji jako Niemcy. A tamta decyzja być może dała PiS-owi te 2 proc., które zadecydowało o tym, że Kaczyński zdobył władzę.

A błędy wobec populizmu wschodnioeuropejskiego? Ta polityka była optymalna?

Przede wszystkim przypomnę, jaki był punkt przełamania naszej polityki wobec Niemiec, gdy zobaczyliśmy, że lepszy klimat w naszych stosunkach prowadził do tego, że Merkel była gotowa zainwestować pewien kapitał polityczny w stosunki z Polską. To była sprawa symboliczna, ale dla nas ważna, mianowicie wykluczyła panią Erikę Steinbach z fundacji budującej „Centrum przeciwko wypędzeniom”. Dla nas to był sygnał, że jest gotowa podjąć pewne ryzyko w polityce wewnętrznej na rzecz dobrych stosunków z Polską. To budowało zaufanie.

A czy zadziałał appeasement w stosunku do Węgier albo Kaczyńskiego?

Można mówić o dużej wstrzemięźliwości w każdym razie, związanej ze świadomością historii i naszej hiperwrażliwości na punkcie historii. Bo co innego jest być krytykowanym przez polityków europejskich, a co innego przez Niemców – to jeszcze w Polsce nadal jest problem. Ona to rozumiała i to dobrze o niej świadczy, jak i to, że Niemcy nie odpowiadali na zaczepki i raczej delegowali krytykę na poziom europejski. Po drugie, wydaje mi się, że była to oznaka realizmu, bo Unia Europejska jest konfederacją i wbrew temu, co twierdzą niektórzy, unijne centrum nie ma władztwa nad państwami członkowskimi. Więc to nie jest tak, że przy bardziej zdecydowanej polityce Bruksela czy Berlin mogą zmusić Budapeszt czy Warszawę do zrobienia tego, co oni twardo mówią, że nie zrobią, bo nie ma instrumentów przymusu. Unia Europejska to jest ciągła konwersacja.

krytykapolityczna.pl

Po pierwsze, Turów jest jedynym dostawcą ogrzewania i ciepłej wody użytkowej dla niemal całej Bogatyni i ogromnych szklarni Citronexu (dostarczających zimą większość pomidorów kupowanych przez Polaków w dyskontach). – Siecią ciepłowniczą, zasilaną wyłącznie z elektrowni, ogrzewanych jest ok. 80 proc. budynków w Bogatyni (i płynąca w ich kranach woda). Mówimy tu zarówno o szpitalu, szkołach i przedszkolach, jak i budynkach mieszkalnych, w tym nawet 1,4 tys. budynkach jednorodzinnych (z mocami zamówionymi do 15 kW). Nie mamy żadnej alternatywy, w tych budynkach nie ma jakichś zapasowych kotłowni, a w domach nie ma pieców czy grzałek. Całe dostawy ciepłej wody i ogrzewania (w sumie 46 MW mocy zamówionej) dla kilkunastu tysięcy mieszkańców realizujemy wyłącznie z elektrowni – tłumaczy w rozmowie z WysokieNapiecie.pl Tomasz Włodarczyk, prezes PEC.

O tym fakcie, kluczowym dla rozpatrzenia przez TSUE wniosku o tymczasowe wstrzymanie pracy kopalni Turów, wiceprezes Trybunału nie wspomniała ani słowem. Trybunał nie ujawnia czy taki argument Polska w ogóle podniosła. Pytany przez nas o to pełnomocnik polskiego rządu także odmówił komentarza. Jest bardzo prawdopodobne, że Polska w piśmie procesowym do TSUE… zapomniała podnieść ten argument.

Po drugie, jest niemal pewne, że w piśmie procesowym kierowanym do TSUE polski rząd w niewystarczający sposób wytłumaczył także znaczenie elektrowni Turów w systemie elektroenergetycznym kraju. W postanowieniu o wstrzymaniu pracy wiceprezes Trybunału napisała, że ubytek mocy jednej elektrowni można zastąpić inną. Rzeczywiście, zwykle tak jest. Jednak, po pierwsze zdarzają się chwilę, gdy bilans mocy w Polsce jest tak napięty, że takiej możliwości już nie ma. Po drugie, elektrownia Turów w całości oddaje moc do stacji Mikułowa, o dużym znaczeniu dla importu energii (bez niej import mógłby być mniejszy) oraz województw dolnośląskiego, lubuskiego i kopalń oraz hut KGHM. Brak pracy Turowa, w wyjątkowych okolicznościach (które się zdarzają), mógłby oznaczać zagrożenie dostaw energii na tych obszarach, a w konsekwencji zagrożenie życia i zdrowia ok. 3,7 mln mieszkańców południowo-zachodniej Polski. Dobrze zobrazował to, w trakcie wczorajszego posiedzenia parlamentarnego zespołu ds. Suwerenności Energetycznej, Eryk Kłossowski, prezes PSE. Tyle, że tych konkretów Polska nie użyła w odpowiedzi na skargę Czech.

Po trzecie, Polska nie wyjaśniła też wystarczająco dobrze, że w przypadku zaprzestania odpompowywania kopalni w wyrobisku mogłoby dojść do katastrofy górniczej. - Dla spełnienia postulatów Czech najważniejsze byłoby wyłączenie pomp, które odwadniają kopalnię. Jeśli wyłączylibyśmy pompy, to woda zaczęłaby zalewać wyrobisko. Takie powolne zalewanie wodami podziemnymi przez rok czy dwa mogłoby mieć nieodwracalne skutki – wyjaśnia w rozmowie z WysokieNapiecie.pl hydrogeolog dr Sylwester Kraśnicki. - Ponowne uruchomienie kopalni byłoby utrudnione, o ile w ogóle możliwe. Wprawdzie zgromadzoną wodę można znowu odpompować, ale warunki geologiczno-inżynierskie mogłyby zmienić na się na tyle istotnie, że nie dałoby się przywrócić stanu poprzedniego. Własności gruntu by się zmieniły i mogłyby pojawić się osuwiska – tłumaczy naukowiec.

- W Turowie nie ma zewnętrznego zwałowiska (czyli miejsca, w którym gromadzi się zdjętą z góry ziemię - tzw. nadkład). Zostało tylko wewnętrzne, na terenie kopalni. Jeśli przestalibyśmy odpompowywać wodę, to u dołu zwałowiska robiłoby się coraz wilgotniej. I w pewnym momencie, gdy eksploatacja ruszyłaby ponownie, dołożenie kolejnej warstwy spowodowałoby osunięcie się ziemi. To już się raz stało, w 2016 roku – dodaje jeden z ekspertów górniczych znający dobrze sytuację w dolnośląskiej kopalni.

Zamiast tych argumentów, które nie pozwoliłyby TSUE na wydanie postanowienia o zatrzymaniu kopalni, rząd i PGE skupiły się w mediach na tłumaczeniu, że w Czechach i Niemczech też działają takie odkrywki, więc Trybunał nie powinien zakazywać wydobycia w polskiej, bo to byłoby niesprawiedliwe. Polska strona sugerowała też, że nie chodzi w ogóle o wodę w studniach, tylko wielki biznes, bo Niemcy i Czesi chcą przejąć polską kopalnię i elektrownię.

(...)

Zupełnie nietrafione były też przedstawiane w mediach argumenty o chęci sprzedaży polskiej elektrowni węgla brunatnego z kopalń w Czechach czy Niemczech, bo – po pierwsze - nie ma ona nawet infrastruktury do jego odbioru. Po drugie, nawet gdyby zbudowała infrastrukturę, to dostawy takiego węgla byłyby na tyle drogie, że elektrownia i tak by z niego nie skorzystała (bo stałaby bezczynnie przez niemal cały rok).

Równie absurdalne były argumenty, że nie chodzi nawet o sprzedaż węgla, ale o sprzedaż prądu, którego potrzebowalibyśmy więcej, gdyby Turów stanął. Bez pracy Turowa zdolności importu energii do Polski, co najwyżej by się zmniejszyły.

