poniedziałek, 31 maja 2021


2021 r. rokiem dogecoina jest i basta. Kryptowaluta przebojem wdarła się do ścisłej czołówki największych kryptowalut. Łączna wartość wszystkich dogecoinów wynosi obecnie blisko 80 mld dolarów. To rzecz jasna mniej od bitcoina i ethereum, ale jednocześnie o wiele więcej od bardziej popularnych w latach poprzednich litecoina, tethera czy bitcoin cash.

Powyższej historii można dodać jeszcze więcej pikanterii – dogeocoin jest bowiem wart więcej niż giganci tacy jak BASF, Dell, Activision Blizzard, Heineken czy Nintendo. O spółkach z GPW nawet nie ma co wspominać – nawet Allegro warte jest mniej niż 15 mld USD. Rzecz jasna porównujemy tu różne klasy aktywów (kryptowaluta vs. akcje), ale nadal pokazuje to skalę, do jakiej urósł dogecoin (czasami tłumaczony na polski jako „pieseł”).

(...)

Historia dogecoina sięga końcówki 2013 r. Dla znawców historii kryptowalut nie jest to data obojętna – właśnie wtedy bitcoin notował swój pierwszy rajd śledzony przez media głównego nurtu. Na nagłówki trafiał zarówno wzrost kursu w pobliże 1000 dolarów, jak i symboliczne przebicie ceny jednej uncji złota. Właśnie w takich realiach dwaj amerykańscy programiści – Billy Markus pracujący dla IBM oraz Jackson Palmer zatrudniony przez Adobe – postanowili dla żartu stworzyć alternatywną kryptowalutę. Jej nazwa, dogecoin, związana była z popularnym memem opartym na wizerunku psa rasy shiba-inu. Jak przyznał w liście otwartym do użytkowników Billy Markus, „opracowanie dogecoina zajęło około 3 godzin, a sporo z tego czasu zajęło zaimplementowanie czcionki Comic Sans i kilku grafik”.

Żart ewidentnie spodobał się ówczesnej społeczności kryptowalutowej. 16 grudnia 2013 r. cena otwarcia dogecoina wynosiła 0,0002993 dolara. Zaledwie trzy dni później jednostka kryptowaluty kosztowała już 0,001162 dolara (+467,7 proc.). Kluczowe dla okresu szczenięcego dogecoina było jednak przetrwanie ataku hakerskiego, do którego doszło w Boże Narodzenie 2013 r. Hakerom udało się wykraść kilkanaście milionów dogecoinów. Z jednej strony było to cios dla dopiero co powstałej kryptowaluty, z drugiej… za sprawą ataku o dogecoinie zaczęło być głośno. Co najistotniejsze, społeczność uruchomiła akcję „Uratuj DogeŚwięta” (ang. Save Dogemas), której celem była pomoc osobom poszkodowanym w wyniku ataku hakerskiego. Wystarczył miesiąc, aby wszystkie straty zostały pokryte, co tym razem przysporzyło dogecoinowi jednoznacznie pozytywnego rozgłosu.

Dogecoinowcy postanowili pójść za ciosem. Na początku 2014 r. zebrali kilkadziesiąt tysięcy dolarów dla jamajskiego zespołu bobslejowego, który zakwalifikował się, ale nie był w stanie opłacić kosztów udziału w zimowych igrzyskach olimpijskich w Soczi. Wsparcie otrzymał także hinduski saneczkarz Shiva Keshavan. Obie informacje trafiły do największych światowych mediów, co jeszcze bardziej zbudowało pozytywny wizerunek dogecoina. Pozytywny wydźwięk miała także dogecoinowa zbiórka na budowę studni w Kenii czy wsparcie psów przewodników i korzystających z ich pomocy dzieci.

Powstanie dogecoina było bezpośrednio związane z rosnącą popularnością bitcoina oraz innych kryptowalut (tzw. altcoinów). Twórcy waluty opartej o internetowy mem wykorzystali otwarty kod źródłowy innych kryptowalut, wprowadzając pewne zmiany. Przykładowo, początkowo przewidywano, że maksymalna liczba dogecoinów może wynieść 100 miliardów wobec 21 miliardów w przypadku bitcoina.

To właśnie z maksymalną liczbą jednostek kryptowaluty związana jest główna charakterystyka odróżniająca dogecoina od bitcoina i innych „deflacyjnych” kryptowalut. Szybko okazało się, że maksymalny poziom zostanie osiągnięty już w 2015 r., wobec czego twórcy dogecoina znieśli górny limit – od tamtej pory co rok podaż kryptowaluty rośnie o 5 miliardów jednostek. W przypadku bitcoina limit jest sztywny, a z każdym rokiem przybywa coraz mniej jednostek (obecnie wydobyto już 89 proc., lecz w związku z rosnącym poziomem trudności wydobywania datę wydobycia ostatniej jednostki szacuje się na rok 2140).

bankier.pl

– To oczywiste, że Polska potrzebuje gwarancji bezpieczeństwa, bo ma rozległe, nizinne terytorium. Słowację, Węgry i Czechy chronią Karpaty. Oczywiście my też potrzebujemy gwarancji, ale nie jesteśmy zagrożeni przez Rosję tak, jak odbierają to Polacy. Dlatego niezbędne jest połączenie polskiego żądania gwarancji bezpieczeństwa z żądaniami współpracy węgiersko-rosyjskiej w ramach V4. Tak więc każdy z krajów V4 będzie określał swoją własną politykę wobec Rosji, ale musimy również być w stanie zapewnić sobie wzajemnie gwarancje wobec Rosji – powiedział węgierski premier.

W jego ocenie UE prowadzi "prymitywną politykę rosyjską", co - jak wyjaśnił - oznacza, że mówi ona jedynie "tak" lub "nie", a potrzebuje polityki zniuansowanej, ponieważ Rosja jest krajem o ogromnej sile i szanującym siłę. – Jeżeli nie będziemy militarnie konkurencyjni wobec Rosjan, to oni będą dla nas zagrożeniem. Z drugiej strony w gospodarce musimy pracować razem. Ale my postępujemy odwrotnie, demonstrujemy naszą siłę poprzez gospodarkę dzięki naszej polityce sankcji, ale jesteśmy słabi militarnie. Powinno być dokładnie odwrotnie – uznał Orban.

onet.pl

Oficjalnie w Polsce żyje milion zakupoholików. Tak wynika z danych CBOS-u, który o uzależnienia behawioralne, czyli od zachowań – między innymi korzystania z telefonu, sieci, hazardu czy kompulsywnych zakupów – pyta Polaków co pięć lat. Ostatnio w 2019 roku, więc danych z czasów pandemii jeszcze nie znamy. Z raportu wynika, że problem kompulsywnego kupowania dotyczy 3,7 proc. Polaków powyżej 15. roku życia. Według CBOS-u pod wpływem niedającego się opanować wewnętrznego przymusu kupują głównie młodzi, poniżej 35. roku życia. Najbardziej zagrożone są nastolatki w wieku 15–17 lat. Kompulsywnie kupuje 15,9 proc. dziewczynek i aż 12,3 proc. chłopców. Aż, bo pięć lat wcześniej chłopców zakupoholików nie było wcale. Przynajmniej na papierze.

(...)


Z badania CBOS-u wynika, że w zakupoholizmie niewielkie znaczenie ma wykształcenie. Co ciekawe, drugorzędne są też zarobki – problem z nałogowym kupowaniem mają wcale nie najbogatsi, lecz głównie osoby o miesięcznych dochodach wynoszących 1800–2499 zł. Aż jedna trzecia zakupoholików (34,6 proc.) nie ma własnych dochodów.

Największą rolę odgrywają wiek i płeć. 80, a nawet 90 proc. zakupoholików diagnozowanych w testach przesiewowych lub klinicznie to kobiety. W badaniach CBOS-u ich odsetek wyniósł 74,2 proc.

(...)

W pandemii do Małgorzaty Słowik przyszła pacjentka i powiedziała, że ma garaż makaronu. Do tego kasze, ryże, puszki z jedzeniem. Ale makaronu najwięcej, może nim wyłożyć ściany. – Powiedziała, że w lockdownie mężowi tak się zrobiło, nie zjedzą tego do końca świata. Zawsze widziała, że on dużo kupuje, ale lęk przed COVIDEM-19 odpalił u niego fazę chroniczną.

Mąż innej pacjentki kupował zegarki, doszedł do około 50 sztuk. Z czasem różniły się już tylko detalami, które on analizował w sieci godzinami.

(...)

Zosia Zochniak, współtwórczyni projektu Ubrania do Oddania, w którym każde 10 kg nadesłanych przez ludzi nieużywanych ubrań przeliczane jest na 10 zł dla wybranej organizacji charytatywnej, irytuje się, kiedy słyszy, że zakupoholizm to "fanaberia wystrojonych laseczek, które nie pamiętają, że mają kilka takich samych sukienek". – Tak pokazał zakupoholizm jeden z programów śniadaniowych. Jako niegroźną fanaberię. Tymczasem dla człowieka, który odczuwa przymus kupowania, i dla jego bliskich zakupoholizm to życiowy dramat – oburza się.

Przytacza historię stojącą za jedną z pierwszych darowizn, która trafiła do Ubrań do Oddania: cztery kartony, a w jednym około 200 par spodni w tym samym rozmiarze. – Różnych marek, fasonów, bardzo dużo nowych, z metkami. Pomyślałam, że to pewnie pomyłka. Zadzwoniłam do nadawczyni, bo miałam jej dane. Była bardzo zawstydzona, podziękowała za uczciwość i przyznała, że są to rzeczy wysłane świadomie, w ramach jej trzyletniej terapii leczenia zakupoholizmu. Uprzedziła, że będzie nam wysyłała ubrania sukcesywnie, bo ma je po prostu wszędzie.

gazeta.pl

wtorek, 25 maja 2021


Human Rights Watch donosi w swoim raporcie, że aplikacja do nadzoru policyjnego używana przez chińskie władze w północno-zachodniej prowincji Sinciang wyznacza 36 grup ludzi, w których przypadku może zostać wszczęte śledztwo. Mogą oni również zostać wysyłani do obozów internowania. Wszystko to odbywa się w ramach represji reżimu, które wymierzone są w tureckich muzułmanów zamieszkujacych właśnie ten region.

W opublikowanym 1 maja br. przez Human Rights Watch raporcie przeanalizowano aplikację mobilną, jakiej władze z Sinciang używają do zbierania danych osobowych na temat zarówno Ujgurów, którzy są muzułmanami, jak i innych mniejszości muzułmańskich. Co więcej, na jej podstwie tworzą raporty dotyczące podejrzanych działań i przeprowadzają dochodzenia w sprawie ludzi, których system oznacza jako problematycznych.

Aplikacja jest połączona ze Zintegrowaną Platformą Wspólnych Operacji (ang. Integrated Joint Operations Platform, IJOP), jednym z głównych systemów używanych przez reżim do masowej inwigilacji w tym regionie. Według informacji zawartych w raporcie, system IJOP bada i gromadzi dane o milionach mieszkańców Sinciang za pomocą kamer CCTV, z których część posiada funkcje rozpoznawania twarzy lub widzenia w nocy. Ponadto korzysta z rozległej sieci punktów kontrolnych oraz „Wi-Fi snifferów”, które zbierają unikatowe adresy identyfikacyjne komputerów i smartfonów.

Następnie przy użyciu danych wydobytych przez system, IJOP może zidentyfikować „problematycznych” ludzi, aby przeprowadzić w ich sprawie dochodzenia oraz umieścić ich w obozach internowania należących do całej sieci obozów, jakie znajdują się w tym regionie.

Departament Stanu USA i grupy zaangażowane w obronę praw człowieka szacują, że obecnie w takich obozach przetrzymywanych jest ponad milion Ujgurów i innych mniejszości muzułmańskich. Tam siłą poddawani są indoktrynacji politycznej i zmuszani do wyrzeczenia się wiary. Byli więźniowie opowiadają o przeprowadzanych w tych obiektach torturach, maltretowaniu i gwałtach.

Chiński reżim usprawiedliwiał zatrzymania i masową inwigilację koniecznością zwalczania terroryzmu.

W organizacji zajmującej się prawami autorskimi zdołano przeprowadzić inżynierię wsteczną aplikacji IJOP w celu zbadania rodzaju gromadzonych danych osobowych, a także zidentyfikowania typów zachowań i osób, które władza obiera za cel.

