środa, 31 marca 2021


Kryzys zdrowia publicznego COVID-19 to coś więcej niż walka z koronawirusem – trudno nie zgodzić się z taką opinią ekspertów zaprezentowaną przez zespół badaczy z CEPA. Jak wskazują w swoim raporcie poświęconemu problemowi dezinformacji, pandemia wywołała wojnę informacyjną, w której Stany Zjednoczone i ich sojusznicy tracą pozycję na rzecz przeciwników - zwłaszcza Rosji oraz Chin. 

W opracowaniu sporo miejsca poświecono zarówno na różnice w podejściach obu państw, ale również na wskazaniu punktów łączących obie koncepcje. Jeden z wniosków wcale nie jest zaskakujący – chińska dezinformacja nie może się równać z rosyjską.  

Eksperci CEPA podkreślają, że w czasach przed pandemicznych rosyjska działalność w obszarze informacyjnym skupiona była na podważaniu fundamentów liberalnego ładu demokratycznego poprzez delegitymizację Stanów Zjednoczonych jako wiarygodnego partnera, pogłębianie podziałów w sojuszu transatlantyckim oraz erozję społecznego poparcia dla wartości i instytucji.

Zgoła odmienne podejście przyjęło Państwo Środka, które – jak twierdzą badacze – było bardziej „subtelne, cierpliwe i niechętne ryzyku w przeciwieństwie do Rosji. Poza Chinami kontynentalnymi Partia rozpoczęła szerzenie dezinformacyjnych narracji od 2017 roku – jednak skierowana była ona na kierunku elit i budowaniu pozytywnego wizerunku tego państwa. Kluczowe wnioski z przeprowadzonych analiz wskazują, że Państwo Środka starało się naśladować rosyjską taktykę, po raz pierwszy szerząc dezinformację na całym świecie – brakowało im jednak umiejętności, którymi dysponuje Kreml w tym aspekcie. Rosyjskie podejście do problemu dezinformacji niewiele zmieniło w dotychczasowych działaniach – postawiono na odtworzenie poprzednich narracji.  

Chińska partia komunistyczna poprzez działania dezinformacyjne zwróciła się w stronę szerzenia destrukcyjnych i konspiracyjnych narracji w celu „stępienia ostrza” krytyki wymierzonego w Chiny ze względu na początkowe zaniedbania ukierunkowane na powstrzymanie COVID-19. Zwrócono również uwagę, że wcześniejsze podejście Państwa Środka do działań informacyjnych skupione było na budowaniu więzi gospodarczych i wpływów pośród elit politycznych – w przeciwieństwie do Rosji, która stawia na działania pośród szerokiej opinii publicznej.

(...)

„Po początkowym niepowodzeniu w powstrzymaniu wirusa Chiny szybko podjęły próbę zrzucenia winy z siebie za pomocą skoordynowanej globalnej kampanii dezinformacyjnej prowadzonej przez media i dyplomatów na temat pochodzenia COVID-19” – wskazują eksperci. Jednocześnie w raporcie podkreślono, że podobnie jak Rosja, „Chiny wykorzystują pandemię dla swojej geopolitycznej przewagi”.

W początkowej fazie, media i urzędnicy państwowi pielęgnowali narracje mówiące o tym, że pochodzenie wirusa jest nieznane. Praktykowano również teorie, że patogen mógł być obecny już w 2019 roku w Stanach Zjednoczonych, a także oskarżano amerykańskie wojskowe laboratorium o jego produkcję. W kolejnym etapie skupiono się na podkreślaniu osiągnięć Chin przy zwalczaniu pandemii, krytykując jednocześnie podejście do problemu praktykowane przez kraje zachodnie, wskazując, że są one nieefektywne.

Państwo Środka, co opisują eksperci w swoim raporcie, wzmocniły historie o swoim międzynarodowym przywództwie poprzez podkreślanie współpracy ze Światową Organizacją Zdrowia (WHO) i wysyłaniu przesyłek pomocy medycznej do krajów dotkniętych kryzysem. „Narracja leżąca u podstaw tego była taka, że model rządzenia w Chinach jest bardziej skuteczny niż model zachodni” – wskazano w opracowaniu.  

Zarówno Rosja, jak i Chiny dążą do wzmocnienia swojej pozycji, lecz Moskwa robi to poprzez próbę osłabienia pozycji Zachodu, z kolei Pekin promując prochińską narrację. Państwo Środka stawiało na rozpowszechnianie fake newsów w mediach zagranicznych, tymczasem Rosja oddziaływała za pośrednictwem mediów społecznościowych oraz własnych mediów. 

Eksperci wskazują, że rosyjskie działania informacyjne nastawione były na konfrontacje w przeciwieństwie do chińskich, które były „bardziej podstępne”. Co podkreślają również badacze CEPA, Kreml był skłonny żyć z konsekwencjami ingerencji w wybory i szerzenia dezinformacji. Chiny działały ostrożniej, mając nadzieję, że budowanie wpływów w mniej jawny i destrukcyjny sposób przyniesie przyszłe korzyści.

Państwo Środka skupiło się na tłumieniu negatywnych informacji – w przeciwieństwie do działań informacyjnych Kremla. Operacje te polegały na wykorzystaniu cenzorów, jak i poprzez wzrost obecności chińskich mediów poza granicami kraju, finansowanie think tanków i uniwersytetów.

Eksperci podkreślają, że niektóre „metanarracje” były podobne – jako przykład wskazano, że oba kraje krytykowały demokracje jako skorumpowane i nieudolne, chwaląc własne globalne przywództwo oraz zwracając uwagę na brak przywództwa zachodniego. Oba państwa postawiły również na podważenie liberalnych norm i instytucji demokratycznych, osłabianie spójności między demokratycznymi sojusznikami oraz partnerami, zmniejszanie globalnych wpływów Stanów Zjednoczonych, a także wspieranie ich własnych interesów.

cyberdefence24.pl

W ciągu kilku kolejnych dekad gospodarka Korei Południowej doświadczyła głębokiej transformacji, która przy bardzo mocnym wsparciu państwa, wydała na świat wielkie konglomeraty biznesowe. Dziś stanowią one nie tylko motor napędowy kraju, ale także jedne z największych firm w swoich branżach na świecie. Mowa tu czebolach, południowokoreańskich grupach biznesowych zarządzanych przez wąskie grono rodziny założycielskiej oraz jej zaufanych współpracowników i przyjaciół, o wysokim stopniu dywersyfikacji i znaczącym udziale w PKB kraju (Kang, 1996: 11). 

Dane nie pozostawiają wątpliwości co to tego, jak duże jest dziś ich znaczenie dla gospodarki tego kraju. Według raportu Korea CXO Institute w 2019 r. przychód 64 największych czeboli odpowiadał aż za 84,3% PKB Korei Południowej (C. K. Song, 2020). Południowokoreańska gospodarka charakteryzuje się więc wysoką koncentracją siły i wpływów.

Jednakże stopni koncentracji jest jeszcze co najmniej kilka, o czym pisał także badacz zagadnienia rozwoju czeboli Myung Hun Kang. Jak trafnie zauważył, drugim przejawem koncentracji jest przewaga największych konglomeratów nad pozostałymi. Jak pokazują zestawienie Global Fortune 500 oraz dane Banku Światowego, cztery największe czebole Samsung, Hyundai, SK Holdings oraz LG odpowiadały łącznie w 2018 roku za prawie 30% PKB kraju (Fortune, World Bank Open Data, 2020). To właśnie te konglomeraty mają decydujący wpływ na krajową gospodarkę. 

Dodatkowo wewnątrz tych grup ponownie mamy do czynienia z kolejnymi stopniami koncentracji. Choć konglomeraty te składają się z wielu spółek działających na znacznie różniących się od siebie rynkach, to kluczowe role pełnią w nich te największe, odpowiedzialne za najbardziej dochodową część biznesu, jak np. spółki zajmujące się produkcją szeroko pojętego sprzętu elektronicznego oraz półprzewodników w Samsungu (M. H. Kang, 1996: 188). 

(...)