Kolejny z serii argument, że nie chodzi już nawet o eksport do polski węgla czy prądu, ale o przejęcie całej elektrowni i kopalni Turów, są jeszcze bardziej infantylne. Jest oczywiste, że polski rząd nigdy kompleksu by nie sprzedał.

wysokienapiecie.pl

piątek, 18 czerwca 2021


W raporcie wskazano, że Rosja stale czyni postępy w dziedzinie innowacji, w tym sztucznej inteligencji. Jednak aby osiągnąć stawiane przez siebie ambitne cele, musi sprostać kilku wyzwaniom. Jednym z nich jest niedobór specjalistów. Problem ten widać przede wszystkim w sektorze przemysłowym i obronnym.

Przyczyn takiego stanu rzeczy należy upatrywać w exodusie wykwalifikowanej w dziedzinie technologii kadry eksperckiej za granicę, gdzie podejmują pracę na dużo atrakcyjniejszych, a zwłaszcza lepiej płatnych stanowiskach. Emigracja specjalistów to także pokłosie rozpadu Związku Radzieckiego oraz późniejszych zmian zachodzących w tym regionie świata.

„Rosyjski rząd jest świadomy stojących przed nim wyzwań, dlatego też podejmuje określone kroki w celu ich złagodzenia” – czytamy w dokumencie. Przechodząc do konkretów, obejmuje to m.in. liczne programy przeznaczone dla społeczeństwa, w tym inicjatywy w zakresie edukacji technologicznej lub atrakcyjniejszych warunków pracy dla specjalistów. Zdaniem ekspertów CNA jest to właściwe podejście, lecz w najbliższej przyszłości to za mało, aby odwrócić negatywny z perspektywy Rosji trend.

W raporcie zwrócono uwagę, że rozwój technologiczny i wzrost rosyjskiego sektora prywatnego w obszarze sztucznej inteligencji są napędzane przez państwowe inicjatywy badawczo-rozwojowe. Branża AI w tym kraju została zdominowana przez rozwiązania bazujące na m.in. zautomatyzowanej analizie danych. Szczególną popularnością cieszą się technologie rozpoznawania twarzy, zabezpieczania obiektów i granic, bezzałogowego transportu towarów, systemów transportu publicznego czy analityka medyczna.

Jak wskazują specjaliści CNA, Rosja jest przywiązana do swoich „tradycji” i nie ufa zagranicznym podmiotom. Jednak rozwój technologii jest tą dziedziną, która wymaga współpracy międzynarodowej. W związku z tym Moskwa zawarła np. umowy z Chinami (Huawei) i Koreą Południową (Samsung), lecz stanowi to raczej wyjątek niż regułę. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta: geopolityczne interesy Kremla górują nad korzyściami komercyjnymi.

cyberdefence24.pl

Od 14 lat rządzona przez Hamas Strefa Gazy obłożona jest przez Izrael i Egipt blokadą od lądu, morza i powietrza. Niszczone są podziemne tunele wykorzystywane przez Palestyńczyków do przemytu. Żadna broń ani komponenty potrzebne do jej wytworzenia nie mogą być legalnie wwożone, a jednak Hamasowi udało się w ostatnich latach zbudować imponujący arsenał pocisków krótkiego zasięgu, pocisków przeciwpancernych i manewrujących.

Chociaż w ostatniej wojnie Hamas zaprezentował nową broń, w tym drony bojowe i bezzałogowe drony podwodne, to najistotniejsza w zasobach Palestyńczyków jest szeroka gama pocisków ziemia-ziemia

Do niedawna radykalne grupy palestyńskie – Brygady al-Kassama, zbrojne skrzydło Hamasu, a także Palestyński Islamski Dżihad - nie miały rakiet dalekiego zasięgu. Kiedy Hamas po raz pierwszy zaczął używać pocisków Kassam w 2001 r., były one niezwykle prymitywne i dolatywały jedynie do izraelskich osad oddalonych o kilka kilometrów od granicy.

Władze izraelskie oficjalnie szacują, że Hamas ma obecnie około 15 tys. rakiet, jednak według ekspertów, którzy śledzą arsenały Hamasu i Islamskiego Dżihadu, grupy te mogą mieć dziesiątki tysięcy rakiet, często wykonanych tylko z materiałów wybuchowych i metalowych obudów. (...)

Niektóre z rakiet zostały przemycone, np. motorówkami lub przez nowe tunele z półwyspu Synaj, ale większość została wyprodukowana na miejscu dzięki irańskiemu know-how, za co Hamas publicznie dziękował. Pomoc Teheranu, jak twierdzą znawcy, przybiera obecnie głównie formę wsparcia technicznego, chociaż amerykański Departament Stanu informował, że Iran dostarcza 100 mln dolarów rocznie palestyńskim ugrupowaniom zbrojnym.

Oszacowanie zapasów rakiet Hamasu jest bardzo trudne. Systemy rakietowe o krótszym zasięgu, takie jak Kassam (do 10 km), Quds 101 (do ok. 16 km), Grad (do 55 km) i Sejil 55 (do 55 km), prawdopodobnie stanowią większość jego arsenału i na najkrótsze odległości mogą być wzmocnione ostrzałem moździerzowym.

Hamas obsługuje również systemy dalekiego zasięgu, takie jak M-75 (do 75 km), Fajr (do 100 km), R-160 (do 120 km) i niektóre M-302 o zasięgu do 200 km. Bez powodzenia próbowano w ostatnich latach wyposażyć je w precyzyjne systemy naprowadzania, jednak wciąż grożą one Jerozolimie, Tel Awiwowi, jak i całemu pasowi przybrzeżnemu, gdzie mieszka większość Izraelczyków. Według mediów izraelskich pocisk Ayyash o zasięgu 250 kilometrów uderzył 13 maja w pobliżu najbardziej wysuniętego na południe miasta Izraela, Ejlatu.

Część tej broni została zakupiona za granicą i przemycona, w tym pociski Fajr-3 i Fajr-5 z Iranu i rakiety M-302 z Syrii, ale większość jest rodzimej produkcji. Zbudowane często z rury wodociągowej wypełnionej materiałem wybuchowym, Kassamy, w których za paliwo służy m.in. cukier, utrzymują się w powietrzu zaledwie kilka kilometrów, powodują niewielkie szkody u przeciwnika, lądując często w Strefie Gazy. 

defence24.pl

Pod względem ekonomicznym walkę z pandemią COVID-19 często porównuje się do wojny – zasoby narodowe zaangażowano do walki z „niewidzialnym wrogiem”, w wyniku czego doszło do znacznego wzrostu poziomu długu publicznego na całym świecie (Baldwin i Weder di Mauro 2020). Rynki finansowe ta analogia niepokoi z jednego powodu: wielkie wojny często wiązały się ze wzrostem inflacji, wysokimi rentownościami obligacji i perturbacjami finansowymi.

Ale na ile trafne w praktyce jest porównanie pandemii do wojny? W niedawnej pracy wykorzystaliśmy dane sięgające aż do czasów Czarnej Śmierci, czyli epidemii dżumy z XIV wieku, w celu porównania, jak inflacja i rentowności obligacji skarbowych reagowały na 12 największych wojen i pandemii w historii (Daly i Chankova 2021).

Nasze dane o inflacji i rentownościach obligacji pochodzą z dwóch oddzielnych źródeł, obydwu od ekonomistów Banku Anglii (Bank of England 2021, Schmelzing 2020), a próbka państw obejmuje Francję, Niemcy, Włochy, Niderlandy, Wielką Brytanię, Hiszpanię, Stany Zjednoczone oraz Japonię.

Nasza próbka wojen i pandemii obejmuje 12 największych wojen i pandemii mierzonych liczbą ofiar śmiertelnych, z wyłączeniem wojen regionalnych i pandemii dotykających kraje/regiony, w odniesieniu do których dane nie są dostępne. Po przeskalowaniu liczby ofiar do dzisiejszej populacji świata, pułapem dla włączenia danego wydarzenia do próbki badawczej jest około dwa miliony ofiar w przypadku wojen oraz około 1-1,5 miliona ofiar w przypadku pandemii (w porównaniu z szacowaną do chwili obecnej liczbą 2,7 miliona ofiar pandemii COVID-19 na całym świecie).

(...)