W raporcie podano że, aplikacja gromadzi szeroki zakres danych osobowych, wliczając w to grupę krwi, wzrost „co do centymetra” oraz kolor i markę samochodu. Informacje są następnie wprowadzane do systemu IJOP i łączone z numerem krajowej karty identyfikacyjnej danej osoby.

W raporcie stwierdzono również, że aplikacja identyfikuje 36 grup osób uważanych za „podejrzane”. Decydują o tym przypuszczalnie nieszkodliwe zachowania, tj. „wracanie z zagranicy”, „niesocjalizowanie się z sąsiadami”, „rzadkie używanie drzwi wejściowych”, „entuzjastyczne zbieranie pieniędzy lub materiałów na potrzeby meczetów” lub „zużywanie niestandardowej ilości energii elektrycznej przez dane gospodarstwo domowe”.

Aplikacja informuje również o konieczności przeprowadzania „dochodzeń” wśród osób oznaczonych jako problematyczne, co wiąże się z gromadzeniem jeszcze większej ilości danych osobowych.

Podczas jednej takiej misji urzędnik będzie musiał np. sprawdzić telefon danego człowieka i zalogować się na niego, aby zobaczyć, czy używa on któregokolwiek z 51 „podejrzanych” narzędzi internetowych, w tym wirtualnych sieci prywatnych (VPN) oraz zagranicznych aplikacji do przesyłania wiadomości, tj. Viber, WhatsApp i Telegram.

„W Sinciang władze stworzyły system, który oznacza ludzi jako podejrzanych w oparciu o rozległe i wątpliwe kryteria, a następnie generuje listy osób, które mają zostać ocenione przez urzędników w celu ich zatrzymania” – czytamy w raporcie.

epochtimes.pl

Państwa zamożne walczą z paleniem nikotyny już od lat 80. Obciążanie papierosów dodatkowym podatkiem to nie tylko źródło dochodów budżetowych, ale też instrument ograniczania ich spożycia. A poza akcyzą w XX wieku wprowadzano także zakazy reklamowania papierosów, jak również prowadzono akcje edukacyjne na temat ich szkodliwości.

W XXI wieku rozszerzono politykę antynikotynową o nowe rozwiązania: zaczęto m.in. wprowadzać zakazy palenia w miejscach publicznych, w tym w pubach i restauracjach. Do Polski rozwiązanie to dotarło pod koniec 2010 roku. Kolejnym krokiem było umieszczanie informacji na temat szkodliwości dymu i samej nikotyny na paczkach papierosów, często okraszonych wyjątkowo nieprzyjemnymi zdjęciami, które same w sobie mogły zniechęcać do zakupu.

Generalnie zatem zrobiono całkiem sporo, żeby palenie przestało być modne i fajne, a stało się okazjonalną przyjemnością lub tylko przykrym nawykiem, z którym wiąże się sporo niedogodności. Wszystkie wymienione wyżej instrumenty ograniczania palenia prędzej czy później wprowadzono również w Polsce.

Politykę opartą na takich właśnie rozwiązaniach prowadzi także Nowa Zelandia. Wprowadzony już w 1990 roku Smoke-free Environments Act, czyli Ustawa o środowisku wolnym od dymu, uwolniła od niego miejsca publiczne (była to jedna z pierwszych na świecie tego typu regulacji), obciążyła papierosy wyższym podatkiem, a także nakazała zamieszczanie ostrzeżeń zdrowotnych na paczkach.

Te oparte na miękkich rozwiązaniach polityki antynikotynowe przynoszą wyraźne efekty. Właściwie w każdym kraju OECD liczba nałogowych palaczy szybko spada. W Holandii w latach 1990–2018 odsetek palących spadł z 37 do 17 proc., z kolei w Wielkiej Brytanii odsetek palących codziennie spadł z 30 do 17 proc. W samej Nowej Zelandii ten wskaźnik obniżył się z 28 do 13 proc. W bazie danych OECD zestawienie dla Polski obejmuje okres 1996–2014 – w tym czasie odsetek nałogowych palaczy w naszym kraju również spadł, choć nieco mniej, bo z 32 do 23 proc.

(...)

Skuteczności miękkich rozwiązań antynikotynowych dowodzi ogrom badań. W badaniu The Impact of Implementing Tobacco Control Policies z 2017 roku pięcioro naukowców z USA przyjrzało się efektom poszczególnych rozwiązań.

Najskuteczniejsze są, oczywiście, rozwiązania podatkowe. Obciążenie papierosów podatkiem wynoszącym połowę ich ceny w długiej perspektywie może ograniczyć konsumpcję nawet o jedną piątą. Wprowadzenie zakazu palenia w miejscach publicznych w długiej perspektywie przekłada się na spadek konsumpcji papierosów o kilkanaście procent, a potencjalnie może nawet o niecałą jedną piątą. O mniej więcej jedną dziesiątą konsumpcję mogą ograniczyć oznaczenia graficzne ostrzegające przed skutkami palenia oraz szeroko zakrojone kampanie informacyjne. Stosunkowo najmniej skuteczne jest natomiast finansowanie terapii odwykowych oraz całkowity zakaz reklam, jednak nawet one mogą przynieść kilkuprocentowy spadek konsumpcji. W sumie rozwiązania zmniejszające popyt, bo tak są określane wszystkie powyższe, według badaczy mogą zmniejszyć konsumpcję palenia o 60 proc.

Czy poza instrumentami antypopytowymi państwa mogą w jeszcze jakiś inny sposób zmniejszać konsumpcję papierosów? Oczywiście, że tak.

Ograniczanie palenia poprzez instrumenty zmniejszające atrakcyjność produktów tytoniowych to jedynie leczenie objawów, a nie przyczyn; te bowiem bardzo często tkwią w sytuacji socjoekonomicznej palaczy. Palenie jest silnie związane z pozycją społeczną jednostki, a zwłaszcza z wykształceniem. Według danych sanepidu codziennie pali 32 proc. mężczyzn z wykształceniem zawodowym i 18 proc. z wykształceniem wyższym, to blisko dwukrotna różnica. O ile 27 proc. bezrobotnych to palacze, o tyle wśród kierowników i specjalistów pali już tylko 13 proc. Wśród osób będących w złej sytuacji materialnej pali 28 proc. mężczyzn i 18 proc. kobiet, zaś w grupie osób będących w sytuacji dobrej to odpowiednio 20 i 13 proc.

W Polsce palenie jest w większym stopniu skorelowane z wykształceniem niż z sytuacją materialną, choć wynika to m.in. z tego, że nasze nierówności dochodowe są umiarkowane. W państwach o wysokim poziomie nierówności różnice materialne odgrywają już olbrzymią rolę. W USA wśród osób żyjących poniżej granicy ubóstwa regularnie pali 32 proc. populacji. W grupie żyjących na poziomie dwukrotności tej granicy palenie jest już dwukrotnie rzadsze. Aż trzykrotna różnica występuje natomiast między Amerykankami i Amerykanami z niższym (tj. poniżej szkoły średniej) i wyższym wykształceniem (absolwentki college’ów).

Działania zmniejszające nierówności, biedę i bezrobocie, a także podwyższające kapitał kulturowy społeczeństwa, mogą więc być równie skuteczne w ograniczaniu palenia co instrumenty antypopytowe. Palenie jest przecież jednym ze sposobów radzenia sobie ze stresem, a nieraz też jedną z niewielu przyjemności, na jakie mogą sobie pozwolić osoby żyjące na niskim poziomie materialnym.

Podwyższanie kapitału materialnego i kulturowego społeczeństwa zmienia też modele konsumpcji na, brzydko mówiąc, bardziej wyrafinowane. To dlatego, że podwyższenie statusu socjoekonomicznego jednostki otwiera przed nią znacznie mniej szkodliwe dla zdrowia możliwości rozładowywania stresu lub przyjemnego spędzania czasu wolnego – takich jak sport czy korzystanie z dóbr kultury.

Stabilność ekonomiczna umożliwia też stosowanie zdrowej i zbilansowanej diety, a także prowadzenie spokojniejszego życia. W takich warunkach chęć sięgnięcia po papierosa jest niższa, a samo palenie staje się mniej atrakcyjne na tle innych, nowych opcji. Nieprzypadkowo trzy najmniej palące społeczeństwa w UE to Szwedzi, Finowie i Duńczycy.

krytykapolityczna.pl

O ile produkcja drogich – kosztujących od 100 dolarów do nawet 1000 dolarów – chipów, instalowanych w komputerach o dużej mocy czy smartfonach z najwyższej półki, przez pierwsze miesiące roku szła w zasadzie bez większych problemów, o tyle szybko pojawiły się kłopoty ze stosunkowo tanimi podzespołami i częściami wykorzystywanymi np. w urządzeniach elektroniki domowej i AGD. Takimi jak np. sterowniki wyświetlaczy, bez których nie da się wyprodukować ekranu telefonu Apple czy Samsunga, monitora Della, systemu nawigacji czy np. wyświetlacza zainstalowanego w kuchence mikrofalowej albo w pralce. Skoro popyt rośnie, to ich producenci podnoszą ceny i zawierają umowy na krótkie serie. Producentom aut brakuje także np. chipów zarządzających zasilaniem.

Część firm z branży przyznaje, że gdy wybuchła pandemia popełnili błąd w planowaniu. Zakładali, że – tak jak w przypadku poprzednich kryzysów – spadnie popyt i ograniczyli produkcję, a tym samym zwolnili moce outsourcowane w fabach. Sygnały do zmniejszenia dostaw dostawali zresztą od klientów. Tymczasem spadek – o ile wystąpił – był chwilowy, bo konsumenci, których lockdown uwięził w domach, aby móc pracować na odległość, zaczęli kupować wydajniejsze komputery i większe monitory, a dla uczących się zdalnie dzieci – nowe laptopy. Do tego doszły zakupy nowych telewizorów, konsol do gier i całej gamy innych elektronicznych gadżetów, które miały ułatwić i uprzyjemnić życie w domowym zamknięciu.

Ten sam błąd popełnili producenci samochodów. Na początku pandemii zaczęli ograniczać produkcję i sygnalizować dostawcom, by wstrzymywali wysyłką komponentów, w tym tych zawierających chipy. Wcześniejsze od spodziewanego odbudowanie się popytu na auta zaskoczyło producentów. Ruszyli więc do dostawców chipów z prośbą o zwiększenie produkcji. I tu spotkało ich rozczarowanie. Zwolnione moce zajęli inni klienci, zwłaszcza ci, którzy produkują elektronikę użytkową.

Motoryzacji pozostało ustawienie się na końcu kolejki i lobbowanie u przedstawicieli rządów, by te, wykorzystując kanały dyplomatyczne, otworzyły branży szybką ścieżkę w fabach takich firm jak TSMC czy Samsung. Częściowo się to udało. Obietnice padły. Na dodatek branży motoryzacyjnej na odsiecz ruszył Intel, który ogłosił, że w ramach nowej strategii udostępni innym producentom moce w swych fabrykach. Ale nim produkcja wzrośnie potrzeba czasu na jej przygotowanie. Intel mówi o sześciu, dziewięciu miesiącach. Analitycy amerykańskiej firmy doradczej AlixPartners szacują, że brak chipów zmniejszy tegoroczne dostawy aut o od 2,2-2,4 mln sztuk. To równowartość ok. 3 proc. światowej produkcji. Whirlpool, czołowy światowy producent AGD informował, że w marcu nie dostał 10 proc. zamówionych półprzewodników.

(...)

Choć produkcja chipów idzie pełną parą, to są przerwy w niektórych fabach. W jednych powodem jest COVID-19, w innych – niespodziewane zdarzenia, takie jak spowodowany śnieżycami blackout w Teksasie, gdzie TSMC, Samsung, Infineon i NXP Semiconductors musieli przerwać produkcję. Jej wznowienie zajęło kilka tygodni, a firmy spodziewają się, że pełne moce teksańskie faby odzyskają w pierwszych miesiącach lata. Jak twierdzą analitycy tajwańskiej firmy badawczej TrendForce, wstrzymanie produkcji w teksańskiej fabryce Samsunga spowoduje w II kwartale 30-proc. spadek produkcji telefonów 5G.