Historia rozwoju czeboli nierozerwalnie związana jest z postacią autorytarnego prezydenta Parka Chung Hee, który rządził Koreą Południową w latach 1961-1979. Polityk ten doszedł do władzy w wyniku przewrotu wojskowego, a jego twarda ręka w zarządzaniu państwem znalazła swoje odzwierciedlenie w sposobie kreowania odradzającej się gospodarki. To właśnie w wyniku jego wizji w kraju tym miały powstać wielkie krajowe przedsiębiorstwa, których rolą była realizacja planów gospodarczych rządzących. Polityk ten wyraźnie inspirował się historią rozwoju Japonii. Dorastał on bowiem w okresie okupacji, a obserwacja industrializacji i rozwoju wojskowego Japończyków wywarły na nim ogromne wrażenie, stanowiły bowiem przykład skutecznej organizacji. Park ukończył japońską akademię wojskową i służył w jej armii w trakcie II wojny światowej. Zdobyte doświadczenie i wiedza posłużyły mu do zbudowania konglomeratów biznesowych na wzór Zaibatsu, czyli organizacji gospodarczych powstałych w Japonii w drugiej połowie XIX wieku. (E. M. Graham, 2003: 14-15).

W realizacji planu prezydenta Parka Chung Hee kluczową rolę odegrać miały istniejące już na rynku duże koreańskie przedsiębiorstwa. Polityk ten postanowił zmusić wybranych biznesmenów do bliskiej współpracy, a ci mieli służyć dyktatorowi jako narzędzia w realizacji ambitnych planów rozwojowych jego autorstwa. 

Swoistym otwarciem nowego porządku była decyzja o aresztowaniu trzynastu znaczących krajowych biznesmenów, którą podjął dwa tygodnie po przejęciu władzy w 1961 r. Rozszerzone śledztwo objęło kolejnych stu dwudziestu przedsiębiorców, których oskarżono o szeroki zakres przewinień o charakterze korupcyjnym (S. Hoggard, B. K. Kim i C. Moon, 1990: 15). Była to jasna demonstracja siły, mająca pokazać zakończenie pewnego porządku politycznego w kraju. Współpraca z nowym rządem i posłuszeństwo wobec niego stały się kluczowymi warunkami prowadzenia biznesu.

(...)

Wybrane przez prezydenta przedsiębiorstwa oprócz ambitnej misji otrzymały także szeroki pakiet wsparcia, który odegrał decydującą rolę w budowie ich potęgi. Pierwszym filarem ich siły była możliwość realizacji inwestycji w określonych branżach, w pełni kontrolowanych wówczas przez rząd. Operowanie na konkretnych rynkach wymagało licencji, a w przypadku największych państwowych inwestycji, decyzje o wyborze wykonawcy nierzadko podejmowane były bezpośrednio przez prezydenta kraju. Zlecenia rządowe w latach 60. były w Korei Południowej głównym źródłem wzrostu gospodarczego (M. H. Kang, 1996: 42). Poprzez wprowadzenie wymogu posiadania licencji, rynki, na których operowały czebole charakteryzowały się niską konkurencyjnością i wysokimi barierami wejścia. Były to doskonałe warunki rozwoju dla uprzywilejowanych firm.

Kolejnym niezwykle istotnym aspektem siły czeboli stał się dostęp do kapitału, który w danym czasie był praktycznie niemożliwy do zdobycia bez wsparcia rządowego. Korea Południowa należała wówczas do najbiedniejszych państw świata, a podstawowym źródłem finansowania stały się środki zagraniczne. Te z kolei trafiały najpierw do dopiero co znacjonalizowanych banków, które decydowały o tym, jakim firmom udzielić kredytów. Środki finansowe miały trafiać do wybranych przez prezydenta firm i branż. Co więcej, czebole mogły liczyć na korzystne warunki kredytu oraz subsydia w przypadku kluczowych inwestycji. Tym sposobem państwo napędzało rozwój poszczególnych gałęzi gospodarki oraz kontrolowało wykonawców strategicznych projektów (A. H. Amsden, 1992: 73).

Każdy z członków FKI otrzymał rolę objęcia swoim biznesem  konkretnych gałęzi gospodarki, tak aby ograniczyć konkurencję pomiędzy nimi. Poza obszarami, w których już posiadały wiedzę i doświadczenie, często przypisywano im zupełnie nowe projekty, wymagające wkroczenia na nowe obszary biznesu. Tym sposobem czebole rozszerzały swój zakres działania i dominowały nad rosnącą ilością rynków (M. Kightley, 2013: 112).

Takie warunki operowania pozwalały konglomeratom na osiąganie znaczących rozmiarów. To natomiast stało się źródłem dwóch niezwykle istotnych przewag rynkowych. Pierwszą z nich był efekt skali. Im więcej dane firmy produkowały, tym mniejsze stawały się ich średnie koszty operacyjne. Rosnąca rentowność pozwalała czebolom na gromadzenie coraz większej ilości kapitału, dzięki któremu mogły rozwijać się coraz szybciej i stopniowo uniezależniały się od państwa.

Drugim ważnym atutem wynikającym z ich wielkości, było zaufanie i prestiż, którymi mogły cieszyć się jako duże i rozpoznawalne firmy. Miało to szczególne znaczenie w przypadku licencji i kontraktów na mniejszą skalę, przy których decyzje o wyborze firmy podejmowali lokalni urzędnicy. Wybór mniejszych i mniej znanych firm często wydawał się im obarczony znacznie większym ryzykiem. Miało to szczególne znaczenie w czasie, w którym koreańska gospodarka na wielu przestrzeniach była jeszcze słabo rozwinięta, a skuteczna ocena kompetencji i doświadczenia potencjalnych wykonawców była utrudniona (M. Kuk, 1988: 43).

Od początku lat 60. liderzy koreańskich konglomeratów rodzinnych bezpośrednio współpracowali z najważniejszymi politykami. Państwo utorowało drogę przed czebolami, aby te stały się motorem napędowym południowokoreańskiej gospodarki. Obie strony były zależne od siebie, tworząc korupcjogenny “ekosystem” polityczno-gospodarczy.

Z czasem więź pomiędzy czebolami a rządem stawała się coraz słabsza, a przede wszystkim zdecydowanie mniej formalna. Na początku lat 80. koreański rząd rozpoczął kampanię liberalizacji gospodarczej, która wiązała się ze znaczącym ograniczeniem jego aktywności interwencyjnych oraz obniżeniem ceł i otwarciem się rynku na zagranicznych konkurentów. Działania te miały stymulować rodzimy biznes do rozwoju dzięki zdrowej konkurencji. Koreański rząd wyrażał coraz większe zaufanie do zasad światowego wolnego rynku, na których krajowa gospodarka miała się odtąd coraz mocniej opierać. Zmiany te były jednak wprowadzane stopniowo, tak aby dać czas czebolom na przygotowanie się do nowych warunków gospodarczych. Stopniowość tego procesu obrazuje wprowadzony w 1984 roku program obniżania ceł, który trwał aż jedenaście lat ( Kong i Koh, 2010: 137-138).

W okresie tym czebole stawały się coraz bardziej niezależne od rządzących, a zmianie uległ także układ sił. Czebole zdobyły kapitał i możliwości nacisku ekonomicznego, które pozwoliły im na nowy format relacji z państwem, opierający się na nieformalnych i nie zawsze legalnych relacjach z politykami. Konglomeraty w coraz większym stopniu odpowiadały za wkład w rozwój technologii w kraju, a jednocześnie rósł także ich udział w PKB kraju (D.H. Lee 2002: 60; A. H. Amsden, 1992: 116. za S. K. Kim, 1987). Były coraz mniej zależne od pomocy państwa, a państwo – coraz bardziej polegało na nich.

instytutboyma.org

wtorek, 30 marca 2021


Chiny od dłuższego czasu dążą do uniezależnienia się od zewnętrznych dostawców układów scalonych, a sankcje wprowadzone przez administrację Donalda Trumpa drastycznie ten proces przyspieszyły. Odcięty od wielu dostaw gigant zdecydował się na wpompowanie w gospodarkę absurdalnych ilości pieniędzy oraz hurtowy zakup starszych, przestarzałych maszyn do litografii, które pozwolą przetrwać trudny okres. Według niezależnych źródeł sam ASML sprzedał Chinom maszyny do produkcji chipów w litografii DUV (deep ultraviolet lithography) o wartości 1,2 miliarda dolarów, a Japońskie koncerny pozbywają się swoich przestarzałych maszyn żądając za każdą sztukę około miliona dolarów.