W przypadku uśredniania wartości obserwowanych w czasie wielu wojen i pandemii możemy przegapić ważne szczegóły. Dlatego warto jest przeanalizować kilka kluczowych epizodów w nieco bardziej szczegółowy sposób, by zobaczyć, jak kształtowały się różnice między skutkami wojen i pandemii:

I wojna światowa (1914-1918): lata poprzedzające wybuch wojny cechowały się stosunkowo szybkim wzrostem gospodarczym, częściowo napędzanym dynamiczną ekspansją militarną potęg europejskich. Począwszy od 1914 roku, kiedy Wielka Brytania, Niemcy i Francja zmuszone zostały do porzucenia standardu złota, inflacja w całej Europie gwałtownie przyspieszyła. W 1917 roku inflacja osiągnęła szczytowy poziom 50 proc. rok do roku w Niemczech i 25 proc. rok do roku w Wielkiej Brytanii. Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny dopiero w 1916 roku i w tym roku zarówno tempo wzrostu gospodarczego, jak i inflacja gwałtownie przyspieszyły. W 1917 roku wzrost PKB wyniósł 14 proc. rok do roku, a inflacja sięgała 17 proc. rok do roku.

Szacuje się, że „grypa hiszpanka” (1918-1920) zabiła około 40-50 milionów ludzi na całym świecie, czyli 2-2,5 proc. ludności świata – to około dwukrotnie więcej od liczby ofiar I wojny światowej. O ile w trakcie pandemii doszło do osłabienia zarówno wzrostu gospodarczego, jak i inflacji, o tyle na podstawie samych danych z szeregów czasowych trudno jest ustalić, czy było to spowodowane zakończeniem wojny czy pandemią. Aby odróżnić wpływ tych dwóch czynników, Barro i in. (2020) wykorzystują w swojej pracy dane przekrojowe dotyczące zgonów w wyniku wojny i grypy. Na tej podstawie szacują, że „grypa hiszpanka” obniżyła poziom realnego PKB na mieszkańca średnio o 6 proc. i że w przeciwieństwie do silnie proinflacyjnych efektów I wojny światowej, pandemia miała „znikomy” wpływ na poziom cen.

II wojna światowa: podobnie jak w przypadku I wojny światowej, lata poprzedzające II wojnę światową cechowały się stosunkowo silnym wzrostem gospodarczym, który w przypadku Europy był częściowo napędzany szybką rozbudową potencjału wojskowego. Inflacja przyspieszyła gwałtownie w Wielkiej Brytanii w latach 1939-40, wraz z wypowiedzeniem wojny, a później również w Stanach Zjednoczonych, gdy te przystąpiły do wojny. W latach działań wojennych wzrost PKB w Stanach Zjednoczonych był wyjątkowo silny (wzmacniany znacznym wzrostem produkcji broni i brakiem kosztów z tytułu szkód wojennych), ale słabszy wzrost obserwowano w Europie (gdzie rządy z trudem starały się utrzymać produkcję broni w obliczu powszechnych szkód wojennych). Inflacja utrzymywała się na wysokim poziomie przez cały okres wojny i w początkowym okresie powojennym, a następnie spadła w latach 1949-1950.

Wojny napoleońskie: wraz ze wzrostem napięć pomiędzy Anglią a Francją przed wojnami napoleońskimi rząd Wielkiej Brytanii potroił swoje wydatki w okresie pięciu lat (1792-97), częściowo finansując ten wzrost poprzez wykorzystanie rezerw złota Banku Anglii (Broadbent 2020). Obawy dotyczące zbliżającej się wojny doprowadziły do ucieczki sektora prywatnego od pieniądza emitowanego przez bank do złota, co zmusiło rząd do zawieszenia wymienialności banknotów na złoto. W ciągu kolejnych trzech lat poziom cen wzrósł o 59 proc., jednak następnie ustabilizował się, a wymienialność pieniądza na złoto została przywrócona w 1821 roku.

Czarna Śmierć: epidemia dżumy dotarła do Anglii pod koniec 1348 roku i w ciągu kolejnych trzech lat doprowadziła do spadku liczby ludności tego kraju o 30-45 proc. Jak zauważają w swojej pracy Jorda i in. (2020), gwałtowny spadek siły roboczej był główną przyczyną buntu chłopskiego, podwojenia płac realnych i znacznego spadku stóp zwrotu z ziemi.

Naszym zdaniem kontrast pomiędzy zachowaniem inflacji i rentowności obligacji podczas wojen i pandemii wydaje się zgodny z intuicjami, z dwóch powodów:

Wojny prowadzą do wzrostu łącznego popytu, podczas gdy pandemie skutkują spadkiem łącznego popytu: historia pokazuje, że w przypadku wojen państwa finansują długiem zwiększone wydatki wojskowe (przed i w czasie wojen), a także działania na rzecz odbudowy (po wojnie), co prowadzi do wzrostu łącznego popytu w stosunku do ograniczonej z powodu szkód wojennych podaży. Tymczasem w przypadku pandemii wszelki wzrost wydatków publicznych wykorzystywany jest do wypełnienia luki powstałej w wyniku spadku popytu sektora prywatnego, co ma zupełnie inne skutki dla ogólnej równowagi między łącznym popytem a łączną podażą.

Wojny niszczą kapitał fizyczny, prowadząc do wzrostu inwestycji i stóp procentowych: wojny często wiążą się z powszechnym zniszczeniem kapitału fizycznego, co w efekcie skutkuje wzrostem popytu na inwestycje i wzrostem stóp procentowych. Z kolei pandemie nie powodują żadnej utraty kapitału fizycznego, a w przypadku występowania powszechnych zgonów, mogą prowadzić do wzrostu intensywności kapitału w gospodarce (wzrostu stosunku kapitału do pracy). Klasyczna teoria ekonomii stwierdza, że wyższy współczynnik kapitału do pracy powinien obniżać stopy procentowe równowagi, jednocześnie podnosząc płace realne.

(...)

Jasne jest, że historia nie przedstawia dowodów na to, że wyższa inflacja lub wyższa rentowność obligacji są naturalną konsekwencją największych pandemii. To nie wyklucza możliwości, że wyższa inflacja może być wynikiem decyzji podjętych w obszarze polityki publicznej w obliczu wysokiego poziomu zadłużenia. Wyższa inflacja może przynieść tak potrzebną ulgę dłużnikom, w tym również rządowi, obniżając realną wartość ich zobowiązań. Stojąc wobec wyboru między redukcją zadłużenia poprzez politykę oszczędności (tzw. austerity) lub poprzez inflację, decydenci polityczni mogą „wybrać” wyższą inflację, aby ograniczyć potrzebę podnoszenia podatków i/lub redukcji wydatków rządowych.

obserwatorfinansowy.pl

wtorek, 15 czerwca 2021


1 listopada, dzięki pisemnemu poleceniu Ministra Zdrowia Adama Niedzielskiego, dla niektórych medyków zaczęło się covidowe eldorado. Chcąc zachęcić lekarzy do leczenia pacjentów z koronawirusem, minister nakazał wypłacanie wysokich dodatków covidowych. Jak mówią dyrektorzy szpitali, wystarczy jeden dyżur w miesiącu, by dostać nawet 15 tys. zł dodatkowej pensji. W jednym tylko szpitalu. A przecież takich dyżurów można wziąć kilka, w różnych szpitalach.

- Nie powiem tego pod nazwiskiem, bo lekarze mnie rozszarpią. Ale znam takich, co obskakują różne szpitale jednego miesiąca. Oczywiście nie w każdym dostaną po 15 tys. zł dodatku, bo to zależy od pensji, jaką pobierają w danej lecznicy. Ale czy taki był cel ministerstwa, aby szerzyło się cwaniactwo? Dochodzi do marnotrawstwa publicznych pieniędzy. Aż dziwię się, że do tej pory ten temat nie zaistniał w mediach - mówi Onetowi jeden z dyrektorów szpitali.

Przepisy - choć są różne opinie, czy polecenie ministra można traktować jako podstawę prawną - mówią tak: leczyłeś pacjenta covidowego, należy ci się 100 proc. dodatku do pensji, ale nie więcej niż 15 tys. zł w miesiącu. Lekarze, którzy zarabiają sporo, dostają więc maksymalną kwotę dodatku.