Na Tajwanie TSMC, a także Micron sygnalizują kłopoty z dostawami wody wykorzystywanej w produkcji. Na wyspie trwa największa od 56 lat susza. W Japonii w ostatnim roku doszło do trzech pożarów w fabrykach związanych z branżą. W lipcu ub.r. ogień objął zakład wytwarzający podłoża używane przy produkcji chipów. Skutki tego pożaru, w postaci zmniejszonych dostaw, producenci chipów – m.in. Intel – odczuwali jeszcze w kwietniu br. W październiku ub.r. zapaliła się fabryka firmy Asahi Kasei Microdevices, w której produkowano sensory używane w motoryzacji (produkcję wznowiono w lutym 2021 r.), zaś w marcu br. palił się jeden z zakładów wytwarzającej chipy dla motoryzacji spółki Renesans Electronics. Firma odpowiada za ok. 30 proc. światowej produkcji mikrokontrolerów używanych w samochodach. Kilka tygodni zajęło przeniesienie produkcji do fabów innych producentów (w tym TSMC). Fabryka już wznowiła produkcję, a pełne moce osiągnie za kilka tygodni.

(...)

Nvidia, czołowy światowy producent procesorów graficznych (GPU), które ze względu na moce obliczeniowe wykorzystywane są nie tylko w komputerach, ale także np. w kopalniach bitcoinów, początkowo liczył, że problemy zakończą się po I kwartale 2021 r. Wraz z publikacją wyników za pierwsze trzy miesiące tego roku firma twierdzi, że niedobory potrwają przynajmniej do końca tego roku. Nvidia zaznacza, że stale zwiększa produkcję GPU.

Tajwański TSMC, największy światowy producent półprzewodników na zlecenie, którego faby produkują dla takich firm jak Apple i Qualcomm mówi wprost, że ten rok nie będzie ostatni. Ocenia to na podstawie składanych przez klientów zamówień, które z nawiązką przekraczają jego moce produkcyjne wykorzystywane dziś dzięki różnym zabiegom organizacyjnym w ponad 100 proc. By sprostać popytowi tajwański producent ogłosił, że tegoroczne nakłady inwestycyjne wyniosą 30 mld dolarów. To o trzy czwarte więcej niż w 2020 r. i więcej niż wstępnie planowane na ten rok 25-28 mld dolarów.

Także światowy numer jeden – Intel – mówi o 2022 r. jako spodziewanym terminie zakończenia kłopotów z zaspokajaniem popytu. Bardziej optymistycznie na sytuację patrzy tajwański Acer, piąty światowy producent komputerów. W jego opinii, problemy z chipami do komputerów średniej klasy zelżeją już w II połowie roku.

W zaspokojeniu popytu mają pomóc przede wszystkim nowe i już prowadzone inwestycje. Intel zadeklarował, że wyda 20 mld dolarów na budowę dwóch fabryk w Arizonie. Faby mają produkować półprzewodniki także na zamówienie innych firm. Z kolei TSMC, które w maju ub.r. zapowiedział wydanie na budowę fabu w Arizonie 12 mld dolarów, wiosną tego roku ogłosiło, że w ciągu trzech lat zainwestuje 100 mld dolarów w zwiększenie mocy produkcyjnych, w tym w USA. Niemiecki Infineon w lutym ogłosił, że nieznacznie zwiększa planowane w tym roku inwestycje i przyspiesza uruchomienie nowej fabryki w Austrii. Ma ruszyć w III kwartale i produkować chipy m.in. dla motoryzacji.

Do tych rynkowych zapowiedzi, które wynikają m.in. z biznesowych ocen, że konsumpcja półprzewodników w najbliższych latach będzie rosła, bo rynek półprzewodników za sprawą 5G i komputerów o dużych mocach obliczeniowych wszedł w fazę wieloletniego wzrostu, dochodzą jeszcze działania i zapowiedzi działań rządów.

Administracja Joe Bidena w lutym nakazała agendom rządowym działania zmierzające do zwiększenia krajowej produkcji chipów i szuka poparcia w Kongresie i Senacie dla projektu przeznaczenia 37 mld dolarów z publicznych pieniędzy na zwiększenie produkcji chipów w USA. Podczas rozmów z rządem dotyczących zwiększenia produkcji szefowie Samsunga i SK Hynix zaproponowali, by przyznano im wakacje podatkowe w wysokości 50 proc. wartości nowo wybudowanych budynków fabrycznych, czy centrów R&D.

Ponadto niezależnie od siebie rząd USA i Unia Europejska ogłosiły koncepcje półprzewodnikowej samowystarczalności. Taki plan od kilku lat realizowany jest w Chinach pod auspicjami tamtejszych władz państwowych. W ocenie Marka Liu, prezesa TSMC, są „ekonomicznie nierealne”. Także autorzy raportu SIA i BCG ocenili, że jest to nieuzasadniony ekonomicznie pomysł. Według ich prognoz branża na inwestycje i R&D wyda w ciągu 10 lat 3 bln dolarów. Tymczasem jak wyliczyli, gdyby Europa, USA i Chiny (konsumują odpowiednio 25 proc., 32 proc. i 24 proc. światowej produkcji półprzewodników) miały być samowystarczalne to łącznie musiałby wydać na dojście do takiego stanu ok. biliona dolarów, a potem co roku od 40-105 mld dolarów (ta wielkość zależy od fazy cyklu koniunkturalnego i rozwoju technologii).

W rozpisaniu na głosy wstępne inwestycje w Chinach wyniosłyby 175-250 mld dolarów, w USA 350-420 mld dolarów i w Europie 240-330 mld dolarów, a roczne wydatki to odpowiednio 5-15 mld dolarów, 10-30 mld dolarów i 25-60 mld dolarów. Według autorów raportu nacjonalizm półprzewodnikowy spowodowałby wzrost cen półprzewodników o 35-65 proc., a w ślad za tym cen urządzeń sprzedawanych konsumentom końcowym. Zamiast tego proponują dotacje i ulgi podatkowe, które miałyby pozwolić na korekty w łańcuchu dostaw i przesunięcie części mocy produkcyjnych do USA czy Europy. Dziś np. najbardziej zaawansowane chipy (technologie od 10 nm w dół) produkowane są tylko w Korei (8 proc.) i na Tajwanie (92 proc.), co czyni produkcję wrażliwą na kryzysy i konflikty geopolityczne, a także na katastrofy naturalne. Z kolei 40 proc. ogółu światowych mocy produkcyjnych ulokowane jest w Chinach.

obserwatorfinansowy.pl

Łukasz Giżyński to trzydziestolatek. W 2014 r. bez sukcesu ubiegał się o mandat radnego w częstochowskiej radzie miasta. Jak słyszymy od osób doskonale znających realia układów towarzysko-politycznych w mieście, swoją karierę zawdzięcza ojcu i jego dobrym relacjom z rządzącą Częstochową lewicą.

Syn wiceministra dostał w przeszłości pracę w miejskich spółkach m.in. w Częstochowskim Przedsiębiorstwie Komunalnym i oczyszczalni ścieków "Warta". – Kiedy zapytałem jednego z prezesów jak to możliwe, że zatrudnili człowieka z PiS-u, usłyszałem, że to nie na ich poziomie się rozgrywa – mówi nasz informator.

Młody Giżyński przez kilka miesięcy był też zatrudniony w archiwum Regionalnego Funduszu Gospodarczego, czyli spółce ze 100 proc. udziałem skarbu państwa. Ale ambicje wiceministra względem syna były znacznie większe.

– Nikt nie ma wątpliwości, że częstochowski oddział Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi Giżyński utworzył pod syna. Wystarczy sprawdzić czym się tam zajmują, bo na pewno nie kultywowaniem wiejskiej tradycji i kultury – dodaje nasz rozmówca, który prosi o anonimowość.

Pierwszym zrealizowanym zadaniem częstochowskiego oddziału pod kierownictwem Łukasza Giżyńskiego jest projekt "Częstochowscy Męczennicy za Wiarę i Ojczyznę", poświęcony pamięci księży katolickich zamordowanych przez Niemców w czasie II wojny światowej. Pomysłodawcą projektu nie jest jednak Giżyński, a Fundacja na Rzeczy Promocji i Rozwoju Sołectwa Karczewice, która szukała środków na realizację tego projektu i znalazła je właśnie w Narodowym Instytucie Kultury i Dziedzictwa Wsi.

Za wsparcie z Instytutu udało się zorganizować wystawę, koncert i cykl publikacji. Artykuły na ten temat opublikowano w lokalnym tygodniku, którego redaktor naczelną jest Urszula Giżyńska - żona wiceministra i matka kierownika oddziału Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi.

– Nie mieliśmy zlecenia z Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi, tylko z Fundacji na Rzecz Rozwoju Sołectwa Karczewice. Były zapytania ofertowe ze strony Fundacji, my odpowiedzieliśmy i nawiązano z nami współpracę na publikację cyklu artykułów historycznych. Od samych początków naszego istnienia, czyli od 30 lat, z pietyzmem odnosimy się do naszych polskich postaw i uczuć patriotycznych, ponadto jesteśmy Gazetą o zasięgu obejmującym cały subregion północny województwa śląskiego - co razem wzięte zapewne miało wpływ na wybór przez Fundację – mówi w rozmowie z Onetem Urszula Giżyńska.

– Nigdy nie podejmowaliśmy finansowej współpracy z Instytutem Kultury i Dziedzictwa Wsi, nie wystawialiśmy Instytutowi faktur i nie wzięliśmy od Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi ani złotówki – zapewnia Giżyńska, redaktor naczelna "Gazety Częstochowskiej".

Rzeczywiście, pieniądze z państwowego instytutu kierowanego przez syna trafiły do gazety matki przez wspomnianą fundację. – Jako partner dostaliśmy środki od Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi. Na cały ten projekt, w tym na cztery artykuły. Na częstochowskim rynku nie ma zbyt wielu wydań papierowych gazet dostępnych w sprzedaży, a "Gazetę Częstochowską" można kupić w każdym kiosku. Zaproponowano nam ok. 6 tys. zł za cykl, połowę taniej niż oferowały inne tytuły – tłumaczy Onetowi Robert Kępa z Fundacji na Rzeczy Promocji i Rozwoju Sołectwa Karczewice.

onet.pl

poniedziałek, 24 maja 2021


W połowie lat czterdziestych nastąpiło odrodzenie aktywności Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, któremu przewodzili tym razem nie emigranci, lecz energiczni działacze zamieszkali na terenie wszystkich zaborów. Dwa główne ośrodki tej aktywności mieściły się w okupowanym przez Prusy Poznaniu i Wolnym Mieście Krakowie, ściśle powiązanym z zajmowaną przez Austriaków Galicją. Te właśnie dwa miasta miały być miejscami wybuchu ogólnokrajowego powstania, które nie tyle zaplanował, ile wymyślił nieugięty, choć niezbyt zrównoważony, samozwańczy kandydat na jego przywódcę – Ludwik Mierosławski.

Był to przystojny młody człowiek o jasnych włosach i bohaterskiej postawie. Ten urodzony w 1814 roku syn napoleońskiego oficera i Francuzki brał jako chłopiec udział w powstaniu listopadowym i od tej pory marzył o dowodzeniu armiami. Czekając na okazję do realizacji tych planów, działał w Towarzystwie Demokratycznym, które nazywał czasem walecznym kościołem, a czasem zakonem krucjaty. Mówił podniosłym tonem o dalekosiężnych planach, które nie mogą się nie powieść, i zarażał ludzi swoją energią. Czuł się stworzony do zbrojnej walki przeciwko uciskowi i był przekonany, że zbyt długi pokój deprawuje naród. Wierzył też, że do tego, by młode pokolenie nadmiernie nie zmiękło, konieczna jest „operacja w formie powstania”.