Zakupione maszyny mają pozwolić na wytwarzanie chipów w procesie 14nm-28nm w ilości niezbędnej do zachowania ciągłości funkcjonowania najważniejszych sektorów gospodarki.

W tzw. międzyczasie chiński SIMC buduje olbrzymie fabryki mikroprocesorów wytwarzanych na 300mm waflach krzemowych oraz inwestuje w rozwój technologii, które byłyby niezależne od amerykańskich patentów i mogły konkurować z IP największych gigantów na rynku. Większość z tych inwestycji wspiera rząd Chin, który do 2025 roku przeznaczy na R&D ponad 155 miliardów dolarów, a w sumie na modernizację gospodarki chce wydać astronomiczne 1,4 biliona dolarów. I nie są to jedynie papierowe obietnice, którymi często raczą nas rodzimi politycy - w samym tylko 2019 roku rząd przekazał Zhaoxin, Huawei i SMIC około 29 miliardów dolarów na rozwój technologii i zakup maszyn do wytwarzania układów scalonych.

Celem polityki o roboczej nazwie „3-5-2” jest wyeliminowanie z kluczowej infrastruktury sprzętu i oprogramowania zachodnich firm i zastąpienie go rodzimymi rozwiązaniami. Chodzi przede wszystkim o zaspokojenie potrzeb własnego rynku. Aktualnie chińskie podmioty produkują nieco ponad 20% potrzebnych układów scalonych, a rząd chce, by do końca 2025 roku wskaźnik ten wynosił ponad 70%. Gra idzie o dużą stawkę, bo w 2020 roku na rynek trafiło ponad 543 miliardów sztuk procesorów o łącznej wartości 350 miliardów dolarów, a ich ilość sukcesywnie rośnie.

twojepc.pl

Choć głównym bogactwem Grenlandii są ryby (rybołówstwo generuje 90% eksportu), to wzrasta zainteresowanie jej surowcami mineralnymi. Jest ono efektem globalnego ocieplenia, ułatwiającego ich eksploatację, oraz dążenia niektórych państw do dywersyfikacji łańcuchów dostaw strategicznych minerałów. Na wyspie znajdują się znaczne zasoby metali (w tym ziem rzadkich i uranu) i złoża naftowo-gazowe. Mimo że Nuuk opiera strategię rozwoju gospodarczego na planach ich wydobycia, to miejscowe górnictwo jest z różnych względów jeszcze w powijakach. Militarne znaczenie Grenlandii wynika z jej położenia. W przypadku wojny tamtejsze lotniska i porty mogłyby być przydatne w przerzucie sił USA i Kanady do Europy. Wyspa zapewnia też dodatkowe możliwości śledzenia aktywności wojskowej Rosji na Oceanie Arktycznym i zwalczania jej okrętów podwodnych przenikających na Północny Atlantyk przez korytarz morski między Grenlandią a Islandią. Na wyspie zlokalizowana jest też ważna stacja radiolokacyjna USA. W przyszłości grenlandzkie porty mogą odgrywać istotną rolę w handlu. Wiele prognoz przewiduje, że topnienie Arktyki przyniesie rozkwit tamtejszych szlaków morskich – najkrótszego połączenia pomiędzy Azją Wschodnią, Europą i wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych. Wzdłuż Grenlandii przebiegają dwie z trzech perspektywicznych tras – Przejście Północno-Zachodnie i Transpolarna Droga Morska. Rozwój żeglugi w tym regionie skutkowałby inwestycjami w infrastrukturę do jej obsługi i kontroli na Grenlandii oraz zwiększoną aktywnością marynarek wojennych. „Zielona wyspa” to wreszcie jeden z ważnych punktów na mapie kryzysu klimatycznego jako obszar najsilniej wpływający na podnoszenie się poziomu oceanów. Społeczność międzynarodowa z niepokojem monitoruje i bada tempo topnienia tamtejszego lądolodu, pokrywającego 81% jej terytorium.

W ostatnich trzech latach Stany Zjednoczone zaktywizowały swoje podejście do Arktyki, przechodząc od braku większego zainteresowania regionem do ujęcia go w polityce globalnego powstrzymywania Chin i Rosji. Przyjęte w latach 2019–2021 strategie arktyczne resortu obrony i poszczególnych rodzajów sił zbrojnych definiują Arktykę jako obszar „o wielkim znaczeniu geostrategicznym i dla globalnej projekcji siły” (na kierunkach azjatyckim i europejskim) oraz „kluczowy dla bezpieczeństwa narodowego” – związany bezpośrednio z obroną terytorium USA. Grenlandia odgrywa istotną rolę w tych dokumentach. Dotyczy to zarówno projekcji siły militarnej dzięki portom i lotniskom na jej terytorium, jak i systemów wczesnego ostrzegania oraz łączności satelitarnej. Na wyspie – w Thule – znajduje się najbardziej na północ wysunięta stacja radiolokacyjna systemu wczesnego ostrzegania przed międzykontynentalnymi pociskami balistycznymi (z lotniskiem i portem). Pozostałe cztery radary tego typu umieszczono w USA (trzy) i Wielkiej Brytanii (jeden). USA pozyskują tam też cenne dane meteorologiczne. W przyszłości tamtejsze instalacje wojskowe mogłyby posłużyć Stanom Zjednoczonym do wzmocnienia nadzoru nad przejściem morskim między wyspą a Islandią (część tzw. GIUK) czy kontroli żeglugi transpolarnej, która według amerykańskich szacunków za 20–30 lat może zrewolucjonizować światowy handel. USA prognozują narastanie rywalizacji o kontrolę zasobów i szlaków morskich w Arktyce i obawiają się dalszego rozszerzania rosyjskiej obecności wojskowej i wpływów Chin w regionie. Amerykańskie dyskusje wskazują, że dodatkowa aktywność militarna Stanów Zjednoczonych na Grenlandii mogłaby objąć częstsze patrole morskie, magazynowanie sprzętu dla piechoty morskiej do zwalczania aktywności podwodnej (w ramach nowej koncepcji rozwoju US Marines) czy przygotowanie baz dla okrętów podwodnych i samolotów P-8 i F-35.

W ostatnich latach Waszyngton zainwestował więc we współpracę polityczno-gospodarczą z Grenlandią. Motywowane jest to m.in. obawami związanymi z chińskimi planami inwestycji w infrastrukturę podwójnego zastosowania na wyspie, czyli taką, którą ChRL mogłaby wykorzystać zarówno do celów cywilnych, jak i wojskowych (np. do działań wywiadowczych wymierzonych w miejscowe amerykańskie instalacje wojskowe, a nawet w terytorium USA). Dla Stanów Zjednoczonych przekroczeniem czerwonej linii okazała się perspektywa wygrania przetargu na rozbudowę lotnisk na Grenlandii (2018) przez państwową firmę China Communications Construction Company (CCCC), zaangażowaną w różne projekty chińskiej Inicjatywy Pasa i Szlaku. Departament Obrony wywarł wówczas presję na Danię i ta udaremniła inwestycję, która cieszyła się poparciem władz w Nuuk. Równocześnie w Waszyngtonie dojrzewała nowa agenda wobec Grenlandii, nieograniczająca się do blokowania chińskich firm. W kwietniu 2020 r. Departament Stanu przeznaczył dla wyspy 12,1 mln dolarów na wspólne projekty w turystyce, górnictwie i edukacji. Kwota ta nie jest imponująca, ale może zapoczątkować szerszą współpracę rozwojową USA i Grenlandii (dla porównania UE w latach 2014–2020 wsparła edukację na wyspie kwotą 216 mln euro). Następnie w czerwcu ub.r. Amerykanie otworzyli zamknięty w 1953 r. konsulat w Nuuk, a wkrótce potem Departament Stanu powołał koordynatora ds. Arktyki, do którego zadań należy rozwój relacji z Grenlandią. Ukoronowaniem dyplomatycznej ofensywy Waszyngtonu było podpisanie przez Stany Zjednoczone, Danię i Grenlandię w październiku 2020 r. kompleksowego porozumienia dotyczącego funkcjonowania bazy w Thule, inwestycji i handlu, energetyki i górnictwa, edukacji, turystyki i ochrony środowiska. Dzięki tym działaniom Amerykanom udało się przykryć falstart nowej polityki wobec wyspy, czyli powrót do pomysłu jej zakupu w 2019 r. W 1917 r. USA, w obawie przed ekspansją niemiecką, nabyły od Danii tzw. Duńskie Indie Zachodnie – dzisiejsze Wyspy Dziewicze. W 1946 r. proponowały jej 100 mln dolarów za Grenlandię, nad którą sprawowały faktyczną kontrolę w czasie II wojny światowej (rozbudowując infrastrukturę wojskową i ochraniając transporty strategicznych minerałów). Oferta została jednak odrzucona.

osw.waw.pl

Daegu stanowiło ważny ośrodek handlowy za czasów imperium japońskiego. Przedsiębiorczy koreańscy handlarze i biznesmeni wykorzystywali położenie miasta przy zalążku sieci kolejowej kraju i zdobywali fortuny na potężnych plecach swoich panów. Zdumiała mnie obojętność związana z domem założyciela Samsunga.