- Powiem to panu na offie. Polecenie ministra nie ma żadnej podstawy prawnej. To taki sobie komunikat odnoszący się do ustawy, żadne rozporządzenie. Na mocy takiego pisemka do kieszeni lekarzy idą setki tysięcy złotych. Specjalnie się tym jednak nie martwimy, zarabiają przecież nasi ludzie, nasze załogi - stwierdza dyrektor jednego ze szpitali.

Na polecenie ministra załapały się także pielęgniarki, ratownicy medyczni oraz "pozostali pracownicy medyczni", na przykład osoby wykonujące zdjęcia RTG, psychologowie. Są szpitale, które płacą drugą pensję na przykład za wykonanie dwóch "covidowych" zdjęć RTG w miesiącu. Z kolei żadnych dodatków nie dostały wcześniej salowe sprzątające szpitale, choć przecież mają częsty kontakt z chorymi. Wykluczono też kierowców karetek, choć przecież jadą tym samym samochodem co pozostali.

- Od listopada mamy do czynienia z paranoją. Nie tylko podzielono pracowników na tych, którzy dostają zdecydowanie zbyt wiele i na tych, który nie dostają nic za pracę z pacjentami covidowymi. To rodzi konflikty, pretensje, mnóstwo pytań. Polecenie ministra nie wprowadziło więc równości, ani także proporcjonalności. Nieważne czy masz jeden dyżur w miesiącu czy pięć, masz taki sam dodatek. Niektórzy są przy tym bardzo roszczeniowi, dantejsko walczą o te dodatki. Tylko raz dotkną pacjenta w izbie przyjęć, już wołają: mnie się należy. Nie ma zmiłuj. A przecież to publiczne pieniądze, nas wszystkich - podkreśla Paweł Daszkiewicz, dyrektor Szpitala im. Jonschera w Poznaniu.

Polecenie ministerstwa wprowadziło również chaos interpretacyjny. Wszystko przez sformułowanie, że aby otrzymać dodatek, kontakt z pacjentem musi być bezpośredni oraz nieincydentalny.

- Konia z rzędem temu, kto zdefiniuje, kiedy zaczyna się taki nieincydentalny kontakt. I to na nas, na dyrektorów szpitali, zrzucono obowiązek ustalenia, co jest nieincydentalne. Czy laryngologowi, który w szpitalu udzielił miesięcznie 5 konsultacji pacjentowi z covidem, należy się np. 10 tys. zł dodatku, czyli czyli czy powinien dostać 2 tys. za jedną taką konsultację? Albo od ilu zdjęć RTG należy się dodatek? Od jednego w miesiącu, czy może od pięciu czy piętnastu? Niektórzy sądzą, że jak raz mają kontakt z pacjentem covidowym, to już im się należy dodatek - irytuje się dyrektor Paweł Daszkiewicz.

Zaznacza, że on powiedział lekarzom brutalnie: to moje kompetencje, jako dyrektora, ustalić, komu należy się dodatek, a komu nie. Stworzył wytyczne, od ilu porad należy się dodatek. Jeśli komuś się nie podoba, może iść do sądu pracy.

- Od listopada jestem zasypywany pismami od pracowników i związków zawodowych. Można od tego zwariować. W oczach niektórych jestem "wrednym dyrektorem". Czytam w tych pismach, że inni dyrektorzy, w innych szpitalach, są bardziej liberalni i dodatki dają każdemu, komu tylko można. Ja nie będę tak robił - kończy Paweł Daszkiewicz.

(...)

O tym, jak wielkim wydatkiem są dodatki covidowe, świadczą liczby.

Przykładowo w szpitalu wojewódzkim w Lesznie na dodatki, od listopada do marca, przeznaczono 19,2 mln zł. Z kolei na leczenie covidu u pacjentów ponad połowę mniej, bo 8,4 mln złotych. Szpital wojewódzki w Poznaniu na dodatki przeznaczył 15,5 mln zł, a na leczenie 2,8 mln zł. Takich przykładów można podać znacznie więcej.

Są jednak przypadki, gdzie znacznie więcej wydano na leczenie, a mniej na dodatkowe pensje. Tak jest choćby w poznańskim szpitalu im Strusia, głównej placówce w mieście w walce z covidem. Tutaj ponad dwukrotnie więcej wydano na leczenie niż na dodatki dla personelu.

(...)

W Wielkopolsce, jak podaje oddział NFZ, średni dodatek miesięczny to 7,5 tysiąca złotych na osobę od jednego pracodawcy. Pracownicy funduszu przyznają, że wiedzą o kontrowersjach związanych z dodatkami.

- Docierają do nas sygnały o wątpliwościach dotyczących uprawnień do dodatków, najczęściej przedstawicielom podmiotów medycznych trudno zinterpretować pojęcie „incydentalnego charakteru” kontaktu z pacjentem. Zdarza się również, że na wykazach pracowników znajdują się osoby nieposiadające uprawnień do dodatku „covidowego” albo szpitale wykazują liczbę personelu nieadekwatną do liczby leczonych pacjentów. Przykładowo szpital przekazał nam wykaz pracowników, z którego wynikało, że na jednego pacjenta covidowego przypadało ponad 60 opiekujących się nim osób z personelu. Nasi pracownicy weryfikują wykazy pod kątem zgodności z poleceniem ministra zdrowia. Najczęstsze nieprawidłowości to, oprócz wspomnianych przypadków, przekroczenie limitu 15 tys. zł. Limit ten dotyczy kwoty, którą pracownik może otrzymać w jednej placówce. Jeśli jest zatrudniony u kilku pracodawców, każdy z nich niezależnie może mu wypłacić maksymalnie 15 tys. zł - wyjaśnia Marta Żbikowska-Cieśla, rzecznik wielkopolskiego oddziału NFZ.

A jak to wygląda ze strony lekarzy? Zależy, z kim się rozmawia. Przede wszystkim lekarze podkreślają, że nie można wszystkich wrzucać "do jednego wora". Wielu ciężko pracuje i pada ze zmęczenia. Niektórzy zwracają z kolei uwagę na nieuczciwe praktyki dyrektorów szpitali.

- Ja nie dostaję żadnego dodatku covidowego, bo pracuję na innym oddziale. Założenie dyrekcji jest takie, że nie leczę chorych na koronawirusa, że do mnie trafiają wyłącznie pacjenci bez covidu. Wiem jednak, jakie są kombinacje. Koledzy i koleżanki z pracy potrafią wejść na godzinę czy dwie do pacjentów z covidem, by potem odebrać wysokie dodatki, jakby pracowali nie wiadomo ile. Znam też przykład jednego z dyrektorów szpitali, który stworzył u siebie oddział covidowy i sam został jego szefem. Do pacjentów nie zagląda, ale oczywiście dodatek pobiera. To wkurzające, pozostałych lekarzy takie sytuacje irytują. Z drugiej strony pracuję w służbie zdrowia około 30 lat i niejedne patologie widziałem - opowiada chirurg z Poznania.

Z kolei lekarz z jednego ze szpitali uniwersyteckich napisał takiego maila do redakcji Onetu:

- Zaniepokojenie, a wręcz zdenerwowanie dyrektorów szpitali nie wynika absolutnie z troski o budżet państwa, bo przypominam, że dodatki covidowe nie są wypłacane ze środków szpitalnych. Dyrektorzy szpitali zarabiają krocie na dodatkach covidowych zgłaszając praktycznie cały personel do NFZ, a następnie wypłacając tylko część pieniędzy nielicznym lekarzom. W moim szpitalu dyrekcja zgłosiła za 3 miesiące tylu pracowników, że szpital otrzymał z NFZ prawie 20 mln zł, z czego do personelu trafiły „ochłapy". Nikt nie dostał 100 procent wynagrodzenia. Dyrekcja wymyślała coraz to nowsze pisma, tabelki i podania do wyliczania czasu narażenia, wpisywania dokładnie ilości minut i podpisywania oświadczenia, że jeśli kłamiemy, co do charakteru naszego narażenia, dyrektor obciąży nas kosztami i pozwie do sądu karnego za kradzież. Walka o pieniądze wciąż trwa. Personel pracujący w szpitalu tymczasowym, w tym i ja, musiał pisać przedsądowe wezwania do zapłaty, żeby otrzymać. Wobec podobnej sytuacji w całej Polsce personel medyczny zaczął się jednoczyć i buntować przeciwko nieuczciwym praktykom dyrektorów, którzy wykorzystując luki w rozporządzeniu zrobili sobie z dodatków covidowych dodatkowe źródło dochodu, czasem dochodu szpitala, a nierzadko dochodu do własnej kieszeni - przekonuje lekarz.