W 1845 roku Mierosławski porozumiał się z dwudziestotrzyletnim Edwardem Dembowskim i wspólnie z nim ułożył projekt powstania, które chcieli wywołać równocześnie w Poznańskiem i Galicji. Po odebraniu ich Prusom i Austrii, miały one stać się przyczółkami umożliwiającymi wyparcie Rosjan z pozostałych obszarów Polski. Na czele rządu tymczasowego obaj spiskowcy chcieli postawić poznaniaka, Karola Libelta, a powstanie miało wybuchnąć wieczorem 21 lutego 1846 roku. Zaapelowali do Mazziniego o wywołanie we Włoszech zamieszek, które miały odwrócić uwagę Austriaków, i przewidywali, że oddział złożony z Polaków i Francuzów wkroczy w tym samym celu przez Szwajcarię do Italii. Inicjatywa spaliła na panewce, gdy Libelt, Mierosławski i inni poznańscy przywódcy spisku zostali wyłapani przez pruską policję. Kiedy wiadomość o tym dotarła do innych konspiratorów, jedni chcieli odwołać powstanie, a inni opowiadali się za jego przyspieszeniem. Doszło w rezultacie do kilku przedwczesnych lokalnych wybuchów. 18 lutego austriackie wojska wkroczyły do Krakowa i zaczęły aresztować spiskowców na terenie całej Galicji. Krakowscy konspiratorzy podjęli mimo to decyzję o wszczęciu powstania i wydali manifest zapowiadający szeroko zakrojone reformy społeczne. „Wołają do nas wolne narody całego świata, byśmy nie zaprzepaścili podstaw bytu narodowego... woła do nas sam Bóg, który zażąda kiedyś od nas rachunku – brzmiało ich przesłanie. – Jest nas dwadzieścia milionów. Podnieśmy się za jednym razem i jak jeden mąż, a żadna potęga świata naszej mocy nie zwycięży. Nastanie dla nas wolność, jakiej na świecie jeszcze nigdy nie było”.

Dnia 27 lutego 1846 roku Dembowski, w chłopskim stroju i z krucyfiksem w ręku, poprowadził procesję po podkrakowskich wsiach, wzywając włościan do powstania. Przedsięwzięcie nie wzbudziło większego entuzjazmu. W drodze powrotnej do Krakowa procesja została zatrzymana przez wojsko austriackie, wspierane przez uzbrojonych w kosy chłopów, których zachęcano do zwalczania „znieprawionych rewolucjonistów” i nieprzyjaciół „dobrego cesarza”. Dembowski został śmiertelnie pobity. Wkrótce potem Austria anektowała Wolne Miasto Kraków. Zdumiewające jest to, że Karol Marks nazwał ten żałosny niewypał pierwszą demokratyczną rewolucją w najnowszej historii.

Nowym elementem w tej narodowowyzwoleńczej rozgrywce była perfidna, intrygancka polityka Austrii, której urzędnicy obiecywali pieniądze za żywych lub zabitych „buntowników”, a także rozpuszczali pogłoski, że polska szlachta wezwała na pomoc francuskie wojska kolonialne, więc w Karpatach zaroi się wkrótce od czarnoskórych żołnierzy, mordujących i pożerających chłopów. Doprowadziło to do masakry ponad dwóch tysięcy przedstawicieli drobnej szlachty, studentów i innych podejrzanych. Zabijali ich chłopi pragnący zademonstrować swoją lojalność wobec cesarza. Przebieg wydarzeń był straszliwym wstrząsem dla polskich patriotów. Chłopi apatycznie zareagowali na wszystkie ich apele, ale z entuzjazmem poparli „swojego cesarza”. Ochłodziło to zapał licznych zwolenników walki o wolność. A widmo chłopów napadających na dwory prześladowało również szlachetnie urodzonych spiskowców w innych częściach habsburskiego imperium, takich jak Węgry i Włochy, gdzie ostatnie wydarzenia bynajmniej nie zachęcały do patriotycznej działalności.

Adam Zamoyski - Święte szaleństwo

niedziela, 23 maja 2021


Michał Sutowski: Niedawno po raz kolejny ogłoszono wysokość średniej płacy w Polsce, na nieco ponad 5,5 tysiąca złotych, czyli około 4 tysięcy na rękę – ilu Polaków odnalazłoby się w takich wyliczeniach?

Katarzyna Duda: To jest średnia GUS z lutego, dokładnie 5569 złotych brutto, która nie dotyczy przedsiębiorstw zatrudniających mniej niż 10 osób ani wszystkich zatrudnionych na zleceniu i dziele. Zliczono ją więc z 8,5 miliona ludzi, gdy wszystkich pracujących jest około 16,5 miliona.

Czyli to jest średnia dla niemal połowy rynku pracy?

I to tej lepszej. Bo w grupie przedsiębiorstw, gdzie zatrudnia się poniżej 10 osób – to wynika wyraźnie z raportów Państwowej Inspekcji Pracy – skala naruszeń praw pracowniczych jest znacznie większa, można więc spokojnie przyjąć, że zarobki tych w sumie 4 milionów pracowników będą niższe. Do tego dochodzi „śmieciowa” część rynku pracy czy, mówiąc bardziej precyzyjnie, zatrudnieni na umowach cywilno-prawnych: zlecenia, co dotyczy ponad miliona osób, i na umowach o dzieło. A także osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą.

Ilu tych „zleceniobiorców” to dobrowolni freelancerzy, a ilu – przymusowi prekariusze? I chyba można założyć, że ci bez etatu zarabiają, oczywiście średnio, mniej niż ci z umowami o pracę?

Trudno to wszystko stwierdzić. Co do wynagrodzeń, to ZUS dopiero niedawno zaczął liczyć, ile osób w ogóle pracuje na dziełach.

Jak to możliwe?

Ponieważ instytucje państwa nie zawsze nadążają za zmianami zachodzącymi w świecie pracy. O zapóźnieniu instytucji świadczy np. to, że nadal nie są prowadzone statystyki dotyczące skali pracy za pośrednictwem platform internetowych. Pewnie upłynie kilka lat, zanim poznamy prawdziwą skalę tego zjawiska.

(...)

Trochę zatem wiemy o strukturze zatrudnienia, ale co my właściwie wiemy o polskich zarobkach? Poza tym, że tę średnią co miesiąc przy wypłacie to widzi raczej mniejszość? I że podobno Niemcy nam tych płac zazdroszczą…

Firma Symmetrical Labs opublikowała niedawno badanie, z którego wynikało, że 17 proc. pracujących zarabia średnią krajową lub wyżej, czyli około 4 tysięcy złotych netto, reszta poniżej. Z tego poniżej około jednej piątej zarabia minimalną krajową i między 3 a 4 tysiące na rękę, a 34 proc. – między 2 a 3 tysiące złotych.

To nie wygląda na jakąś wielką polaryzację, względnie „morze biedy” i niewielką grupę bardzo zamożnych. Dochody rozkładają się w miarę równomiernie.

Tylko 2 proc. ma miesięczne dochody od 7,5 tysiąca w górę, w tym 1 proc. powyżej 10 tysięcy miesięcznie – cały czas mówimy o zarobkach netto. Ale tych zarabiających minimum wcale nie jest najwięcej. Nie ma w Polsce „dwóch światów”, biegunowo od siebie odległych, jest raczej kontinuum różnych dochodów, przy czym oczywiście większość zarabia… raczej mniej niż więcej.

A gdybyśmy kręcili, powiedzmy, serial o „statystycznym Polaku”, takim średniaku polskim, to ile on powinien zarabiać? Medianę? Pracować w biurze, w szkole czy fizycznie?

Mediana to 4100 brutto, czyli blisko 3 tysiące na rękę – to wartość środkowa – dokładnie połowa zarabiających jest wynagradzana poniżej tej wartości a druga połowa powyżej, aczkolwiek to znaczy różne rzeczy w zależności od miejsca zamieszkania, sytuacji rodzinnej, posiadania mieszkania na własność lub na kredyt, wynajmowanego komercyjnie lub na preferencyjnych warunkach, itp. To może nam przecież różnicować faktycznie rozporządzalny dochód o 1–2 tysiące złotych – i bardzo zmieniać sytuację życiową. Najwięcej jednak dowiemy się, patrząc na strukturę wynagrodzeń według GUS, publikowaną co dwa lata – obejmuje ona prawie 8,5 miliona pracowników, z czego blisko jedna trzecia w sektorze publicznym.

I co z niej wynika?

Na samej górze są przedstawiciele władz publicznych, urzędnicy i kierownicy – to jest grupa wyraźnie najbogatsza. Następnie mamy specjalistów, potem techników i średni personel, pracowników biurowych – schodzimy coraz niżej, dalej są robotnicy przemysłowi, rzemieślnicy, pracownicy usług i sprzedawcy, potem rolnicy, ogrodnicy, leśnicy i rybacy; wreszcie pracownicy wykonujący proste prace: sprzątający, pomoce domowe, ale też pomocnicy w budownictwie czy przemyśle.

I gdzie są średniacy? Kto jest najbardziej przeciętny?

To jasne, że nie przedstawiciel władzy publicznej, kierownik ani specjalista, bo oni wszyscy są najczęściej w górnych 2 proc. dochodów; lekarze na przykład zarabiają średnio 9 tysięcy złotych brutto, podobnie architekci. Najgorzej z kolei wypadają ochroniarze, rolnicy i leśnicy, gdzie 60–70 proc. grupy zawodowej zarabia blisko 2 tysiące złotych.

Przeciętniak to będzie zatem pracownik biurowy?

Zapewne, ewentualnie lepiej zarabiający pracownik usług, np. kelner czy barman albo robotnik wykwalifikowany.

To typ wykonywanego zawodu, a czy są silne podziały branżowe, jak to było np. w PRL? To znaczy, że różnice zarobków wynikają nie tylko z tego, co robisz, ale przede wszystkim – gdzie?

Fakt, że dużo zarabia się w technologiach informatycznych, bankowości czy telekomunikacji, nie będzie pewnie zaskakujący, nieźle jest też w przemyśle ciężkim i energetyce. Blisko średniej są przemysł lekki, media i reklama, a także budownictwo. Ciekawie robi się za to na dole – zdecydowanie najgorzej zarabia się w sektorach ochrony zdrowia, usług dla ludności, nauce i szkolnictwie, a także kulturze i sztuce.

To są średnie, ale też chyba rozwarstwienie w tych branżach jest różne? Wszyscy nauczyciele zarabiają z grubsza podobnie, ale wszyscy pracownicy ochrony zdrowia już niekoniecznie?

Dlatego, mimo tych różnic między gałęziami gospodarki, najwięcej powie nam inny wskaźnik, czyli wielkość przedsiębiorstwa, bo tu prawidłowość jest bardzo czytelna. W firmach zatrudniających do 19 pracowników zarabia się po prostu mniej, nawet specjaliści czy kierownicy dostają wyraźnie niższe wynagrodzenia niż ludzie na tych samych stanowiskach w firmie, gdzie pracuje 50 czy 70 osób. Próg, po którym następuje skokowa różnica, to właśnie 19 osób i średnia na rękę 3100, wyżej zarabia się tylko więcej.

krytykapolityczna.pl

środa, 12 maja 2021


Jeden z tych celebrytów, posługujący się pseudonimem Big Logo i znany głównie z filmików przedstawiających go jedzącego w luksusowych restauracjach, przeprosił za publikację „bezmyślnych” nagrań z apartamentów prezydenckich w drogich hotelach – podał hongkoński dziennik „South China Morning Post”.

Inny internauta skrytykowany przez państwowe media, Xiaoyu, dzielił się z użytkownikami swoimi doświadczeniami z luksusowego centrum opieki poporodowej w Szanghaju, które kosztuje 2 mln juanów (1,1 mln zł) za miesiąc. Xiaoyu przeprosił za „przesadnie rozrywkowy” i "wprowadzający w błąd" styl filmiku, który skrytykowały chińskie media.

(...)

W ubiegłym tygodniu oficjalna chińska agencja prasowa Xinhua zwróciła uwagę na rosnącą popularnością nagrań przedstawiających rozrzutny styl życia bogatych celebrytów internetowych. Oskarżyła ich o „ślepe dążenie do klików i korzyści oraz lekceważenie odpowiedzialności społecznej”.

Xinhua podała przy tym przykłady influencerów, którzy chwalili się płaceniem 10 tys. juanów (5,5 tys. zł) za strzyżenie, 350 tys. juanów (29,3 tys. zł) za łóżko i 400 tys. juanów (221,6 tys. zł) za garnitur. „Zaprzeczają oni powszechnym wartościom gorliwości, gospodarności i ciężkiej pracy” – oceniła.

„Tego rodzaju treści zaważą w długim okresie na wartościach i postawach widzów względem bogactwa, wywierając niekorzystny wpływ, który nie powinien być przeoczony” – skonstatowała chińska agencja.

Po tych komentarzach państwowej agencji platforma Douyin zaczęła wyświetlać użytkownikom poszukującym nagrań Big Logo i Xiaoyu apel o "racjonalną konsumpcję" i "zdrowe podejście" do wydawania pieniędzy. Obaj twórcy usunęli skrytykowane przez Xinhua filmiki.

bankier.pl

Czy mógłby Pan przedstawić francuski obszar oddziaływania w tym regionie?