Chodziłem przez ponad godzinę na przenikliwym wietrze po zaniedbanej dzielnicy przemysłowej.

– Szukam domu Lee Byung-chula – zagadywałem przypadkowych przechodniów, wskazując na mapę, która nie podawała dokładnego adresu, a jedynie przybliżoną lokalizację. Mój GPS nie wskazywał dokładnego położenia domu i nikt nie wiedział, o czym mówię.

– Lee Byung-chul. Ten z Samsunga.

Kolejne wzruszenia ramionami.

A potem mi się poszczęściło.

– A tak, Lee Byung-chul, założyciel Samsunga! Ale pan jest z zagranicy. Czemu interesuje się pan Samsungiem? – spytała mnie po angielsku drobna kobieta w średnim wieku z trwałą – w języku koreańskim mówi się o nich ajumma. Przedstawiła się jako profesor miejscowego uniwersytetu.

– To globalna marka – wyjaśniłem. – W tych czasach wiele ludzi się nią interesuje.

– To przede wszystkim rdzennie koreańska firma, nie globalna – oznajmiła, po czym wskazała wzrokiem właściwy kierunek. – To tamten – powiedziała, zwracając moją uwagę w stronę tradycyjnego, skromnego domu z zakrzywionym, drewnianym dachem, stojącego pośród niskich, zrujnowanych apartamentowców. – Moja mama go znała.

Brama była zamknięta. W środku nie było nikogo.

– Musi pan zrozumieć, że w Korei, gdy myślimy o Samsungu, myślimy o przyszłości – powiedziała. – Nie o historii. Historia jest haniebna. Dlatego w Daegu zauważy pan, że historia została pogrzebana bardzo głęboko.

Wezwała dla mnie taksówkę.

– Powiem kierowcy, żeby zawiózł pana w miejsce, gdzie powstała pierwsza firma Samsunga. „Samsung Sanghoe”, tak na nią mówiliśmy. Sprzedawali warzywa. Teraz robią smartfony.

(...)

Zaibatsu należały do największych i najpotężniejszych korporacji na świecie. Były to przemysłowe i finansowe konglomeraty zarządzane przez rodzinne dynastie, które w ciągu 50 lat przekształciły pogrążoną w stagnacji Japonię w światową potęgę. Jedna z takich grup, Mitsui, byłą największym prywatnym zakładem na świecie w trakcie drugiej wojny światowej, zatrudniającym milion Azjatów spoza Japonii. Zaibatsu były podziwiane za ogromne bogactwo i prestiż przynoszony krajowi, lecz także krytykowane za zbyt wielką władzę. Wsadzały polityków na wysokie stanowiska, wyznaczały kurs całemu narodowi i bogaciły się niesłychanie dzięki trwającej wojnie.

(...)

W 1947 roku przeniósł się do Seulu, stolicy Korei, by rozpocząć budowę ogólnokrajowej firmy. W lutym 1950 roku odwiedził zniszczone Tokio, w którym – podczas wizyty w salonie fryzjerskim – doznał olśnienia.

„Japończycy powinni być całkowicie pognębieni wojenną przegraną, ale fryzjer żył dalej spokojnie, podążając swoją własną ścieżką – pisał. – Byłem pod wrażeniem jego wysokiej etyki pracy”.

B.C. podziwiał elastyczność Japończyków. Nowe pokolenie japońskich przedsiębiorców po przeszkoleniu wojskowym pracowało w zniszczonych przez bomby biurach i eksperymentowało z nowymi technologiami, które w kolejnych dekadach przyniosły im światowy sukces pod szyldem takich firm jak: Sony, Toyota czy Honda. Te nowe firmy nazwano keiretsu. Nie zawsze były prowadzone przez rodziny, ale przez wspólnoty kapitałowe firm skupione wokół prywatnego banku, co stanowiło przełom w japońskiej tradycji biznesowej. Decydowały się na przyjęcie modelu korporacji keiretsu („grupa”), bo amerykański rząd wojskowy zakazał tworzenia holdingów, usiłując odsunąć od wpływów rodziny prowadzące zaibatsu.

Również Korea Południowa wprowadziła zakaz tworzenia spółek holdingowych, ale jej biznesowi liderzy byli zdeterminowani, by utrzymać znaną z zaibatsu odgórną władzę rodzinną. Przyjęli więc zasadę krzyżowego akcjonariatu, znaną z nowszych, japońskich keiretsu, i znaleźli luki w prawie, by przekazywać te udziały swoim dzieciom na zasadzie darowizn i fuzji wewnątrz swoich imperiów biznesowych.

(...)

W latach 50. w odniesieniu do rodzinnych imperiów, takich jak Samsung czy Hyundai, zaczęto powszechnie używać słowa czebol (chaebol) oznaczającego „klan bogaczy”. Chińskie znaki tworzące to koreańskie słowo są takie same jak te w japońskim słowie zaibatsu oznaczającym konglomeraty rządzące japońskim przemysłem przed drugą wojną światową.

onet.pl

Równość stanowi być może podstawę komunistycznej ideologii, ale w rzeczywistości wszystkie państwa komunistyczne zbudowały skomplikowane hierarchiczne układy. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest fakt, że większość reżymów totalitarnych żyje w nieustannym strachu przed rzeczywistymi lub wyimaginowanymi wrogami i tym właśnie uzasadnia potrzebę budowy społeczeństwa według wzorców militarnych. Należało bez pytania wykonywać rozkazy: „każdy urzędnik jest kowadłem dla swoich przełożonych i młotem dla swoich podwładnych”. Ponadto gospodarka nakazowa prowadziła rozdział towarów i usług według potrzeb, a nie popytu. Potrzebom różnych grup partia przypisywała różne priorytety, zależnie od tego, czy kraj bronił granic przed potęgami imperialistycznymi, czy zajmował się budową komunistycznej przyszłości. W Chińskiej Republice Ludowej dostęp do żywności, towarów i usług wynikał głównie z systemu rejestracji gospodarstw domowych, co mniej więcej odpowiadało wewnętrznym paszportom, ustanowionym w grudniu 1932 roku w Związku Radzieckim. System chiński wprowadzono w miastach w 1951 roku, rozszerzono na tereny wiejskie w 1955 roku, a stał się on prawem w 1958 roku, wówczas gdy rolników zmuszano do przystąpienia do komun. Dzielił członków społeczeństwa na dwa osobne światy, klasyfikując ich jako mieszkańców miast (jumin) lub chłopów (nongmin). Status nadany przez system rejestracji dziedziczyło się po matce, co oznaczało, że nawet jeśli dziewczyna ze wsi wyszła za mąż za mieszkańca miasta, ona i jej dzieci pozostawali wieśniakami.