Kolejni lekarze tłumaczą, że wcale nie mają jednego covidowego dyżuru w miesiącu. Jest ich znacznie więcej, a oni ciężko pracują i narażają się. Są oburzeni takim stawianiem sprawy, że można dostać 15 tys. zł za jeden dyżur w miesiącu.

onet.pl

3 Maja 2011 Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama ogłosił światu śmierć terrorysty Osamy Bin Ladena. Przywódca al-Qaedy został zabity podczas operacji zespołów DEVGRU o kryptonimie “Neptune Spear”. W trakcie szturmu na budynek, amerykańscy komandosi Navy Seals stracili jeden śmigłowiec.

Kilka dni później, do czesko-amerykańskiej firmy specjalizującej się w produkcji symulatorów wirtualnych, przyszedł krótki email od amerykańskiego zleceniodawcy: “...wasz model 3D był za mały…”

Okazało się, że pomiędzy setkami różnych wirtualnych obiektów, pojazdów i postaci zlecanych do opracowania przez producenta symulatora wirtualnego na potrzeby szkolenia US Army, był jeden niepozorny kompleks budynków, typowych dla Bliskiego Wschodu. Model 3D został opracowany na podstawie dostarczonych przez zamawiającego danych, które okazały się jednak nieprecyzyjne. W efekcie końcowym element szturmu, który był ćwiczony i planowany na podstawie modelu w wirtualnym świecie okazał się niemożliwy do realizacji w rzeczywistości. Jeden śmigłowiec rozbił się, próbując lądować na zbyt małym jak się okazało podwórku przy celu operacji, zagrażając jej powodzeniu. Na szczęście mimo tej awarii misja zakończyła się sukcesem - pozostałe cechy obiektu były odwzorowane wystarczająco precyzyjnie i wirtualne szkolenie przyniosło zamierzony efekt zaskoczenia i neutralizacji przeciwnika.

(...)

Kilkanaście lat temu rozmiar podstawowego terenu w symulacji wirtualnej wynosił około 10x10 km czyli ponad 100 km kwadratowych. Najnowsze generacje symulatorów bazują na serwerach terenowych gdzie można generować bardzo duży obszar, zaznaczając na modelu całej planety interesujący nas kwadrat np.: 100x100 km. Rozmiar i dokładność odwzorowania terenu przestała być ograniczeniem w budowie scenariuszy szkoleniowych. Dokładność odwzorowania siatki wysokościowej terenu to obecnie nawet około 1 metra, równolegle z siecią dróg, budynków, infrastruktury energetycznej. Dodatkowym i ważnym elementem mapy wirtualnej jest odwzorowania ortofotomapy o wysokiej rozdzielczości, w szczególności do szkoleń działania lotnictwa, a w tym rozpoznania lotniczego. Ćwiczenie na wirtualnych obszarach znacznie powyżej 10.000 km2 jest już codziennością.

Na wirtualnym poligonie obowiązują prawa fizyki. Na pierwszy rzut oka symulator wirtualny może przypominać swoją grafiką starszą (około 5-letnią) komercyjną grę komputerową.

Jednak to tylko złudzenie, na takiej samej zasadzie jak helikopter cywilny dla laika przypomina śmigłowiec wojskowy. W wirtualnym świecie wschodzi i zachodzi słońce, księżyc (od którego odbijają się symulowane fale radiowe) przechodzi przez fazy i generuje przypływ i odpływ morza. Wschód słońca jest poprawny dla danej szerokości geograficznej oraz pory roku, gwiazdozbiór jest również poprawny dla południowej i północnej półkuli. Pada deszcz, który generuje wirtualne błoto mające realny wpływ na zachowanie wirtualnych pojazdów, opady śniegu ograniczają mobilność i skuteczność termowizji. Generowana jest mgła i wiatr. Pogoda może być programowana przez administratora, może być wgrana z zasobów historycznych (np. zima 1942 r.). Symulator może być również podpięty pod zewnętrzny serwer pogodowy ze świata rzeczywistego. Tu zaczyna być ciekawie, bo oznacza to że jak będą odbywały się ćwiczenia na wirtualnym poligonie w Drawsku i w rzeczywistości zacznie tam padać deszcz, to nasze wirtualne wojsko zmoknie ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Podsumowując - jeżeli w wirtualnym świecie pojazd będzie się poruszać 50 km/h, to przejechanie 50 wirtualnych kilometrów zajmie 60 minut. Pocisk artyleryjski będzie potrzebował 27 sekund na pokonanie 17.000 m, a w tym czasie cel poruszający się 60 km/h oddali się o 450 m. Model fizyki odpowiada również za balistykę, wiatr (różny w innych miejscach i wysokościach), temperaturę i szereg innych czynników.

Wirtualny teren ma wpływ na propagację fal radiowych, łączność HF jest zakłócana przez wzgórza i budynki. W lasach animowana jest zwierzyna, miasta i wioski są obsadzone wirtualnymi statystami, zapalają się gasną światła w domach, wirtualne postacie chodzą do pracy, wsiadają do samochodów, uciekają przed eksplozjami, witają “swoich” żołnierzy, albo rzucają w nich kamieniami.

Model 3D pojazdu oprócz swojej wizualnej reprezentacji składa się z wielu elementów i jest matematycznym odwzorowaniem rzeczywistego sprzętu. W zależności od potrzeb szkoleniowych, obiekt może być prostą reprezentacją wizualną, na przykład do rozpoznawania sylwetek pojazdów nieprzyjaciela nie potrzebny jest precyzyjny model lotu śmigłowca albo detale wnętrza. Na drugim końcu spektrum są ultra-realistyczne modele, jak na przykład model KTO Rosomak opracowany przez OBRUM, gdzie każdy przełącznik reprezentował konkretny system pojazdu a wirtualna armata 30 mm Bushmaster była precyzyjnym odwzorowaniem realnego systemu, z siatkami celowniczymi, kanałami nokto- i termowizyjnymi, rodzajami amunicji i dedykowaną balistyką. Opracowanie modelu 3D pojazdu wysokiej rozdzielczości z pełną logiką systemów i dedykowanym modelem fizyki może kosztować, tyle co rzeczywisty sprzęt. Modele o wartości kilku milionów USD nie należą do rzadkości, a taka inwestycja zwraca się bardzo szybko.

(...)

W symulacji może brać udział jeden kursant. Jeden człowiek może sterować grupą awatarów kierowanych sztuczną inteligencją (AI). Przeciwnik może być podgrywany przez inny zespół, może być sterowany przez AI. W symulacji wirtualnej obecny jest jednak trend odchodzenia od “podgrywki” AI. Najbardziej wartościowe są jednak ćwiczenia, w których po każdej stronie ekranu stoją ludzie. Wirtualne ćwiczenia nie są ograniczone dystansem, artylerzyści mogą być w Toruniu, jednostki rozpoznania w Lublińcu a czołgiści w Wesołej - wszyscy spotkają się w tym samym czasie na jednym wirtualnym poligonie. Ćwiczenia, w których bierze udział 200, 400 lub 600 rzeczywistych uczestników są od 15 lat codziennością państw NATO. Nie ma potrzeby stosowania pracy na dwóch równoległych mapach, lub podziału na tury - jak na szachownicy - cała symulacja przebiega w trybie rzeczywistym i jest zapisywana w module After Action Review do odtworzenia i analizy post-exercise.

defence24.pl

"Na papierze wszystko wydawało się całkiem nieszkodliwe. Firma z bawarsko-szwabskiego miasta Augsburg dostarczyła precyzyjne frezarki do dwóch firm w Rosji. Zgodnie z pozwoleniami na wywóz maszyny te miały być wykorzystywane między innymi do produkcji łopatek do turbin gazowych. W sumie na Uralu wylądował sprzęt o wartości prawie ośmiu milionów euro" - informuje gazeta.