Częścią Republiki Francuskiej jest Polinezja Francuska, a także Nowa Kaledonia, gdzie w 2018 roku, a następnie w 2020 roku odbyły się niepodległościowe referenda. Obszar pozostał jednak częścią Francji. Mamy również dwie małe wyspy na południowym Pacyfiku – Wallis i Futuna. Dość wymienić francuską wyspę Reunion niedaleko wybrzeży Madagaskaru. To również Majotta, która znajduje się pomiędzy Madagaskarem a wschodnią Afryką. Majotta również głosowała nad własną niepodległością, ale ostatecznie wybrano pozostanie częścią Francji. Teraz ma status departamentu. Na tym obszarze mieszka około 1,5 miliona osób – to więcej francuskich obywateli niż w niejednym departamencie Francji metropolitalnej. Kontrola na tymi obszarami tworzy podstawę strategii na obszarze Indo-Pacyfiku.

Tym samym widać, że francuskie terytorium rozciąga się od wschodnich wybrzeży Afryki do Polinezji – to gigantyczny obszar, idealnie odzwierciedlający koncepcję Indo-Pacyfiku. Nie można zapominać o aspekcie historycznym, przede wszystkim czasach francuskich kolonii w regionie. Wietnam, Laos i Kambodża pozostawały przez długi czas pod kontrolą Paryża, co skutkowało francuskim zaangażowaniem w wojny w latach 1946-1954. Francja po dziś dzień utrzymuje ważne związki nie tylko polityczne i strategiczne, ale również językowe i kulturowe. Najwyraźniejszym przykładem jest Kambodża, w której język francuski nadal jest wykorzystywany. Znaczenie francuskiego w kambodżańskiej kulturze oczywiście maleje, ale wpływ nadal można dostrzec. Czynnik ten stanowi kolejny element zwiększający francuskie zainteresowanie regionem.

(...)

Jak Francja podchodzi do coraz wyraźniejszej rywalizacji Chin i Stanów Zjednoczonych?

Oficjalnie Francja nie stoi po żadnej ze stron i deklaruje neutralność, a wyjaśnieniem obecności w regionie jest chęć ochrony swych interesów. Niemniej jednak celem Paryża jest utrzymywanie swobody nawigacji, w tym na Morzu Południowochińskim, co sprawia, że Francja nie jest może rywalem, ale znajduje się w opozycji do Chin i ich działań. Nie oznacza to, że Francja jednoznacznie staje po stronie Stanów Zjednoczonych. Paryż, przynajmniej dotychczas, odrzucał możliwość dołączenia do współpracy w ramach QUAD (Stany Zjednoczone, Indie, Australia, Japonia), ale oczywiście jest zaangażowany w regionalne problemy. Przykładem niech będzie spór Wietnamu z Chinami. Wietnam współpracuje z Francją, bowiem wietnamski rząd swoje stanowisko opiera na dokumentach przygotowanych jeszcze przez Francuzów w czasach kolonialnych. Innymi słowy, Francja jest oficjalnie neutralna, ale w praktyce jest zaangażowana.

(...)

Jak politycy w Paryżu podchodzą do ekspansjonistycznych działań Chin? 

Chińskie działania odbierane są jako gigantyczne wyzwanie. Pogląd Francji nie różni się zbytnio od oficjalnego stanowiska Unii Europejskiej, która zwraca uwagę na ryzyko związane z tak zwaną „systemową rywalizacją”. W tym kontekście należy pamiętać, że Francja ma bardzo dobre relacje z Chinami, dużo lepsze niż Pekin ze Stanami Zjednoczonymi. Paryż uznał ChRL już w 1964 roku. Od tego czasu zbudowano silne relacje bilateralne, oparte nie tylko na współpracy gospodarczej, ale również kulturalnej i dyplomatycznej. Francja postrzega Chiny jako kluczowego partnera, choć jednocześnie widzi związane z tym państwem wyzwania dla bezpieczeństwa w regionie. Dotyczy to również rosnących obaw co do narastającej chińskiej obecności na południowym Pacyfiku. Paryż w coraz większym stopniu zastanawia się jak zabezpieczyć Nową Kaledonię przez chińskim apetytem.

(...)

Czy wszystkie grupy polityczne we Francji prezentują podobne stanowisko względem Chin?

We francuskiej polityce generalnie istnieje zgoda co do istnienia chińskiego wyzwania. Nie dostrzegam żadnej politycznej grupy, która we Francji miałaby w tej sprawie odmienne zdanie, choć oczywiście istnieją różnice co do tego, jak na to wyzwanie reagować. Nie ma jednak obozów „jastrzębi” i “gołębi”, które kłóciłyby się w sprawie Chin. Widać jednak, że Chiny próbują zbudować sobie we Francji polityczne wpływy. To powód do zaniepokojenia. Pekin ma wpływ na francuską politykę, choć na poziomie lokalnym, a nie centralnym. Chiny oddziałują także na byłych oficjeli. Warto wspomnieć taką osobę jak Jean-Pierre Raffarin, premier Francji w czasie rządów prezydenta Jacquesa Chiraqa. Raffarin jest bliskim przyjacielem Chin, dokąd często jest zapraszany. Prowadzi również fundację, której celem jest wzmacnianie francusko-chińskiego partnerstwa. Nie twierdzę, że Raffarin prowadzi działania w imieniu Chin, ale jest jednym z narzędzi chińskiego wpływu we Francji.

defence24.pl

wtorek, 11 maja 2021


Kiedy w marcu były Minister Przemysłu i Technologii Informacyjnych – Miao Wei w referacie wygłoszonym na czwartej sesji 13. Chińskiej Ludowej Politycznej Konferencji Konsultacyjnej Komitetu Narodowego stwierdził, że kraj jest nadal producentem trzeciej ligi, podważyło to skuteczność wprowadzanych w ostatnich latach ambitnych planów Pekinu zmierzających do przekształcenia kraju w mocarstwo technologiczne. Obecnie Chiny znajdują się na półmetku jednej ze sztandarowych strategii – „Made in China 2025” (MIC 25) , co w obliczu surowej oceny Miao Wei, zmusza do refleksji nad skutecznością inicjatywy.

Słowa byłego ministra uderzają w MIC 25 tym silniej, że temat zaawansowania produkcji przemysłowej zna on nie tylko ze swojej politycznej kariery, ale przede wszystkim biznesowej (były prezes Dongfeng Motors, któremu przypisuje się uratowanie giganta motoryzacyjnego przed bankructwem). Trudno odmówić Chinom ogromnego potencjału produkcyjnego – ten etap rozwoju zrealizowano już z nawiązką – od lat 50. XX w. wartość dodana wytwarzana przez przemysł przetwórczy w ujęciu realnym zwiększyła się około 1000 razy. W 2019 r. Chiny odpowiadały za 28,5 proc. globalnej wartości dodanej w przemyśle przetwórczym (udział USA wynosił 11 proc.).

Trudno też odmówić Chinom kompleksowości produkcji – zgodnie z klasyfikacjami ONZ wytwarzają wszystkie kategorie produktów przemysłowych, czego nie można powiedzieć o żadnym innym kraju. Jednak teraz nastał etap umacniania i udoskonalania produkcji. W latach 2012-2019 stosunek wartości dodanej do produkcji brutto oscylował w Chinach wokół 20 proc., co było niższe w porównaniu do krajów-liderów – w USA czy Niemczech w analogicznym okresie udziały przekraczały 30 proc.

Umiejscowienie Chin w trzeciej lidze producentów wynika z pojmowania globalnej gospodarki jako piramidy. Na najwyższym poziomie znalazły się USA jako centrum innowacji technologicznych. Poziom drugi stanowi produkcja z tzw. najwyższej półki, którą oferują przede wszystkim gospodarki Unii Europejskiej (głównie Europy Zachodniej) oraz Japonia. Poziom trzeci obejmuje rynki rozwijające się, wśród których bezsprzecznie dominują Chiny. Natomiast poziom najniższy piramidy należy do krajów będących eksporterami zasobów, głównie do państw OPEC, krajów Afryki czy Ameryki Łacińskiej.

(...)

Z teorią piramidy komponują się MIC 25 oraz będąca jej kontynuacją strategia „China Standards 2035”.  Zgodnie z MIC 25 Chiny do 2025 r. mają osiągnąć status głównej siły produkcyjnej. Drugi etap rozwoju wiąże się z wyznaczaniem standardów produkcji globalnej, szczególnie wysokich technologii i ma zakończyć się w 2035 r. Natomiast do setnej rocznicy powstania Chińskiej Republiki Ludowej (2049 r.) kraj ma się przekształcić w supermocarstwo produkcyjne – czyli zajmie miejsce USA.

Cel ma zostać osiągnięty przez zwiększenie konkurencyjności gospodarczej, umocnienie pozycji w globalnych łańcuchach wartości, transformację w kierunku nowych technologii i zmniejszenie zależności od firm zagranicznych. Postęp technologiczny i innowacje odegrają rolę siły napędowej dla chińskiego wzrostu i produktywności. Priorytetowymi sektorami strategii są m.in. technologie nowych generacji, wysokiej klasy skomputeryzowane maszyny, pojazdy elektryczne czy zaawansowane urządzenia medyczne.

(...)

W planie określono mierniki oceniające stan zaawansowania realizacji celu. Przykładowo, do 2025 r. udział krajowych systemów operacyjnych i oprogramowania na chińskim rynku powinien przekraczać połowę dotychczas kupowanego. Obecnie zaledwie 3 proc. systemów operacyjnych tworzonych jest w Chinach. Do 2025 r. firmy krajowe mają w 80 proc. zaspokajać chiński popyt na wyposażenie ICT oraz terminale, a chipy w 40 proc. powinny być wytwarzane lokalnie. Pułapy te mogą być trudne do osiągnięcia, biorąc pod uwagę, że obecnie 80 proc. zapotrzebowania na układy scalone zaspokaja import, a około połowa podstawowych komponentów i technologii sprowadzana jest z zagranicy.

Strategia MIC 25 zakłada, że do 2030 r. Chiny będą wiodącym światowym producentem chipów. Jednak osiągnięcie takiego statusu jest mało prawdopodobne, gdyż zgodnie z raportem IC Insights, Kraj Środka w 2020 r. odpowiadał za 15,9 proc. światowej produkcji, a w 2025 r. ten udział ma wynieść 19,4 proc. Także w produkcji technologii teleinformatycznych Chinom daleko do udziału największego konkurenta, chociaż zbliżają się już do pułapu unijnego. W absolutnych wydatkach na badania i rozwój Chiny ustępują tylko USA, jednak we wskaźnikach relatywnych już daleko im do światowej czołówki, co wpływa negatywnie na jakość i poziom prowadzonych badań.

Pesymistyczny obraz Chin w niektórych sferach rozwoju produkcji na półmetku MIC 25 rodzi pytania, co poszło nie tak i gdzie należy skoncentrować wysiłki w następnych latach, aby przybliżyć się do zakładanego celu. W inteligentnej produkcji, cyfryzacji i nowych technologiach Chiny chcą zostawić swoich zagranicznych konkurentów w tyle, jednak droga do celu jest wyboista. Dzieje się to na skutek kilku czynników.

Po pierwsze, brak podstawowych zdolności produkcji, co wiąże się z niedoborami  kluczowych technologii. Po drugie, innowacje w produkcji są niewystarczające, co wynika z wciąż zbyt niskiej jakości działalności badawczo-rozwojowej. Po trzecie, jakość i niezawodność produktów nadal stanowią piętę achillesową Chin. Po czwarte, przemysłowy łańcuch dostaw wymaga przebudowy, gdyż nadal istnieje nadwyżka mocy produkcyjnych w zakresie produktów generujących niską wartość dodaną, natomiast brakuje zdolności produkcyjnych w wytwarzaniu dóbr o wysokiej wartości dodanej. Chiny coraz mniej zależą od zagranicznej wartości dodanej, także w branżach technologicznych, jednak zdaniem wielu ekspertów spadek tej zależności nie zachodzi z taką dynamiką, jakiej życzyłby sobie Pekin. Ponadto od drugiej ligi producentów dzieli je znacznie mniejsza liczba znanych globalnie marek.