System rejestracji gospodarstw domowych był fundamentem gospodarki planowej. Skoro państwo zajmowało się rozdziałem dóbr, musiało mieć jakieś pojęcie o potrzebach różnych sektorów gospodarki. Gdyby duże grupy ludzi zupełnie swobodnie przemieszczały się w kraju z miejsca na miejsce, zagroziłoby to wielkościom produkcji i wykresom dystrybucji, tak starannie opracowanym przez planistów na szczeblu centralnym. Inną funkcją systemu było związanie rolników z ziemią i tym samym zapewnienie taniej siły roboczej gospodarstwom kolektywnym, z których zabierano nadwyżki, by zapłacić za uprzemysłowienie kraju. Chłopów potraktowano jak dziedziczną kastę, pozbawioną przywilejów należnych mieszkańcom miast, a obejmujących subsydiowane budownictwo mieszkaniowe, przydziały żywności, dostęp do usług zdrowotnych i oświatowych oraz zasiłek inwalidzki. Podczas klęski głodu państwo porzuciło rolników, by sami o siebie zadbali.

Między miastem a wsią wzniesiono mur. Równie ważny podział przebiegał między zwykłymi ludźmi a członkami partii. Wewnątrz partii zaś – tak samo jak w wojsku – skomplikowana hierarchia dodatkowo określała przywileje, do jakich dana osoba miała prawo: od wielkości przydziału zbóż, cukru, oleju, mięsa, dzikiego ptactwa, ryb i owoców po jakość dóbr trwałych, mieszkania, opieki zdrowotnej i dostępu do informacji. Nawet jakość papierosów różnicowano zależnie od rangi. W 1962 roku
w Kantonie urzędnicy zaszeregowani do grup 8. i 9. otrzymywali dwa kartony zwykłych papierosów miesięcznie, urzędnicy z grup od 4. do 7. – dwa kartony papierosów lepszej jakości, a trzy najwyższe grupy, zarezerwowane dla intelektualistów, artystów, naukowców i przywódców partyjnych, otrzymywały trzy kartony najwyższej jakości.

Na samym szczycie stało kierownictwo partyjne, dysponujące specjalnymi rezydencjami ukrytymi za wysokimi murami, mające całodobową ochronę i samochody z szoferami. Wraz z rodzinami zaopatrywało się w specjalnych sklepach z dobrymi towarami po obniżonych cenach. Wyznaczone gospodarstwa dostarczały dla nich wysokiej jakości warzywa, czerwone mięso, kurczaki i jajka, które sprawdzano pod względem świeżości i obecności trucizn, zanim wyznaczona osoba ich spróbowała. Dopiero wówczas serwowano żywność przywódcom w stolicy i w prowincjach4. Nad wszystkimi stał Mao, mieszkający w przepychu obok Zakazanego Miasta, dawnej siedziby cesarzy. Miał sypialnię wielkości sali balowej. W każdej prowincji i większym mieście do jego dyspozycji pozostawały luksusowe wille z utrzymywanymi cały rok kucharzami i personelem5. Na samym dole drabiny znajdowały się miliony osób zamkniętych w obozach pracy umiejscowionych w regionach o najsurowszym klimacie, od mroźnych równin Mandżurii po suche pustynie Gansu. Więźniów całymi latami zmuszano do tłuczenia kamieni, kopania węgla, noszenia cegieł lub orania pustyni, bez możliwości odwołania się do sądu.

Frank Dikotter - Wielki głód

piątek, 26 marca 2021


(...) Jest jeszcze jedno powiązane z tym przekleństwo systemu, które w pandemii też dało o sobie znać – „tanie państwo”, które zaniedbuje swoją rolę koordynacyjno-nadzorczą. Na lekarzy i pielęgniarki przerzucono tony uciążliwej papierologii, oni muszą uprawiać nieprawdopodobną sprawozdawczość. W znacznej mierze dlatego, że NFZ za mało wydaje na własną biurokrację.

Za mało na biurokrację?

To jeden z większych mitów debaty publicznej o służbie zdrowia w Polsce. W kółko czytam i słyszę o potrzebie „ukrócenia tego molocha biurokratycznego, którym jest NFZ”. To piramidalna bzdura. Studentom pierwszego roku robię taki test, pokazuje im zdjęcie nagłówka z MedExpressu: „Ile procent swojego budżetu NFZ wydaje na administrację?”. Artykuł ilustruje zdjęcie stockowe ludzi rozrzucających pieniądze. I studenci pierwszego roku zgadują: 15, 20, 30 procent. Licealiści czasem mówią więcej: 60 procent. Odsłaniam cały nagłówek: „Mniej niż jeden procent”. I najlepsze, że to skandalicznie mało. Żadna szanująca się prywatna firma ubezpieczeniowa czy medyczna nie przetrwałaby z tak małymi wydatkami na koordynowanie i planowanie swoich działań.

I co z tego wynika?

Administracyjne obowiązki spychane są na podmioty lecznicze, a w nich spada to na lekarzy, pielęgniarki. Zamiast czas poświęcać pacjentom, wypełniają tabelki. Nasz system wzorowany jest na modelu bismarckowskim i dlatego jest dość zdecentralizowany, co ma swoje zalety. Ale – tak jak system niemiecki – wymaga on relatywnie więcej wydatków na koordynację. Tyle że my przez lata na koordynacji oszczędzaliśmy. System pilnie potrzebuje uzupełnienia go o dodatkowy personel zdrowia publicznego. Chodzi o ludzi przeszkolonych nie tylko w prawie i papierologii, ale też w robieniu badań społecznych wśród personelu i pacjentów. I potem wyżej ktoś powinien analizować te dane. Tak, żeby impuls do korekt systemu i reform wypływał od personelu pierwszej linii i od samych pacjentów.

Przez ostatnie dwadzieścia lat wiele w naszym systemie zmieniło się na lepsze. Kolejne rządy popełniały błędy i miały niemądre pomysły, ale też robiły sporo dobrego. Dobudowały do systemu mechanizmy koordynowania i planowania, powstały mapy potrzeb zdrowotnych, które na początku kompletnie nie wyszły, ale uczymy się. Mamy system JOWISZ, który pomaga oceniać inwestycje w szpitalach. Mamy Agencję Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji, bardzo ważną instytucję, w naszej części Europy byliśmy w tym pionierami. Stworzyliśmy koszyk świadczeń gwarantowanych i upowszechniamy dostęp do opieki zdrowotnej. To są dobre zmiany i instytucje wymagające czasem tylko usprawnień. Zresztą za najważniejszą dla naszego systemu zdrowotnego uznałbym nie tyle jakąś konkretną reformę, ile raczej reformę procesu tworzenia i przeprowadzania reform. W duchu demokracji deliberatywnej. Po to, by zmiany lepiej uzgadniać i testować w małej skali. I trochę z tych rzeczy się już dzieje. Tego potrzebujemy: inwestycji w koordynację i kooperację. A nie opowiadania bajek, że trzeba ciąć wydatki na administrację. Bo właśnie przez brak sprawnej administracji trwonimy zasoby i jesteśmy mniej efektywni kosztowo.

gazeta.pl

Rząd przyjął we wtorek projekt ustawy dotyczącej przekształcenia OFE. Po co rząd w ogóle chce przeprowadzić tę reformę? Tłumaczy to m.in. potrzebą uporządkowania systemu emerytalnego. Ale jego projekt tylko wprowadza chaos. Powstaną IKE, które nie mają cech IKE. Ma nastąpić prywatyzacja składek, która formalnie nie będzie prywatyzacją. To ja jestem spaczony, czy jednak coś tu nie gra?

Prof. Paweł Wojciechowski: Nie jest Pan spaczony, chciałbym Pana uspokoić. To nie chodzi o żadne uporządkowanie, bo obecny system emerytalny jest w gruncie rzeczy bardzo uporządkowany. 

Po pierwsze, mamy dywersyfikację, bo około 15 proc. składki emerytalnej trafia do OFE [oczywiście jeśli ktoś tam nadal odkłada po reformie w 2014 - red.]. Taka była koncepcja całej reformy emerytalnej, żeby mieć zdywersyfikowane źródła pochodzenia przyszłych świadczeń.

Po drugie, obecny system wypłat jest w miarę klarowny i zamknięty. Składka emerytalna jest pobierana, część przekazywana przez ZUS do OFE, potem z OFE wraca do ZUS przed emeryturą w ramach tzw. suwaka bezpieczeństwa. ZUS wkłada do jednej "koperty" pieniądze z pierwszego (ZUS) i drugiego (OFE) filara i wypłaca to w formie świadczenia emerytalnego. Co więcej, jeżeli okazuje się, że pieniędzy jest za mało, to budżet dopłaca do najniższej emerytury. 