Maszyny nie były jednak wykorzystywane w przemyśle naftowym i gazowym, lecz w rosyjskim programie rakietowym. Według niemieckich śledczych, prawdziwym użytkownikiem wysokowydajnych obrabiarek z Bawarii była państwowa firma "OKB Novator" w Jekaterynburgu.

Novator "to nie jest zwykła firma, produkuje między innymi pociski manewrujące, które mogą być również wyposażone w głowice jądrowe" - pisze "Spiegel".

W marcu dyrektor zarządzający firmy z Augsburga został skazany na trzy lata i dziewięć miesięcy więzienia za dostarczenie maszyn, za komercyjne naruszenie embarga Unii Europejskiej na dostawy broni do Rosji, które obowiązuje od 2014 roku.

Podczas procesu "przedstawiał się jako niedoświadczony przedsiębiorca, który chciał tylko dostarczać obrabiarki do celów cywilnych. Ale sąd uznał za udowodnione, że przynajmniej spodziewał się, że faktycznie zostaną one użyte w rosyjskim przemyśle zbrojeniowym". Przedsiębiorca odwołał się od wyroku.

"Sprawa cieszyła się niewielkim zainteresowaniem opinii publicznej. Ale uderzyła w służby bezpieczeństwa jak pocisk manewrujący. Ich zdaniem rosyjskie tajne służby aktywnie pomagały w wykonaniu rozkazu - i zatajeniu prawdziwego tła" - zauważa tygodnik - "I wydaje się, że nie jest to jedyny przypadek, w którym urzędnicy Władimira Putina robią zakupy w Niemczech".

W tym tygodniu prokurator w Lipsku nakazał aresztowanie biznesmena Alexandra S. On również miał dostarczyć do Rosji maszyny, które trafiły okrężną drogą do przemysłu zbrojeniowego - i tym samym działał dla "tajnych służb obcego mocarstwa".

"Na jaw wychodzą kolejne działania rosyjskich służb specjalnych na niemieckiej ziemi" - pisze 'Spiegel".

Agent Siergiej K. miał, zdaniem śledczych, za zadanie konspiracyjnie pozyskać precyzyjne maszyny dla programu rakietowego Putina. W Niemczech podobno nawiązał kontakty z kilkoma firmami i spedytorami, w tym z firmą z Augsburga, która reklamowała się hasłem: "Zawsze w czołówce technologii". Siergiej K. był podobno również zamieszany w sprawę aresztowanego przedsiębiorcy Aleksandra S. z Lipska.

Siergiej K. "miał załatwiać dostawy do Rosji za pośrednictwem firmy-przykrywki, która w rzeczywistości była prawdopodobnie rodzajem państwowego centrum zaopatrzenia dla tajnych dostaw zachodnich towarów przemysłowych" - pisze gazeta. Według informacji tygodnika "Spiegel", za całą operacją stał oficer rosyjskich służb specjalnych FSB. W przechwyconych rozmowach nazywano go "Lui".

Siergiej K. "dostarczał materiały do rosyjskich zakładów zbrojeniowych, w tym chemikalia do paliwa rakietowego. Przewiózł on część silnie toksycznego dekaboranu do Moskwy rejsowym samolotem, narażając tym samym siebie i innych na niebezpieczeństwo" - pisze gazeta. Został skazany na siedem lat więzienia za naruszenie embarga UE.

PAP

poniedziałek, 14 czerwca 2021


– Gry premierowe były drogie, kosztowały między ponad 120 zł, co na siłę nabywczą Polaków było znaczną kwotą. Miały do tego krótki cykl życia. Co się nie sprzedało, to sklepy szybko zwracały. Kto się nie wyrobił na premierę, nie miał już jak ich kupić – wspomina Gembicki.

CD Projekt wymyślił jak to życie grom wydłużyć. Po zwrotach gry premierowe były przepakowywane i trafiały do drugiego obiegu pod postacią reedycji. Te z wysokimi ocenami od graczy i mediów jako Platynowa Kolekcja za 59 zł, te ze słabszymi jako Fajna Cena za 39 zł. Po ok. 6-8 miesiącach gry przechodziły do najtańszej serii Extra Klasyka za 19,90 zł. – To przechodzenie od dużego pudełka premierowego do małego w kolejnych cyklach nie tylko umasowiło legalną sprzedaż, ale także pozwoliło na ciągłe działania marketingowe wokół tytułów – tłumaczy Gembicki.

spidersweb.pl

czwartek, 10 czerwca 2021


Niektórzy narzekają na chłodną wiosnę w Polsce, choć zapominają jednocześnie, że już parę ostatnich majów było zimniejszych niż przeciętnie. Twarde dane pokazują, że anomalia temperatury w maju 2021 r. w Polsce wyniosła -1,4 stopnia Celsjusza w porównaniu z wieloletnią średnią (1991-2020), ale był to też maj cieplejszy o zeszłorocznego, kiedy ta anomalia wyniosła -2,4 stopnia. Nie ulega wątpliwości jednak, że pierwsze miesiące roku były relatywnie zimne. W okresie od stycznia do maja tego roku anomalia temperatury w Polsce wyniosła -1 stopień i była najniższa od 2013 roku. Rzeczywiście w naszym kraju i ogólnie w części Europy jest ostatnio wyjątkowo chłodno (co w żaden sposób nie jest zaprzeczeniem zmian klimatu i globalnego ocieplenia).

Nie o Polsce jednak dziś będziemy dziś pisać. Na świecie są rejony, gdzie minione tygodnie naznaczone były wyjątkowo wysokimi jak na tę porę roku temperaturami. I wcale nie chodzi o kraje na południe od nas, bliżej równika.

Niedawno opisywaliśmy między innymi rekordy majowego ciepła w Rosji, także w jej części położonej za kołem podbiegunowym. Jak zauważył Scott Duncan, jeden z aktywnych w mediach społecznościowych meteorologów, zajmujący się także kwestiami klimatycznymi, średnie temperatury na Syberii są o około 20 stopni Celsjusza wyższe niż zwykle o tej porze roku. 

A to wcale nie koniec, bo drugi tydzień czerwca ma kontynuować anomalie temperaturowe i odchylenie w górę od wieloletniej średniej. Nie tylko na Syberii zresztą. Gorąco jest w Finlandii. 3 czerwca w Nuorgam, w najbardziej wysuniętej na północ stacji meteorologicznej w tym kraju, położonej już w Arktyce, odnotowano 29,3 stopnie Celsjusza na plusie. 

Jak na ten rejon i na ten czas roku to wyjątkowy upał - podkreśla fińska agencja meteorologiczna. Wyjątkowo ciepło jest także (i ma nadal być) w Ameryce Północnej.

(...)

Wyjątkowo wysokie temperatury niosą ze sobą różne konsekwencje. Między innymi zwiększają ryzyko wystąpienia pożarów, tymczasem niedawno zaczął się sezon płonących lasów borealnych (w Eurazji określanych jako tajga). Takie pożary mają miejsce co roku, w ostatnich latach stają się jednak  intensywniejsze i trwają dłużej, co eksperci łączą ze zmianami klimatycznymi. Przeciągające się okresy upałów i suszy sprzyjają występowaniu takich zjawisk.

Sezon płonącej tajgi zaczyna się w maju i trwa do października. W tym roku na części obszaru Syberii, w okolicach Omska i Tiumenia, lasy zaczęły płonąć w połowie kwietnia - i nadal się palą. W mediach społecznościowych pojawiają się nagrania szalejącego ognia i walczących z nim strażaków - na jednym z filmów widać, jak schronili się przed żywiołem w małym jeziorze. 

(...)