Jednak istnieją obszary, gdzie Chiny faktycznie bardzo dobrze sobie radzą. Dotąd powstało ponad 530 inteligentnych parków przemysłowych. Główny nacisk położono na stworzenie „Internetu przemysłowego” możliwego dzięki wdrożeniu technologii takich jak AI, robotyka, Big Data i przetwarzanie w chmurze. W opublikowanych niedawno wynikach ankiety przeprowadzonej GeoTech Center wśród ponad 100 ekspertów technologicznych, ponad połowa z nich stwierdziła, że Chiny będą mieć największy wpływ na rozwój AI na świecie w następnych 2-5 latach. Ponadto prognozuje się, że w ciągu następnej dekady działalności związane z AI będą odpowiadały za 26 proc. chińskiego PKB, co będzie stanowić prawie dwukrotność tego miernika w Ameryce Północnej. Chociaż liczba chińskich patentów w AI jest czterokrotnie mniejsza niż USA, to na koniec listopada 2020 r. aż 5 chińskich podmiotów znalazło się wśród właścicieli największej liczby rodzin patentów w zakresie AI i uczenia maszynowego.

obserwatorfinansowy.pl

Część poświęcona polityce zagranicznej zawierała cztery główne tezy. Po pierwsze Rosja prowadzi pokojową politykę i pragnie rozwijać poprawne stosunki nawet z państwami, które mają do niej negatywne nastawienie. Po drugie FR ma swoje interesy i będzie ich zdecydowanie bronić. Po trzecie musi zmierzyć się z polityką innych krajów, które kierują się irracjonalną wrogością wobec Moskwy i posługują się bezprecedensowo drastycznymi metodami (włączając w to organizację zamachów na liderów innych państw oraz przewrotów wewnętrznych, a także masowe ataki cybernetyczne). Po czwarte rosyjska agenda międzynarodowa ma przede wszystkim na celu pragmatyczne rozwijanie współpracy i integracji gospodarczej w ramach Wielkiego Partnerstwa Eurazjatyckiego, a także Eurazjatyckiej Unii Gospodarczej, Szanghajskiej Organizacji Współpracy i BRICS.

Narracja tej części była zbudowana na przeciwstawieniu Rosji – pokazanej jako niewinna ofiara oszczerczych ataków i bezpodstawnych oskarżeń – i jej przeciwników, którzy chcą narzucić jej swoją wolę, uciekając się do użycia siły, sankcji ekonomicznych i prowokacji. Rosja natomiast z jednej strony wyciąga rękę do zgody i szuka porozumienia, ale z drugiej – na prowokacje i przekroczenie jej „czerwonych linii” zareaguje „szybko, asymetrycznie i ostro”, tak że prowokatorzy będą swoich postępków „żałować tak, jak dawno niczego nie żałowali”. Putin podkreślił przy tym, że Rosja będzie samodzielnie określać, gdzie owe „czerwone linie” przebiegają w każdym konkretnym przypadku. Dla zilustrowania polityki Zachodu, „która przekroczyła wszystkie granice", prezydent odniósł się do rzekomego spisku nagłośnionego w ostatnią sobotę przez Alaksandra Łukaszenkę oraz rosyjskie i białoruskie służby bezpieczeństwa, zmierzającego jakoby do zbrojnego puczu na Białorusi oraz zamordowania jej lidera i członków jego rodziny. Putin powiązał tę sprawę z przewrotem w Kijowie w lutym 2014 r., kiedy prezydent Wiktor Janukowycz stracił władzę i uciekł do Rosji, oraz z podjętą przez wenezuelską opozycję próbą odsunięcia od rządów prezydenta Nicolása Maduro. Przy okazji – nawiązując do Księgi Dżungli Rudyarda Kiplinga – skrytykował mniejsze państwa sojusznicze Stanów Zjednoczonych, porównując ich do „szakali” wysługujących się „tygrysowi”.

Według Putina z agresywną polityką Zachodu kontrastuje wstrzemięźliwa i pragmatyczna polityka Rosji, ukierunkowana na rozwiązywanie konfliktów, czego przykładem są jej działania w Syrii, Libii i Górskim Karabachu. Prezydent poskarżył się, że Moskwa wielokrotnie proponowała Zachodowi konsultacje w sprawie cyberbezpieczeństwa, ale jej inicjatywy zostały zignorowane. Ponownie nagłośnił też swoją inicjatywę spotkania na szczycie państw członkowskich Rady Bezpieczeństwa ONZ w celu wynegocjowania porozumienia o kontroli zbrojeń. Porozumienie takie miałoby stworzyć „środowisko bezkonfliktowego współistnienia na podstawie równego [dosłownie: wyrównanego] bezpieczeństwa” – z uwzględnieniem wszystkich systemów ofensywnych i defensywnych. Jako cel rosyjskiej polityki prezydent wskazał również budowanie praktycznej współpracy w sferze gospodarczej (projekty infrastrukturalne, integracja gospodarcza), co ma służyć dobrobytowi obywateli i stabilności na świecie.

Uwiarygodnieniu gróźb zawartych w części poświęconej polityce zagranicznej podporządkowany był fragment poświęcony siłom zbrojnym. Putin dał w nim do zrozumienia, że Rosja dysponuje obecnie przewagą militarną: nowe systemy strategicznej i taktycznej broni rakietowej, które ujawnił w poprzednim orędziu, już weszły albo wchodzą do służby. Ogłosił, że stopień nasycenia sił zbrojnych nowoczesnymi systemami broni sięgnął już 76% (88% w triadzie nuklearnej). Z reklamowanych wcześniej systemów do służby weszła już rakieta Awangard, a system Sarmat ma zostać wdrożony do końca 2022 r. Zwiększa się liczba będących w służbie systemów Kindżał, a wkrótce wejdą do niej także Cyrkony. Prezydent podkreślił, że są to priorytety państwa, zapisane zostały w znowelizowanej w ub.r. konstytucji, a także kwestie najbliższe zwykłym obywatelom.

osw.waw.pl

poniedziałek, 10 maja 2021


„The Epoch Times” ujawniło w poprzednich relacjach, że KPCh wykorzystała wymówkę „walki z COVID-19” do rozszerzenia nadzoru nad Chińczykami, w tym do wzmocnienia zarządzania siecią (ang. grid management) w celu utrzymania stabilności reżimu. Zarządzanie siecią to system niedawno zaadaptowany przez Pekin do monitorowania i kontrolowania poszczególnych mieszkańców. Był on często używany w Tybecie. Miejscowych mieszkańców podzielono na grupy i przydzielono im kierownika sieci, który uzyskiwał od nich bardzo szczegółowe dane osobowe.

KPCh wydała dużo pieniędzy na budowę sieci internetowych w każdym mieście, aby obserwować obywateli i karać ich grupowo, co stanowi współczesną wersję „wciągnięcia całego klanu”. Robią to bezpośrednio komórki partyjne, a nie organizacje należące do władz. Jest to podobne do czasów Mao Zedonga, kiedy miasta były podzielone na sieci jako jednostki socjalistyczne ściśle kontrolowane przez komórki partyjne. Teraz odbywa się to przez internet, o czym świadczą wewnętrzne dokumenty uzyskane przez „The Epoch Times”.

Miejska Komisja Prawa [prefektury miejskiej] Huangshan określiła w wewnętrznym dokumencie, że jednym ze środków służących wzmocnieniu budowy bezpieczeństwa (utrzymania stabilności) jest oparcie się na sieciach internetowych i rozszerzenie zasięgu kontroli społecznej w mieście. W szczególności obejmuje to tworzenie komórek partyjnych w każdej siatce, aby zintegrować sieć grupową partii z siecią zarządzania społecznego, oraz wykorzystanie „integracji podwójnej sieci” w celu jej wzmocnienia.

Dokument ten ujawnił, że KPCh wydała również 300 mln juanów na budowę „Skynetu”, który ma obejmować zarówno obszary miejskie, jak i wiejskie.

Miejska Komisja Prawa [prefektury miejskiej] Bengbu ujawniła w dokumencie zatytułowanym „Dążenie do poprawy nowoczesnego standardowego systemu wsparcia miejskiego zarządzania społecznego”, że miasto Bengbu zatrudniło ponad 1000 pełnoetatowych pracowników sieci internetowych z wyższym wykształceniem w latach 2017 i 2018. Każdego roku przeznaczano 80 mln juanów jedynie po to, by pokryć nimi całe miasto z gęstością „jednego pracownika sieci na sieć”.

Zgodnie z dokumentem pt. „Harmonogram projektu”, który wyciekł z miasta Wuhu w prowincji Anhui, „Projekt Xueliang”, który został uruchomiony w sierpniu 2018 roku, kosztował łącznie 290 mln juanów; dla porównania w tamtym roku budżet miasta wynosił 1,64 mld juanów, a na edukację i opiekę medyczną przeznaczono 1,08 mld juanów. Populacja Wuhu w 2018 roku wynosiła prawie cztery miliony ludzi.

W dokumencie ujawniono również specjalną funkcję kompleksowego systemu zarządzania informacją Prowincjonalnego Komitetu ds. Politycznych i Prawnych prowincji Anhui, zwaną „profilem ludności”. Po wprowadzeniu danych z dokumentu tożsamości osoby system komputerowy może wyświetlić mapę relacji tej osoby. Firma iFlytek, która pomogła władzom Anhui zbudować system informacyjny, została objęta sankcjami przez Stany Zjednoczone w 2019 roku.

Li Linyi objaśnia, że ta funkcja oznacza, iż KPCh włączyła do swojego systemu nadzoru utrzymania stabilności mapy relacji międzyludzkich dotyczące krewnych i przyjaciół. W rzeczywistości jest to realizacja przez KPCh strategii „wciągnięcia całego klanu” we współczesnych czasach, [a także] obserwowanie relacji społecznych i karanie ludzi oraz ich rodzin i przyjaciół.

epochtimes.pl

Pekin wysuwa daleko idące roszczenia do szeregu obszarów granicznych i morskich na akwenach sąsiadujących z kontynentalnymi Chinami, m.in. do ok. 80% powierzchni Morza Południowochińskiego i wysp Senkaku na Morzu Wschodniochińskim, oraz uznaje Tajwan za „zbuntowaną prowincję”. Pretensje ChRL budzą sprzeciw sąsiadów, ponieważ nie tylko kolidują z ich własnymi roszczeniami terytorialnymi, lecz także obejmują obszary morskie, które zgodnie z Konwencją Narodów Zjednoczonych o prawie morza mogą być częściami ich wyłącznych stref ekonomicznych. Równocześnie pretensje Chin są oparte na nieuznawanych przez prawo międzynarodowe i nieprecyzyjnie sformułowanych „prawach historycznych”. Pekin próbuje egzekwować roszczenia, wznosząc instalacje wojskowe i budując sztuczne wyspy, okupuje szereg obiektów w WSE państw nabrzeżnych, a chińska straż wybrzeża interweniuje w przypadku naruszenia arbitralnie wyznaczonych granic morza terytorialnego wokół tych obiektów. Zajęcie Tajwanu oraz innych obszarów morskich i lądowych, do których ChRL rości sobie prawa, jest elementem budowy przez partię komunistyczną legitymizacji wewnętrznej opartej na nacjonalizmie. Ewentualna inkorporacja Tajwanu pozwoliłaby Pekinowi na powiększenie potencjału gospodarczego i zdobycie pożądanych technologii w sektorach, których rozwój napotyka problemy strukturalne. Kontrola nad wyspą dałaby też chińskiej marynarce wojennej nieskrępowany dostęp do Pacyfiku.

Chińscy decydenci uznają, że największą przeszkodę dla ich planów stanowią obecność w regionie USA i system ich sojuszy. W ocenie KPCh to Stany Zjednoczone są agresorem, który jako mocarstwo „schodzące” próbuje powstrzymać wzrost Chin – mocarstwa „wschodzącego”, m.in. poprzez wojnę handlową, ograniczenia w eksporcie technologii czy atak propagandowy pod pretekstem naruszeń praw człowieka. Równocześnie zmiany wewnętrzne w ChRL, w tym powrót do centralizmu i twardego autorytaryzmu, powodują, że przestały istnieć przesłanki do pokojowego zjednoczenia z Tajwanem. Bez amerykańskiego wsparcia nie byłby on w stanie utrzymać zdolności obronnych, a kraje sąsiadujące musiałyby się zgodzić na dyktat Pekinu. Dlatego ChRL dąży do wyparcia USA z Azji Wschodniej. Optymalnym scenariuszem dla Chin jest jednak nie inwazja na Tajwan, a zajęcie go w wyniku „porzucenia” przez Amerykanów oraz demoralizacji wewnętrznej, która spowodowałaby utratę woli do obrony niezależności przez społeczeństwo tajwańskie. Zdaniem Pekinu oznaczałoby to także osłabienie wiarygodności amerykańskich gwarancji i doprowadziłoby do załamania poparcia dla obecności USA w Azji Wschodniej. Pekin uważa również, że jest zdolny do osiągnięcia potencjału militarnego, który uczyniłby wszelką interwencję w obronie Tajwanu zbyt kosztowną dla amerykańskiego społeczeństwa i zniechęciłby w ten sposób Waszyngton do interwencji.