Byłem sześć lat prezesem Powszechnego Towarzystwa Emerytalnego i również przez sześć lat głównym ekonomistą ZUS, więc z każdej strony mogę Pana zapewnić, że wszystko tu gra. Wpłaty, wypłaty, wszystko na linii OFE-ZUS funkcjonuje bez zarzutu. 

W końcu po trzecie - fakt, że pieniądze kumulowane w OFE nie będą zaliczane do obliczenia minimalnej emerytury [jeśli uczestnik OFE wybierze "nowe IKE" podczas reformy - red.] oznacza, że państwo w przyszłości do nich więcej dopłaci. 

Reforma ta nie oznacza żadnego uporządkowania systemu emerytalnego, ale wręcz odwrotnie - demontaż dobrze działających instytucji, oraz zwiększenie ryzyka dla niego. To krok w przeciwnym kierunku niż deklarowany.

Skoro więc nie chodzi o porządek, to o co? Po prostu o te nieszczęsne 15 proc. "opłaty przekształceniowej"?

To wydaje się głównym celem tego demontażu, a właściwie przesunięcie środków między okresami, z przyszłości na dziś.

Ale są też inne cele towarzyszące, takie jakie przejęcie zarządzania Funduszem Rezerwy Demograficznej od ZUS przez Polski Fundusz Rozwoju. To częściowa nacjonalizacja z mocy prawa spółek dziś znajdujących się w portfelach OFE.

Jeśli ktoś wybierze ZUS, to równowartość środków na OFE zapisze się na jego koncie, ale aktywa [czyli m.in. akcje spółek z portfela OFE - red.] pójdą do FRD. Rozproszone dziś między wiele OFE akcje spółek zostaną skumulowane w rękach jednego państwowego podmiotu. Ten z mocy prawa zwiększy swoje posiadanie w akcjonariacie prywatnych spółek giełdowych.

Powiedzmy, że każde OFE miało po kilka procent udziału w danej spółce. A nagle pojawi się jeden, państwowy udziałowiec, który będzie miał np. 22 proc. Dla prezesa spółki to już jest poważny akcjonariusz.

Co więcej, PFR będzie brał opłatę za zarządzanie FRD. Dotychczas taka opłata nie była przez ZUS pobierana, i dlatego wyniki FRD przez ponad 20 lat były bardzo dobre. Jak się pobierze opłatę, to naturalnie obniży się stopa zwrotu netto. Szacuję, że opłata ta może wynieść nawet ok. 70 milionów złotych rocznie, co o tę kwotę zmniejszy wielkość FRD.

Zmienią się tym samym także cele Funduszu Rezerwy Demograficznej.

Pamiętajmy, że Fundusz Rezerwy Demograficznej, tworzony przede wszystkim z naszych składek, jak sama nazwa wskazuje - stanowi rezerwę na gorsze czasy.

Celem funduszu rezerwowego było przede wszystkim bezpieczeństwo, dlatego zarządzany był pasywnie. To teraz ma się zmienić. PFR zamierza zarządzać aktywnie, mając na celu nie tylko bezpieczeństwo, ale również inne cele, np. gospodarcze.  

Rząd kłamie w sprawie reformy OFE?

To raczej półprawdy, jest ich kilka. Po pierwsze, premier mówi, że "odda pieniądze Polakom"  - jeśli wybiorą "nowe IKE" - i one będą już prywatne. Ale one nie będą prywatne. Przecież nie będzie możliwości dysponowania tymi pieniędzmi. 

Będzie - w momencie osiągnięcia wieku emerytalnego.

Czyli będą tak samo prywatne jak prywatna będzie wtedy pańska emerytura z ZUS. Ta prywatność nie ma więc żadnego znaczenia. Czy te pieniądze są publiczne w OFE czy tzw. prywatne w IKE, to skoro nie można nimi dysponować, to dla klienta liczy się tylko stopa zwrotu. Nic innego nie ma znaczenia. A skoro te fundusze będą miały na początku taką samą politykę inwestycyjną jak OFE, to nie ma żadnej różnicy.

Rząd bierze farbę, przemalowuje OFE na "nowe IKE" i tyle? I pobiera 15 proc. albo przejmuje część akcji prywatnych spółek?
To tak, jakby ktoś zamieniał spółkę z o.o. w spółkę akcyjną i brał z tego 15 proc. podatku, np. z należności wobec klientów tej spółki. 

Drugie kłamstwo?

Drugie ma naturę podatkową. Dziś opodatkowanie OFE jest takie samo jak IKZE - czyli na wejściu wpłaty są nieopodatkowane [w IKZE działa ulga podatkowa - red.], a opodatkowane są wypłaty. To zasada funkcjonująca ulg podatkowych w dobrowolnych ubezpieczeniach emerytalnych w większości państw świata.

W pierwszej prezentacji - autorstwa jeszcze wicepremiera Morawieckiego - rzeczywiście OFE miały się przekształcić w Indywidualne Konta Zabezpieczenia Emerytalnego. Czyli miały mieć taki sam reżim podatkowy, jak w OFE.

Ale potem nagle ktoś wpadł na pomysł, żeby jednak zastosować Indywidualne Konta Emerytalne. Dlaczego? Żeby wcześniej pobrać podatek. 

I teraz rząd argumentuje, że opłata przekształceniowa jest uczciwa, bo przecież na IKE standardowo pieniądze są opodatkowane na wejściu - bo wpłacamy tam nasze dochody po pobraniu podatku dochodowego - ale potem na wyjściu są już zwolnione z opodatkowania.

Rząd mówi, że to wszystko jedno, czy OFE przekształcą się w IKE czy IKZE, czy podatki są na wejściu czy na wyjściu. Ale skoro to wszystko jedno, to zostawmy tak, jak jest. Dlaczego zmieniając zasady opodatkowania rząd stwarza ryzyko, że w przyszłości zostanie pobrana jeszcze jakaś inna opłata? 

Tu nie ma żadnej wartości dodanej. Klient nie uzyskuje nic więcej poza tym, co ma. Ma zablokowane środki i czeka z nimi na emeryturę. Ma dziedziczenie, bo miał dziedziczenie. Czym go tu rząd uszczęśliwia, żeby wziąć 15 proc.? Ani nie oddaje pieniędzy Polakom, ani tym bardziej nie porządkuje systemu, ponieważ pojawiają się nowe znaki zapytania, których wcześniej nie było.

Dlatego możemy mówić, że to nie dlatego trzeba tak opodatkować przekształcenie OFE, bo takie są reguły IKE. Tylko odwrotnie - zastosowano IKE, żeby opodatkować.

Jaka jest trzecia półprawda?

Trzecia jest taka, że nie następuje żadne przeniesienie pieniędzy z OFE na "nowe IKE". To po prostu przekształcenie instytucji. Rząd mówi o opłacie, która jest podobna do wpłaty do IKE, ale przecież środki już dawno znalazły się na kontach w OFE. Dlatego rząd proponuje pobranie opłaty nie z powodu wpłaty, tylko z powodu przekształcenia instytucji. Ale przecież to jest wymuszone przekształcenie z mocy ustawy. Nie jest to opłata na rzecz przekształcanej instytucji, tylko zwykły podatek.

"Nowe IKE" będą prowadzone przez te same instytucje, które wcześniej prowadziły OFE - powszechne towarzystwa emerytalne staną się towarzystwami funduszy inwestycyjnych.

Tak. Rachunek jest w tym samym miejscu, w tej samej, tylko przekształconej, instytucji, ale nagle mamy o 15 proc. mniej pieniędzy. To jest rzecz bez precedensu. Wcześniej nie było takich sytuacji, żeby zapisy na kontach klienta były pomniejszane.

gazeta.pl

Badania struktury naszego mózgu wskazują, że tzw. ciało migdałowate odgrywa istotną rolę w generowaniu negatywnych emocji, agresji oraz wyzwala reakcje obronne, ponieważ pobudza układ współczulny. Informacje wizualne, słuchowe, czuciowe trafiają bezpośrednio do ciała migdałowatego, które jest częścią naszego mózgu odpowiedzialną za wściekłość, strach i pierwotne emocje. Wiele wskakuje na to, że z powodów ewolucyjnych, wszystkie informacje, które otrzymuje nasz mózg, są odbierane przez tę właśnie określoną część naszego mózgu, która zawsze szuka czegoś, czego możemy się obawiać.