Duże pożary borealne w połowie maja pojawiły się też w centralnej części Kanady, w prowincjach Manitoba i Ontario. Z powodu ognia do atmosfery przedostało się blisko 0,9 megatony dwutlenku węgla - wyliczają eksperci programu Copernicus. Dym przemieszczał się na setki kilometrów i docierał nad Atlantyk. W mediach pojawiły się poradniki dotyczące tego, jak zabezpieczyć (ludzi, dom, biznes) przed ogniem i smogiem. Na terenach zurbanizowanych nie można wykluczyć jeszcze jednego czynnika ryzyka: w czasie pandemii, w dodatku przy ciepłej pogodzie, ludzie często wybierają odpoczynek na zewnątrz. A większość pożarów w okolicach skupisk ludzkich związana jest właśnie z aktywnością człowieka (takie wnioski wyciągnęli naukowcy badający "dzikie" pożary w Kalifornii w poprzednich dwóch latach). 

Są one niebezpieczne z kilku powodów. Trudno je gasić, bo występują często w miejscach, do których dostęp jest mocno utrudniony. Tak naprawdę taki pożar skutecznie zakończyć może przede wszystkim deszcz w odpowiedniej ilości. Do tego, lasy borealne rosną tam, gdzie mamy także torfowiska. Pokłady torfu potrafią palić się bardzo długo, ogień może zejść "pod ziemię" i tlić się miesiącami. Zdarza się, że pożar, który wybuchnie latem czy jesienią jednego roku, przetrwa do wiosny roku następnego. Takie zjawisko określane jest mianem "pożaru zombie" - ogień utrzymuje się niczym żywy trup z horroru. 

To, że w tym roku borealne pożary na Syberii zaczęły się wyjątkowo wcześnie może oznaczać, że część z nich to "stary" ogień, tlący się od ubiegłego roku, pod śniegiem, pod wierzchnią warstwą gleby, niewidoczny dla ludzi. Do czasu, gdy wysuszone torfowisko zajmie się już otwartym płomieniem. 

gazeta.pl

Protasiewicz został ewidentnie złamany w śledztwie. W trakcie rozmowy dwukrotnie mowa jest o tym, że Protasiewiczowi może grozić kara śmierci – w Białorusi za "terroryzm" i w okupowanym przez Rosję Donbasie za to, że Protasiewicz walczył po stronie Ukrainy. Gdy mowa jest o perspektywie ekstradycji do Donbasu, więzień załamuje się i wyraża nadzieję, że Aleksander Łukaszenko nie zdecyduje się go wydać. Fragment ten jest przygnębiający i sprawia wrażenie błagania o litość.

Protasiewicz dużo mówi o konfliktach pomiędzy liderką opozycji Swietłaną Cichanouską a byłym ministrem kultury Pawłem Łatuszką. Wyraźnie zaznacza, że Polska jest dziś słabszym graczem w sprawach białoruskich niż Litwa. Jedynym "aktywem" Polski ma być bowiem Łatuszka, który w odróżnieniu od Cichanouskiej, ma nie mieć realnego poparcia.

Byłą kandydatkę na urząd prezydenta pośrednio oskarża o współudział w rzekomo planowanym zamachu na Łukaszenkę. Według Protasiewicza na Białorusi mają znajdować się nieodkryte jeszcze przez władze "uśpione komórki" i "schrony" (w domyśle z bronią). To zapewne zapowiedź i pretekst do dalszych zatrzymań.

Protasiewicz w rozmowie oskarża o udział w organizowaniu protestów na Białorusi bardzo wiele osób, w tym takie, które znajdują się obecnie na Białorusi, a które mogą w efekcie jego zeznań (te na pewno współgrają z treścią wywiadu) stracić wolność. Były redaktor naczelny NEXTA stwierdza też, że w strukturach władzy były osoby współpracujące z opozycją, co zapewne oznacza kolejną falę czystek w ramach reżimu.

Protasiewicz kilkakrotnie wprost stwierdza, że białoruska opozycja jest finansowana przez zachodnie (w tym polskie i litewskie) służby specjalne. Część środków przekazywana miała być nie przez kontrolowane przez służby fundacje, ale "bezpośrednio".

Gdyby to była prawda, to oznaczałoby, że popełniony został zasadniczy błąd. Zasadą finansowania opozycji w państwach autorytarnych jest to, by pieniądze nie pochodziły wprost ze służb lub budżetu. Jeśli państwo autorytarne (w tym przypadku Białoruś) zdołałoby udowodnić, że środki na utrzymanie opozycji lub opozycyjnych mediów trafiły z budżetu innego państwa, lub – co gorsza – ze służb, to można wówczas zarzucić opozycji współpracę z innym państwem lub jego służbami. A to z kolei jest zagrożone znacznie wyższymi karami niż sama działalność opozycyjna.

Protasiewicz stwierdza, że przekazywaniu środków na opozycję i pomocy uciekinierom z Białorusi towarzyszy korupcja, o którą oskarża Białoruski Dom w Warszawie. Następnie stwierdza, że struktura ta jest "ściśle powiązana z PiS". Opozycjonista powiedział, że środki zadeklarowane przez premiera Morawieckiego na pomoc uchodźcom z Białorusi nigdy nie trafiły do tych, dla których były przeznaczone.

Według informacji Onetu to też nie jest prawda. Według naszych źródeł do uchodźców trafił co prawda ułamek zadeklarowanych przez premiera Morawieckiego kwot, ale nie dlatego, że pieniądze rozkradziono, ale dlatego, że ich nigdy nie wypłacono. Równocześnie faktem jest, iż finansowanie opozycji, które z natury jest działaniem skrytym, a pieniądze przekazywane są w gotówce, stwarza wyjątkowo dogodną okazję do korupcji.

W wywiadzie Protasiewicza ważne były słowa, że na początku działalności NEXTA była finansowana przez "rosyjskiego oligarchę". Słowa te mogą oznaczać, że Łukaszenko szykuje podstawę do kolejnej gry z Zachodem. Teza, iż Rosjanie chcieli obalić (lub osłabić) reżim w Mińsku z czasem zostanie zapewne użyta jako argument, aby wykonać "reset" z Zachodem. Co istotne ta akurat teza nie jest, jak się wydaje, nieprawdziwa.

onet.pl

środa, 9 czerwca 2021


Jeszcze w 2013 roku niemieckie ministerstwo zdrowia określiło jako swój priorytet kształtowanie globalnej strategii polityk zdrowotnych w ścisłej współpracy z WHO. Ten priorytet po wybuchu epidemii Ebola był realizowany konsekwentnie przez kanclerz Angelę Merkel, która wykorzystała do tego niemiecką prezydencję krajów G-7 (2015) i G-20 (2017). W zgodzie z tą strategią w 2017 roku, pod auspicjami Niemiec, ministrowie zdrowia krajów G-20 przeprowadzili międzynarodowe ćwiczenia symulacyjne, przygotowujące na ewentualność wybuchu pandemii. Ta symulacja została przeprowadzona w ścisłej współpracy z Bankiem Światowym i Światową Organizacją Zdrowia (WHO), które dla Niemiec pozostawały kluczowymi międzynarodowymi instytucjami, mającymi zapewnić szybkie reagowanie na wypadek pandemii. Przy tej okazji ministrowie podpisali deklarację Wspólnie dla zdrowszej przyszłości (Gemeinsam für eine gesündere Zukunft. Berliner Erklärung der G20 Gesundheitsminister), w której czytamy: „Uznajemy znaczenie przeprowadzania regularnych ćwiczeń symulacyjnych na wszystkich poziomach. Takie ćwiczenia symulacyjne stanowią wyjątkową okazję do przetestowania zdolności, polityk i porozumień, przygotowania i wzmocnienia skoordynowanej globalnej reakcji oraz promowania odpowiedzialności i przejrzystości”. Symbolicznym momentem, kiedy Niemcy ukazały swoje globalne aspiracje w zakresie ochrony zdrowia i jednocześnie rzuciły wyzwanie USA była oficjalna krytyka administracji Trumpa, który zagroził wycofaniem się z WHO.