Wśród amerykańskich elit panuje konsensus, że priorytetem USA jest powstrzymanie dalszego rozszerzania wpływów gospodarczych, politycznych i wojskowych Chin w świecie, a Azja Wschodnia stanowi najważniejsze pole rywalizacji. Nowa administracja doprowadziła do pierwszego szczytu przywódców formatu QUAD (USA, Japonia, Indie i Australia), który skupia państwa Indo-Pacyfiku pozostające w różnego rodzaju sporach z ChRL. Departament Stanu potwierdził też obowiązywanie zarówno amerykańsko-filipińskiego paktu o wzajemnej obronie, jak i amerykańsko-japońskiego paktu o wzajemnej pomocy i bezpieczeństwie – administracja podkreślała także, że ten ostatni obejmuje również wyspy Senkaku. W pierwszych dniach urzędowania nowej administracji wysłano też okręty na Morze Południowochińskie w ramach operacji egzekwowania wolności nawigacji – prezydent Donald Trump podjął podobne kroki po paru miesiącach prezydentury. Jednak, podobnie jak dla Pekinu, również dla Waszyngtonu kluczem do regionu pozostaje Tajwan. Upadek demokratycznego Tajwanu, jednego z najstarszych sojuszników, obecnie nieformalnego, oznaczałby zakwestionowanie statusu supermocarstwowego USA. Dlatego w wystąpieniu z 11 kwietnia Blinken, chociaż zgodnie z przyjętą doktryną odmówił odpowiedzi na pytanie, czy USA użyją siły w obronie wysp, zdecydował się na wysłanie mocnego sygnału, że Waszyngton przeciwstawi się wszelkiej próbie zmiany status quo w regionie. Administracja Joego Bidena kontynuuje także politykę prezydenta Trumpa dostarczania nowoczesnego uzbrojenia Tajwanowi – w marcu zgodzono się wesprzeć program budowy okrętów podwodnych na wyspie. Zdecydowano się też na utrzymanie polityki poszerzania bezpośrednich kontaktów z rządem tajwańskim, co do tej pory było domeną Kongresu.

Mimo prowokacji i agresywniejszej retoryki ze strony Chin nie należy się spodziewać, aby obecne napięcia doprowadziły na Zachodnim Pacyfiku do zbrojnej konfrontacji w tym roku lub w pierwszych miesiącach przyszłego roku. Wynika to z faktu, że przywódcy partii komunistycznej są zdeterminowani, by uniknąć ryzyka bojkotu igrzysk olimpijskich w Pekinie w lutym 2022 r. Nie wyklucza to dalszych incydentów, którym będzie towarzyszyć niebezpieczeństwo, że wbrew intencjom decydentów politycznych sytuacja wymknie się spod kontroli i doprowadzi do szerszej konfrontacji. Ostatecznie jednak decydujący wpływ na sytuację w regionie będzie miał stan globalnej rywalizacji chińsko-amerykańskiej. Trzeba też zaznaczyć, że wzrost napięć wokół Ukrainy i możliwość uzyskania w ich efekcie wymiernych korzyści przez Rosję, co zostałoby zinterpretowane jako słabość Zachodu, może skłonić chińskich decydentów do dalej idącej eskalacji jeszcze przed igrzyskami w Pekinie.

osw.waw.pl

Skąd się w ogóle wziął Spot?

Założyciele Boston Dynamics wywodzą się ze środowiska Massachusetts Institute of Technology (MIT), jednej z najlepszych szkół technologicznych w Stanach. Ich pierwszy projekt został sfinansowany przez amerykańskie wojsko. Mieli zbudować maszynę, która potrafiłaby sprawnie poruszać się w każdym terenie, przenosząc różnego typu ładunki: pożywienie, ale i bomby. Inżynierowie słusznie zauważyli, że dla utrzymania równowagi lepiej, żeby podpierała się na czterech, a nie dwóch kończynach. Zbudowali więc robota wielkości konia i nazwali go dużym psem. Każda jego noga była wyposażona we własny silnik spalinowy. Z dzisiejszej perspektywy to był dość prymitywny robot, ale właśnie na jego podstawie konstruowano roboty bardziej zaawansowane, takie jak Spot.

Co potrafi Spot?

Ludzie z Boston Dynamics udoskonalają go już 20 lat. Spot został stworzony, by funkcjonować w środowisku człowieka i dla człowieka. To istotna charakterystyka, bo większość robotów tworzona jest przecież dla przemysłu. Nasze otoczenie jest znacznie mniej przewidywalne niż taśma w fabryce samochodów.

Spot jest najczęściej wykorzystywany do przenoszenia ładunków albo do eksplorowania różnego typu przestrzeni. Jego umiejętności wykorzystano także podczas pandemii. Wyposażony w kanister ze specjalnym wirusobójczym gazem Spot dezynfekuje szpitale. Potrafi zajrzeć pod łóżko, penetrować zakamarki i odnaleźć się w większych przestrzeniach. Co ważne, można kierować jego ruchami z dystansu, oglądając obrazy z kamer zamontowanych z przodu korpusu. Wydaje mi się, że Spot uczestniczył także w akcji poszukiwawczej po katastrofie w Fukushimie. Na pewno z jego zdolności korzystają też firmy budowlane. Spot chodzi po terenie budowy i sprawdza stan materiałów.

Powiedziała pani, że Spotem można sterować z dystansu, a czy on potrafi coś zrobić sam?

Tak, ale najpierw trzeba go tego nauczyć, czyli zaprogramować jego ruchy za pomocą konsoli sterującej. Nauczenie się tego, jak działa konsola, zajęło mi może 15 minut. To jest banalne: Spot chodzi do przodu, do tyłu, szybciej, wolniej, w zależności od terenu mogę ustawić go tak, by podkurczył kończyny lub je wyprostował. Banalne. Ale też nudne. Bo jeśli wyznaczy mu się cel wędrówki, to znaczy wskaże na kamerze miejsce, do którego chcemy, by doszedł, on sobie świetnie z tym zadaniem poradzi sam. Będzie wiedział, kiedy i jak ominąć przeszkodę, również w urozmaiconym terenie.

Podczas jednego z moich spacerów z Marcelą padał śnieg. Ona się poślizgnęła i upadła, ale ponieważ była już kiedyś w takiej sytuacji, wiedziała, że śnieg jest śliski i żeby się podnieść, trzeba działać ostrożniej niż w normalnych warunkach. Spot potrafi to, czego wcześniej został nauczony w wyniku wielokrotnego powtarzania danego zadania w różnych warunkach. Ale też w procesie uczenia się występuje coś takiego, co inżynierowie i programiści nazywają "momentem magicznym".

Słucham?

Tak, moment magiczny pojawia się, gdy robot sam znajduje rozwiązanie dla nowej sytuacji. Oczywiście nie wydarza się to ot tak, czyli Marcela nie zacznie nagle malować obrazów. Chodzi raczej o to, jak umiejętność, którą już nabyła, wykorzysta w nowej sytuacji. Na przykład wiemy już, że Spot potrafi doskonale poruszać się w zróżnicowanym terenie i warunkach, ale załóżmy, że nigdy nie szedł brzegiem morza po mokrym piasku. Mogłoby się tak zdarzyć, że analizując wszystkie poprzednie podłoża, po których już chodził, dopasowałby swoje ruchy do spaceru po plaży tak, że udałoby mu się nie wywrócić.

(...)

Proszę opowiedzieć, jak ze studiów artystycznych w Polsce trafiła pani do Doliny Krzemowej?

Pochodzę z Łodzi i może z tego względu od dziecka fascynowały mnie maszyny i przemysł. W Polsce ukończyłam studia artystyczne i malowałam portrety ludzi. Do Stanów wyemigrowałam z przyczyn osobistych. W San Francisco znowu wróciłam na studia. Wpadła mi w ręce książka "Atlas zbuntowany" ("Atlas Shrugged") autorstwa Ayn Rand. To powieść, która opowiada historię USA przez pryzmat rozwoju przemysłu i wybitnych jednostek z nim związanych. Chciałam stworzyć komiks na podstawie tej książki, ale kiedy zabrałam się do portretowania maszyn, uznałam, że nie muszę tak kurczowo trzymać się fabuły, tylko mogę przedstawić pozytywną wizję technologii we własny sposób. W tym czasie poznałam wielu ludzi pracujących w start-upach w Dolinie Krzemowej, oni poznali mnie z kolejnymi i tak trafiłam na Wschodnie Wybrzeże, do Boston Dynamics.

Dlaczego ludzie z Boston Dynamics zapragnęli nauczyć Spota malowania obrazów, jest przecież tyle innych, bardziej pragmatycznych zajęć?

Było zupełnie na odwrót. To nie oni zapragnęli, tylko ja chciałam pracować z robotem, więc się do nich zgłosiłam. Dla nich mój pomysł, by nauczyć robota malowania obrazów, nie miał żadnego komercyjnego sensu. Tak właśnie działają firmy technologiczne w Stanach: mają swoje komercyjne projekty, ale mają też autentyczną ciekawość i otwartość na nowe, nietypowe inicjatywy. Są dobrze finansowani przez inwestorów, więc mogą pozwolić sobie na eksperymentowanie. Na tym polega innowacyjna gospodarka: eksperymentujesz, bo a nuż coś z tego wyniknie i będzie można ten eksperyment do czegoś wykorzystać, ale jeśli nic z tego nie wyjdzie, to trudno. Naukowcy rozwijający sztuczną inteligencję lubią zapraszać do współpracy ludzi z innej bajki, z zupełnie innym podejściem, więc ja jako artystka ich zainteresowałam. Powiedzieli: baw się i może z tej zabawy wyniknie coś ciekawego dla nas.

Jak w takim razie wygląda ta zabawa na co dzień?

Mieszkam w Nowym Jorku i co kilka tygodni podróżuję do Bostonu na kilka dni. W Boston Dynamics udostępniono mi jedno pomieszczenie, w którym mogę pracować. Rano dostaję robota i jestem z nim aż do wczesnego wieczoru. Na razie jesteśmy na etapie programowania ruchów Marceli, to znaczy ja za pomocą panelu sterowania kieruję jej ruchami. To bardzo wczesny etap i właściwie każda najmniejsza rzecz stanowi wyzwanie.

Marcela – a właściwie ramię, które jest przymocowane do jej grzbietu – nie poradziłaby sobie z mieszaniem farb. Malujemy więc specjalnymi olejnymi kredkami. Każda kredka umieszczona jest w osobnym wgłębieniu i musi być w nim umieszczona pod kątem prostym, bo inaczej ramię nie zdoła jej wyjąć, a jeśli nawet wyjmie, to kredka będzie miała pozycję nieodpowiednią do rysowania. Marcela nie poprawi ułożenia tej kredki, bo ma tylko jedno ramię. O wszystkim trzeba więc pomyśleć wcześniej.

Jak już uda nam się utrzymać kredkę we właściwym ułożeniu, podchodzimy do ściany z rozwieszonym płótnem. Próbujemy rysować w miarę prostą linię. Kiedy już narysujemy kilka linii jednym kolorem, ramię odsuwa się od płótna w kierunku stołu. By odłożyć kredkę, musi trafić w odpowiedni otwór. To trudne, średnio mamy 10 prób, nim kredka utkwi na swoim miejscu. Potem próbujemy złapać kredkę w innym kolorze i na tym schodzi cały dzień. Chciałabym, żeby w końcu Marcela mogła namalować człowieka, skoro ja maluję portrety maszyn, i może kiedyś mogłybyśmy przygotować wspólną wystawę naszych prac.

gazeta.pl

sobota, 8 maja 2021


Słyszę, że próbowaliście jako posłowie przeprowadzić kolejną kontrolę poselską w MON. Nie udała się z powodu pandemii. Ale jaki był powód tej kontroli?