Negatywne wiadomości uznajemy za ważniejsze, ponieważ są bardziej dramatyczne (klęski żywiołowe, wojny i głód), nagłe i spektakularne. W całkiem odmienny sposób traktujemy wydarzenia pozytywne, które są zwykle stopniowe, gradualne, wolniejsze. Tę naszą ewolucyjną przypadłość wykorzystują też twórcy programów informacyjnych, którzy te negatywne wydarzenia  przedstawią (opisują) w sposób znacznie bardziej atrakcyjny („seksowny”) niż trudniejsze w przekazie wiadomości pozytywne. Powódź w jakiejś części świata jest zdecydowanie atrakcyjniejsza i łatwiejsza w przekazie, niż to, że w ostatnich dniach kolejne kilkadziesiąt tysięcy Nigeryjczyków, czy Tajwańczyków wydźwignęło się z ubóstwa.

„Nastawienie negatywne” jest jeszcze bardziej wzmacniane w erze mediów społecznościowych. W przeszłości tradycyjne instytucje (państwowe, kościelne, partie polityczne, związki zawodowe, kluby sportowe) w pewien sposób „neutralizowały” takie skrajne postawy, skrajne stanowiska. Obecnie te tradycyjne autorytety straciły swoją moc przekonywania i wychowywania. Nowe formy komunikacji i interakcji pozwalają ludziom kontaktować się bezpośrednio ze sobą, a zwłaszcza z ludźmi o podobnych poglądach, w tym – o skrajnych postawach. Nawet jeśli te społeczności są małe, to w naturalny sposób czują się silniejsze niż faktycznie są. Ci spokojniejsi, nastwieni pojednawczo czują się marginalizowani.

W kilku badaniach psychologicznych, przeprowadzonych na dużych grupach ludzi, zadano pytanie o to, jakie wiadomości najbardziej interesują tych respondentów. Prawie wszyscy odpowiadali, że interesują ich pozytywne wiadomości, że chcą czytać i oglądać dobre wiadomości. W następnym etapie eksperymentu pokazywano uczestnikom, na podzielonym ekranie, złe i dobre wiadomości. Okazało się, że oczy ludzi natychmiast kierowały się w stronę złych wiadomości, ponieważ to właśnie one przyciągają naszą uwagę jako pierwsze. Jak się szacuje, dziesięć razy więcej uwagi poświęcamy wiadomościom negatywnym niż pozytywnym.

Optymizmem napawa to, że wiele innych badań pokazuje, że tę naturalną skłonność ku zauważania zdarzeń negatywnych można pokonać w wyniku odpowiedniego treningu. Okazuje się, że nasz wrodzony pesymizm może być zwekslowany ku optymizmowi, i to w wymiarze indywidualnym jak i społecznym (w niektórych społeczeństwach, jak np. w amerykańskim, taki kulturowy optymizm zdaje się dominować).

obserwatorfinansowy.pl

Większość ludzi – z wyjątkiem najbiedniejszych chłopów – nie lubiła stołówek, choćby dlatego, że ogromne kolektywy dysponujące skąpym budżetem nie mogły zaspokajać indywidualnych zachcianek, gustów i potrzeb dietetycznych. Poza tym niektórzy musieli wędrować kilometrami, by dotrzeć do prowadzonej przez komunę stołówki. Według Zhou Xiaozhou, szefa prowincji Hunan, ponad dwie trzecie wszystkich chłopów było przeciwnych wspólnemu jedzeniu. W całym kraju urzędnicy musieli ich przymuszać do korzystania ze stołówek. W Machengu wykorzystano prosty, lecz skuteczny sposób: po prostu obcięto dostawy ziarna do wsi. Jednak rodziny, które wcześniej porobiły zapasy, wciąż się nie pokazywały w stołówkach; wtedy oskarżono je, że są „kułakami” chcącymi „sabotować komuny ludowe”. W takiej sytuacji wkraczała milicja, patrolowała ulice i karała mandatami te domostwa, w których z komina unosił się dym. Ostatnim krokiem była konfiskata żywności i sprzętów kuchennych, przeprowadzana dom po domu.

Gdy chłopi już zasiedli w stołówkach, rzucili się na jedzenie tym chętniej, że wszystkie nowe udogodnienia zbudowano za zarekwirowane im pieniądze, żywność i meble. W jednej komunie w Machengu do stołówek zabrano około dziesięciu tysięcy sztuk mebli, trzy tysiące świń i pięćdziesiąt siedem ton zboża, a także niezliczone drzewa, ścięte na opał na prywatnych działkach. Chłopom, których pracę wykorzystywano, własność skonfiskowano, a domy zburzono, umożliwiono teraz uczestnictwo w wizji przywódców. Komunizm czekał tuż za progiem, a państwo miało wszystkiego dostarczyć. „Każdemu według potrzeb” potraktowano dosłownie, więc dopóki to było możliwe, ludzie jedli, ile mogli. Przez mniej więcej dwa miesiące w wielu wsiach w całym kraju ludzie „rozciągali brzuchy”, zgodnie z dyrektywą Mao, wypowiedzianą w Xushui: „Powinniście więcej jeść. Nawet pięć posiłków dziennie!”. Szczególny brak wstrzemięźliwości wykazywano w tych regionach, gdzie uprawiano coś innego niż żywność – na przykład bawełnę – ponieważ zboże było tam dostarczane przez państwo. Robotnicy napychali brzuchy; niektórych karcono za brak apetytu. Niezjedzony ryż całymi wiadrami wylewano do ubikacji. Zdarzało się, że w zespołach przeprowadzano konkursy na największego żarłoka, a dzieci wybuchały płaczem, gdy nie dawały rady dorównać pozostałym. Inni brali Mao za słowo, „wypuszczając sputnika” i jedząc pięć posiłków dziennie. Żywność, która wystarczyłaby całej wsi na pół tygodnia, znikała w jeden dzień. W powiecie Jiangning w Jiangsu niektórzy chłopi zjadali za jednym razem kilogram ryżu. Ekstrawagancka konsumpcja jeszcze większe rozmiary przybrała w miastach; pod koniec 1958 roku w pewnej fabryce w Nankinie każdego dnia w rynsztoku lądowało około pięćdziesięciu kilogramów ryżu. Gotowane na parze bułeczki zatykały toalety. Pewien skrupulatny inspektor odnotował, że warstwa ryżu na dnie zbiornika ścieków miała trzydzieści centymetrów grubości. W niektórych fabrykach robotnicy pochłaniali do dwudziestu miseczek ryżu dziennie; tym, co zostało, karmiono świnie.

Uczta nie trwała długo.

Frank Dikotter - Wielki głód

GAZETA.PL, ŁUKASZ ROGOJSZ: Można było uniknąć tej trzeciej fali? Mamy szczepionki i programy szczepień, a duża część populacji i w Europie, i na świecie przechorowała już koronawirusa.

PROF. MARIA GAŃCZAK: To bardzo dobre pytanie, ale żeby na nie odpowiedzieć musimy wrócić do samego początku trzeciej fali w Polsce, czyli okresu świąteczno-noworocznego. To wtedy - jak się szacuje - około 100 tys. Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii przyjechało do Polski na święta.

To wtedy się zaczęło?

Tak. Zresztą już wówczas przed tym ostrzegaliśmy, bo było wiadomo, że na Wyspach następuje eksploracja nowego wariantu SARS-CoV-2 i że powoduje on pogorszenie sytuacji epidemiologicznej w Wielkiej Brytanii. Z naszej strony pozwolenie na wjazd do Polski tysiącom ludzi bez ich przetestowania przed wjazdem było nieodpowiedzialne. Otwarcie się na tak dużą liczbę osób, które mogły być potencjalnie zakażone bardziej transmisyjnym wariantem, musiało pociągnąć za sobą pogorszenie sytuacji epidemiologicznej także w Polsce.