Jeśli chodzi o politykę wewnętrzną poszczególnych krajów, wydaje się, że USA dysponowały najpełniejszymi informacjami wywiadowczymi. Administracje kolejnych prezydentów USA były systematycznie informowane przez służby nie tylko o możliwości wystąpienia globalnej pandemii, ale o tym, że może ona wystąpić w najbliższej przyszłości i że spowodować ją może wirus z Chin. Pod koniec 2016 r. Rada Bezpieczeństwa Narodowego przygotowała dla Prezydenta Obamy tajną instrukcję na wypadek pandemii pt. Playbook for early Response to high-consequence emerging infectious disease Obamy, razem z administracją Donalda Trumpa, przeprowadziły wspólne symulacje oraz analizowały różne scenariusze na wypadek wystąpienia pandemii. Przed wybuchem pandemii COVID-19 kilku urzędników administracji Trumpa wskazywało na konieczność przygotowania się do ewentualności pandemii.

Mimo tego typu ostrzeżeń prezydent Trump rozpoczął ograniczanie finansowania głównej agencji rządowej zajmującej się epidemiami – CDC, podlegającej Departamentowi Zdrowia i Opieki Społecznej. Nie oznaczało to jednak, że państwo amerykańskie nie przygotowywało się na ewentualność wybuchu pandemii. Np. od stycznia do sierpnia 2019 r. Departament Zdrowia pracował nad symulacją pandemii pod nazwą Purpurowa zaraza (Crimson Contagion) z udziałem kluczowych amerykańskich instytucji, od Pentagonu przez Czerwony Krzyż po Departament Bezpieczeństwa Narodowego. Według scenariusza tej gry pandemiczna grypa, która objawiała się m.in. suchym kaszlem, rozpoczęła się w Chinach, gdzie zarażonych zostało 35 turystów, którzy następnie przemieścili się do Australii, Kuwejtu, Malezji i Tajlandii. Z ognisk w tych czterech krajach wirus ogarnął cały świat.

W Niemczech mieliśmy odwrotną sytuację. O ile USA ograniczały swoje globalne aspiracje, ale jednocześnie realizowały symulacje przygotowujące na pandemię z Chin, o tyle zgłaszane przez Niemcy globalne ambicje nie przekładały się na polityki państwowe. Rząd Angeli Merkel nie potrafił przydzielić odpowiedzialności za zarządzanie kryzysowe na wypadek globalnej pandemii jednemu ośrodkowi decyzyjnemu. W konsekwencji między poszczególnymi ministerstwami – Ministerstwem Zdrowia, Ministerstwem Rozwoju i Ministerstwem Edukacji – toczyła się podjazdowa walka o wpływy. Realizowano takie inicjatywy, jak Global Health Hub Germany lub Global AMR Research and Development Hub, ale brakowało koordynacji ich działań. Nie istniała żadna instytucja, która mogłaby rozstrzygać kompetencyjne spory i sprawnie wdrożyć politykę wobec pandemii. Nie zrealizowano więc kolejnych zapowiadanych gier i symulacji na wypadek wystąpienia pandemii.

Michał Łuczewski - Wirus społeczny

Na tym wspólnym dla Polski, Niemiec i USA tle chciałbym teraz wskazać pewne fundamentalne różnice.

Jan Kubik, najwybitniejszy polski badacz ruchów społecznych, w swoich analizach korzystał z rozróżnienia na trzy typy performansów kulturowych. Typ pierwszy to rytuały potwierdzające i legitymizujące władzę państwa (rituals of confirmation). Te rytuały są podważane przez rytuały delegitymizujące, które przybierają dwie formy. Z jednej strony, to rytuały rebelii (rituals of rebellion), akceptowane przez rządzących jako konieczny zawór bezpieczeństwa, kanalizujący niezadowolenie i niepokój poddanych, którzy burzą się co pewien określony czas przeciw zastanemu porządkowi, by za chwilę znów go zaakceptować. Tego typu rytuały przypominają karnawał, kiedy następuje odwrócenie porządku społecznego, aby po jego zakończeniu, wszystko powróciło do normy. Z drugiej strony, mamy ceremonialne rewolucje (ceremonial revolutions), które symbolicznie podważają zastany porządek społeczny, proponując nowe symbole i nowe rytuały, które mają zastąpić dotychczasowe rytuały legitymizujące. Dla uproszczenia i przez analogię z rytuałami rebelii rewolucje ceremonialne (czy też odświętne) będę określał jako rytuały rewolucji. W porównaniu do rytuałów rebelii, rytuały rewolucji mają znacznie bardziej „kondensacyjny” charakter. Silniejsze będą w nich uproszczenia poznawcze, kompresja czasoprzestrzenna, moralny agonizm i udramatyzowanie wydarzeń.

W każdym z trzech przypadków państwo korzystało z rytuałów legitymizujących (publiczne performanse w postaci wystąpień urzędników, polityków i lekarzy, lockdownów, akcji szczepień etc.), które przypominały dawne liturgie państwa. Różnica polegała na tym, że w Niemczech mieliśmy do czynienia z paradoksalnymi rytuałami rebelii. Ich paradoksalność polegała na tym, że aktorzy społeczni oskarżali państwo o rewolucyjność i chcieli przywrócić dawny porządek, zmieniony przez państwo. To była rebelia przeciw rewolucji państwa. Natomiast Polska i USA były świadkami rytuałów rewolucji, które miały obalić i zastąpić dotychczasowy system polityczno-społeczny. Podczas gdy w Niemczech protestujący chcieli zmienić politykę państwa, w dwóch pozostałych przypadkach protestujący chcieli zmienić samo państwo. Pierwszy typ mobilizacji – rebelie – łączy się z porządkiem nowoczesności, a drugi typ – rewolucje – z późną nowoczesnością.

Michał Łuczewski - Wirus społeczny

wtorek, 8 czerwca 2021


W raporcie „Wirus społeczny”, który przygotował pan dla Warsaw Enterprise Institute, pojawia się takie zdanie: "współczesne społeczeństwa zaczynają odchodzić od tradycyjnych form mobilizacji społecznej, takiej jak ruchy społeczne, na rzecz gorących, eksplozywnych performansów społecznych, które przypominają religijne rytuały społeczeństw archaicznych”. Chce pan w naukowy sposób powiedzieć, że robimy się zwyczajnie prymitywni?

Współczesne społeczeństwa, które same sobie wydają się bardzo nowoczesne, zaczynają przypominać społeczeństwa prymitywne, dzikie – jak mówili antropologowie sto lat temu – gdzie ważnym elementem utrzymywania ładu są rytuały.

Pojęcie rytuału może mieć dużo znaczeń. O jakie konkretnie tutaj chodzi?

Rytuał jest lustrzanym odbiciem prawa. Łamie to, czego prawo zakazuje. Polega na przekroczeniu dotychczasowych tabu, hierarchii i granic między grupami, które prawo ustanawia. Może pan pomyśleć o średniowiecznym karnawale, w którym grupy się mieszają i wszystko dzieje się na opak. Nagle przestają obowiązywać normy, a na wierzch wychodzą ukryte dotąd seksualność, bluźnierstwo, rubaszność, kloaczność i przemoc. Współczesnymi odpowiednikami dawnych rytuałów są Black Lives Matter i Ogólnopolski Strajk Kobiet.

Takie rytuały mogą chyba odprawiać nie tylko grupy społeczne, ale również politycy? Może nawet głównie oni.

Kiedy ogarnia nas rytuał, nie wiemy już, co można, a czego nie, kto jest gdzie i kto jest kim. Paradoksalnie poprzez zwiększenie chaosu rytuał prowadzi do jedności. Dzieje się tak za sprawą mechanizmu kozła ofiarnego. Żeby nie nastąpiła implozja grupy i pochłonięcie nas przez wojnę wszystkich ze wszystkimi, zaczynamy poszukiwać winnego za konflikty i agresję. Kiedy wreszcie kozioł ofiarny zostaje usunięty, na chwilę odzyskujemy pokój. Politycy mogą myśleć, że nami dyrygują, ale w istocie raz uruchomiona przez nich przemoc w końcu ich dosięga. Są naszymi totemami, wokół których biegamy jak archaiczne ludy i które wielbimy. Wystarczy jednak, że trochę tylko odejdą od naszych oczekiwań, a wtedy następuje ich obalenie. Proszę zobaczyć, jak szybko Marta Lempart z bogini opozycji stała się jej głównym wrogiem. Każdy kapłan jest opóźnioną ofiarą, jest kapłanem tylko do czasu.

dziennik.pl