– Powodem były sprzeczne komunikaty, które wydaje przewodniczący podkomisji smoleńskiej Antoni Macierewicz. Raz mówi, że raport z działań jego podkomisji jest gotowy i tylko czeka na podpisanie, innym razem, że raport już został opublikowany, a za chwilę wraca do wersji, że jeszcze nie jest skończony. Podkomisja pracuje za publiczne pieniądze, w związku z tym chcieliśmy zapytać ministra obrony narodowej, jaka jest sytuacja faktyczna. Czy ten raport rzeczywiście istnieje? Czy minister ma jakąkolwiek wiedzę, kiedy podkomisja skończy pracę? Antoni Macierewicz rok temu zapowiedział, że raport zostanie opublikowany zaraz po Świętach Wielkanocnych. Po 10 kwietnia. Już mija rok od tej deklaracji!

I nic.

– Potem Antoni Macierewicz sprawę raportu odsuwał od siebie. A musimy pamiętać, że to my, podatnicy, wydajemy pieniądze na działanie tego dosyć dziwnego tworu, który nigdy nie badał wypadków lotniczych i nie ma w nim nikogo, kto byłby specjalistą od ich badania. A ta podkomisja, jak ustaliliśmy, wydała ponad 10 mln zł! Na badanie wypadku, który został już bardzo dokładnie zbadany.

Teraz chce przewieźć brzozę do USA i tam symulować zderzenie.

– Słyszałem o tym. A co do prac podkomisji… Patrząc na to, co do tej pory przedstawiła – nie osiągnęła niczego.

Poza tym, że pocięła bliźniaczy samolot.

– O tak! Podkomisja nie pojechała na miejsce wypadku do Smoleńska ani nie wykonała swojej kopii czarnych skrzynek, mimo że cały czas jej członkowie twierdzili, że te zapisy są niewiarygodne. A dodam, że prokuratura kierowana przez Zbigniewa Ziobrę to zrobiła – prokuratorzy byli w Smoleńsku, mieli dostęp do wraku, do czarnych skrzynek. Członkowie podkomisji zaś… Jedyne, co im się udało, to zepsuć sprawny samolot. Tupolew, który stoi w hangarze w Mińsku Mazowieckim, jest pocięty. Ma powycinane fragmenty skrzydeł, piłką do metalu. To wynika ze zdjęć. Ten tupolew wcześniej latał. My w ramach pracy w komisji Millera wykonaliśmy na nim loty testowe, które m.in. miały demonstrować działanie automatycznego pilota. Sprawdzaliśmy, jak to wygląda, czy można odejść na drugi krąg bez systemu ILS na lotnisku za pomocą naciśnięcia przycisku, czy nie można.

Sprawdzaliście te pięć sekund, które minęły, zanim dowódca, po komendzie „odchodzimy”, zorientował się, że samolot wciąż leci na automatycznym pilocie!

– Myśmy to zrobili, zrobiliśmy też parę innych rzeczy. Natomiast ta grupa osób, która amatorsko para się badaniem wypadku lotniczego, zepsuła samolot. Oni nigdy nie widzieli, jak skonstruowany jest samolot, więc musieli go pociąć, żeby zobaczyć, jak w środku wygląda.

Nie mieli dokumentacji, żeby zobaczyć, z czego jest zbudowany i jak?

– Dokumentacja oczywiście jest, można o nią wystąpić do producenta. Ale przecież fobie, które są pielęgnowane przez tę grupę, nie pozwoliły im na to. Woleli pociąć samolot, niż poszukać dokumentacji.

To niejedyne szaleństwa tej władzy w sprawie katastrofy. A ekshumacje zwłok w poszukiwaniu śladów trotylu? A próbki wysłane do laboratoriów we Włoszech i w Wielkiej Brytanii, też żeby wykryć ślady materiałów wybuchowych? Wyniki tych badań od dawna są w Polsce. Wie pan coś o tym?

– Wiem. Prokuratura nie chce się przyznać do wyników tych badań. Sam pomysł ekshumacji, zwłaszcza kiedy bliscy ofiar nie zgadzali się na nie, był wyjątkowo nieludzki. Bo wcześniej prokuratura wojskowa przeprowadziła badania na obecność różnego rodzaju materiałów wybuchowych, i to zarówno na fragmentach ciał, jak i na fragmentach konstrukcji samolotu oraz w próbkach pobranych z miejsca wypadku. Ich wynik był negatywny. Raport Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego był jednoznaczny. Oprócz badań technicznych dokonano też oględzin fragmentów tych elementów, z których były pobierane próbki. Tak by opinia była kompleksowa.

Ekipa PiS na to uwagi nie zwróciła.

– A z czym mieliśmy później do czynienia? Dokonano ekshumacji wszystkich ofiar. Przeprowadzono badania, najpierw w kraju, dotyczące obrażeń. Prokuratura mówiła, że będzie się dzieliła z opinią publiczną wynikami tych badań. Tymczasem do dzisiaj milczy. Według informacji, do których dotarliśmy, wszystkie badania potwierdzają, że doszło do obrażeń typowych dla katastrofy komunikacyjnej. I nie było jakichś innych niespodziewanych zjawisk.

Ale do tego się nie przyznaje.

– Drugim kuriozalnym pomysłem było powtórzenie badań fizykochemicznych w zagranicznych laboratoriach. Uznano, że będą bardziej wiarygodne od polskich! Moim zdaniem prokuratura, powierzając ponowne badanie próbek zagranicznym ekspertom, dąży do wydłużenia postępowania. Prokuratura już wie, że zgromadzony materiał nie potwierdza tez, które głosiło wielu polityków PiS czy ludzi z nimi związanych. Normalny, poważny prokurator powiedziałby: kończymy postępowanie, oddajemy zebrany materiał dowodowy do oceny sądu, żeby mógł wydać wyrok, kto był winien tej katastrofy.

Winien?

– To, że samolot się rozbił, że doszło do serii błędów, co zostało opisane w raporcie komisji Millera, to jest określenie przyczyn katastrofy. Tak, żeby znała je opinia publiczna i żeby w przyszłości podobne zdarzenie się nie powtórzyło. Ale trzeba też zbadać, kto zawinił, że do katastrofy doszło. Ktoś był odpowiedzialny za wyznaczenie załogi, ktoś był odpowiedzialny za to, że załoga w niewystarczającym zakresie była wyszkolona, że nie miała lotów sprawdzających. Ktoś był odpowiedzialny za to, że kolejne kontrole tego nie wykryły. Przyczyny tej katastrofy są dużo głębsze niż to, co zostało opisane w raporcie komisji Millera. My przedstawiliśmy pewnego rodzaju fotografię stanu faktycznego, błędów, które zostały popełnione. Ale obok tego jest jeszcze niezależnie prowadzone postępowanie karne. Ono powinno jak najszybciej się zakończyć. Jeżeli prokuratura będzie przedłużała postępowanie, to w zasadzie nie wiadomo, kiedy doczekamy się zamknięcia tej sprawy i wskazania, z imienia i nazwiska, kto zawinił, że zginął prezydent i cała delegacja.

(...)

Tu-154M, podchodząc w Smoleńsku do lądowania, zniżał się z prędkością 7 m/s. Czyli dwukrotnie szybciej, niż przewidują procedury. Dlaczego zniżali się tak szybko? Pilot musiał wiedzieć, że to niezgodne ze sztuką.

– Po pierwsze, tak naprawdę przyczyną katastrofy było to, że pilot nie zastosował się do obowiązujących procedur. Przy tej widzialności ziemi nie wolno mu było obniżyć lotu poniżej 100 m względem poziomu lotniska. Nawet o 1 m! Niestety, przekroczył tę granicę. Decyzja o odejściu na drugi krąg zapadła dopiero na wysokości 39 m względem poziomu pasa.

I jeszcze leciał pięć sekund, zanim zaczął próbować wyciągać samolot w górę! Bo myśleli, że odejdą na automacie, ale gdy nie ma systemu ILS, automat nie działa. Dopiero po pięciu sekundach dowódca przeszedł na ręczny. Łatwo policzyć, o ile się zniżył, jeżeli schodził z prędkością 7 m/s.

– Z naszych badań wynika, że reakcja pilota i sama bezwładność samolotu powodują, że przejście do lotu wznoszącego musi trwać. Tu-154M to przecież nie jest mały samolot. Co natomiast było tak naprawdę genezą tego błędu… Otóż jest kilka systemów lądowania, zależą one od wyposażenia lotniska, m.in. system ILS, system RSL czyli taki, jaki był w Smoleńsku, system podejścia do lądowania według dwóch radiolatarni… Według regulaminu lotów, żeby mieć ważne uprawnienia do lądowania, trzeba nie rzadziej niż raz na cztery miesiące wykonać podejście do lądowania według każdego z systemów w warunkach minimalnych. Czyli w warunkach pogodowych, widzialności, podstawy chmur, które są graniczne do podejścia.

W warunkach rzeczywistych albo na symulatorze?

– Od roku 2007 załogi nie ćwiczyły na symulatorach, te szkolenia zostały przerwane, w związku z tym mogły to robić tylko w realnych warunkach. Dodam jeszcze jedno – żeby to uprawnienie było ważne, podejście do lądowania musi być przeprowadzone na typie samolotu, na którym się lata. Jeżeli ktoś lata na maszynach Jak-40 i Tu-154, to musi takie podejście treningowe wykonać na każdym z tych samolotów. A dowódca załogi podejście według takiego systemu, jaki był w Smoleńsku, ostatni raz wykonał pięć lat wcześniej i na samolocie Jak-40.

Nie pilotował Tu-154?

– Pilotował, tylko nie w warunkach  granicznych i według systemu RSL, w którym nie miał żadnej praktyki. To wynika z dokumentacji. Popatrzmy na to z drugiej strony. On tej praktyki nie miał nie dlatego, że nie chciał, tylko dlatego, że mu tego nie umożliwiono. Przecież w wojsku pilot sam sobie nie planuje szkolenia itd. To mocno zhierarchizowana organizacja. I są w niej osoby, które odpowiadają za to, żeby pilot miał ważne uprawnienia i wykonywał odpowiednie loty treningowe. Jeżeli ktoś nie dbał o to, a jednocześnie zaplanował załogę na taki lot, to pokazuje bezmiar nonszalancji i braku rozsądku. Potraktowałbym to w ten sposób: piloci starali się zrobić wszystko najlepiej jak potrafili, tylko że ktoś im nie umożliwił tego, żeby to potrafili. Ktoś nie dopilnował, żeby byli w pełni wyszkoloną załogą.

Czy gdyby nie stracił tych pięciu sekund, o których mówiliśmy wcześniej, wzniósłby się? Uratował?

– Nawet jak ćwiczyliśmy tę sytuację w locie testowym, na bliźniaczym Tu-154M, reakcja pilota też była opóźniona. Od trzech sekund do trzech i pół trwało, zanim to wszystko zostało uruchomione. W tych warunkach widoczności granicą, której nie wolno było przekraczać bez względu na wszystko, było te 100 m względem poziomu lotniska.

Zwłaszcza że regulaminy są pisane krwią. Nikt tych 100 m nie zapisał, bo tak przyszło mu do głowy.

– Spójrzmy na to z punktu widzenia racjonalności podejścia. Załoga wiedziała, że widzialność na lotnisku jest wielokrotnie mniejsza niż dopuszczalne przepisami 1000 m. Dostała tę informację nawet nie od rosyjskiego kontrolera, tylko od kolegów z Jaka-40, którzy byli na miejscu. Że widzialność jest na 400 m! Potem, od technika pokładowego: „Arek, teraz widać 200”. Proszę pana, 200 m taki samolot przelatuje w niecałe trzy sekundy! Leci z prędkością ponad 70 m/s, 270 km/godz.! To jest mniej niż trzy sekundy, poniżej czasu reakcji pilota, na zobaczenie czegokolwiek. Nie można było oczekiwać, że nagle zobaczą cudownie ziemię i wylądują, bo wszystkie informacje, które mieli, wskazywały na coś innego!

Pilot Jaka-40 do lądowania wręcz ich zachęcał. „Jak najbardziej, możecie spróbować…”. To jego słowa ze stenogramu.

– Dla mnie to coś niepojętego. To się nie mieści w żadnych zasadach bezpiecznego wykonywania lotu.

tygodnikprzeglad.pl