Ostatecznie zamknęliśmy granice powietrzne dla przyjezdnych z Wielkiej Brytanii.
Za późno. Zresztą wcześniej sami wysłaliśmy samoloty na Wyspy po naszych rodaków, którzy chcieliby wrócić do kraju. Poza tym zamknęliśmy granice powietrzne, ale lądowe wciąż były otwarte. Co więcej, rozporządzenie ministra zdrowia w kwestii kwarantanny dla przyjezdnych było słabo egzekwowane. Nie było dobrej ścieżki diagnostycznej stworzonej dla tych ludzi. To wszystko spowodowało, że mieliśmy gotowy przepis, żeby wariant brytyjski (B.1.1.7) zaczął rozprzestrzeniać się w naszej populacji.

(...)

O wariancie brytyjskim wiemy, że jest znacznie bardziej zakaźny od wariantów, które dotąd dominowały w Polsce i w Europie. Czym jeszcze się od nich różni?

Tak, wariant brytyjski jest znacznie bardziej zakaźny od swoich poprzedników. Według różnych opracowań transmisyjność wariantu B.1.1.7 jest nawet o 40-70 proc. wyższa od krążącego dotychczas D614G. Wariant ten silniej i łatwiej wiąże się z obecnym na powierzchni komórek receptorem ACE2. Z badania, którego wyniki opublikowano niedawno w prestiżowym czasopiśmie "BMJ", dowiadujemy się też, że w przypadku zakażenia tym wariantem znacznie wyższe jest ryzyko zgonu.

Znacznie, czyli o ile?

Średnio o 62 proc. względem wariantu, który dominował do tej pory. To odbija się na liczbie zgonów, które raportujemy obecnie w Polsce i na świecie. Mamy więc dwa niepokojące zjawiska - wariant wirusa, który lepiej się transmituje, czyli więcej ludzi ulega zakażeniu, a wśród zakażonych śmiertelność jest wyższa niż w przypadku poprzedniego wariantu.

(...)

Lekarze raportują, że tym razem to młodzi ludzie, 20- i 30-latkowie, ciężko przechodzą COVID-19. Do tej pory byli najmniej zagrożoną grupą wiekową. Co się zmieniło?

Jesteśmy w fazie epidemii, w której nadal ścigamy się z wirusem. Sytuacja jest lepsza niż na przełomie października i listopada, bo mamy do dyspozycji szczepionki - 7,5 proc. populacji przyjęło choć jedną dawkę. Widać wyraźnie w tej trzeciej fali, że szczepienia na szczeblu populacji działają. Jeśli większość 80-latków i medyków jest zaszczepiona, to mamy dzięki temu mniej zakażeń wewnątrzszpitalnych SARS-CoV-2 oraz mniej zakażeń w grupie ryzyka ciężkiego przebiegu COVID-19. Widać to w statystykach - obecnie średnia wieku osób hospitalizowanych to około 62 lata. Starsi zostali uodpornieni, więc na oddziały szpitalne trafiają młodsi.

gazeta.pl

środa, 10 marca 2021


W ramach globalnych łańcuchów wartości organizowane są transgraniczne procesy projektowania, produkcji i dystrybucji, dzięki którym powstaje znaczna część tego co kupujemy i konsumujemy każdego dnia – począwszy od żywności i leków, aż po smartfony i samochody. Niektórzy decydenci polityczni i analitycy zastanawiają się obecnie, czy bardziej „zlokalizowana” produkcja kluczowych towarów mogłaby zapewnić lepsze zabezpieczenie przed potencjalnymi zakłóceniami, które mogą skutkować niedoborem dostaw oraz niepewnością wśród konsumentów i przedsiębiorstw (Javorcik 2020, OECD 2020a).

Chociaż obserwujemy nasilenie dyskusji na temat zalet i wad globalnych łańcuchów wartości, a niektóre kraje już omawiają (lub wprowadzają) zachęty dla przedsiębiorstw do ponownego przeniesienia do kraju swoich aktywności, wciąż niewiele jest analiz empirycznych kwantyfikujących koszty i korzyści związane z różnymi wariantami polityki publicznej w tym zakresie. Jak dotąd niewiele było badań, w których podjęto próbę ilościowego określenia domniemanego kompromisu między efektywnością ekonomiczną a bezpieczeństwem dostaw w ramach globalnych łańcuchów wartości.

(...)

W celu wypełnienia tej luki, w ostatnim czasie prowadzone są symulacje przy pomocy modelu OECD METRO (tj. wielopaństwowego, wielosektorowego, obliczeniowego modelu równowagi ogólnej), w których porównuje się dwie stylizowane wersje gospodarki światowej.

Reżim „gospodarek wzajemnie powiązanych” („interconnected economies”) odwzorowuje fragmentację produkcji w globalnych łańcuchach wartości w stopniu zbliżonym do tego, jaki obserwujemy obecnie, przy jednoczesnym uwzględnieniu zmian, które już wynikły z kryzysu związanego z COVID-19 (OECD 2020b). Zmiany te obejmują spadek podaży i wydajności pracy, zmniejszenie popytu na niektóre towary i usługi oraz wzrost kosztów handlowych związany z nowymi procedurami celnymi w przypadku towarów, jak również ograniczeniami w czasowym przepływie osób w przypadku usług.

W reżimie „zlokalizowanym”, w którym państwa „zamykają się na świat zewnętrzny” („localised – turning inward”), produkcja jest bardziej „lokalna”, a przedsiębiorstwa i konsumenci w mniejszym stopniu polegają na dostawcach zagranicznych. Ten ilustracyjny świat kontrfaktyczny konstruowany jest poprzez globalny wzrost ceł importowych do poziomu 25 proc. Jest to połączone z wyobrażanym subsydiowaniem krajowej wartości dodanej odpowiadającym 1 proc. PKB. Dotacje te dotyczą pracy i kapitału i są kierowane do krajowych sektorów nie usługowych (co ma naśladować oddziaływanie dotacji na ratowanie produkcji lokalnej). Zakłada się również, że w reżimie „zlokalizowanym” przedsiębiorstwa doświadczają większych ograniczeń w zakresie zmiany źródeł pozyskiwania wykorzystywanych przez siebie produktów, co sprawia, że międzynarodowe łańcuchy dostaw są bardziej sztywne. Takie założenia stwarzają silne bodźce do zwiększania produkcji krajowej i zmniejszania stopnia zależności od handlu międzynarodowego.

(...)

W toku badania stwierdzono, że system „zlokalizowany” (w którym gospodarki są mniej powiązane wzajemnie) cechuje się znacznie niższym poziomem aktywności gospodarczej i niższymi dochodami. Według szacunków, przejście na reżim „zlokalizowany” obniży światowy realny PKB o ponad 5 proc. w stosunku do poziomu bazowego po pandemii COVID-19. Spadek aktywności gospodarczej jest znaczący we wszystkich regionach i krajach, a w niektórych przypadkach sięga wartości dwucyfrowych. W związku z tym większa „lokalność” produkcji dodatkowo pogłębiłaby spowolnienie gospodarcze spowodowane przez pandemię.

Ponadto, pomimo wsparcia i ochrony producentów krajowych w ramach reżimu „zlokalizowanego”, nie wszystkie etapy procesu produkcji mogą być prowadzone w danym kraju, a handel pośrednimi nakładami produkcyjnymi i surowcami nadal odgrywa ważną rolę w produkcji krajowej. W tym kontekście mniejsza międzynarodowa dywersyfikacja źródeł zaopatrzenia oraz rynków sprzedaży oznacza, że większość rynków krajowych będzie zmuszona ponieść koszty dostosowań wymaganych do absorpcji wstrząsów. W praktyce przekłada się to na większe wahania cen i znaczne zmiany wielkości produkcji, co ostatecznie prowadzi do większej zmienności dochodów. W tym sensie bardziej „zlokalizowany” reżim nie zapewnia ani większej wydajności, ani większego bezpieczeństwa dostaw

(...)

Większa „lokalizacja” produkcji oznacza również większą zależność od mniejszej liczby źródeł nakładów produkcyjnych (które często są również droższe). W tym reżimie, w sytuacji gdy w jakimś miejscu w łańcuchu dostaw dochodzi do zakłóceń, znalezienie gotowych zamienników jest trudniejsze i bardziej kosztowne, co tworzy większe ryzyko braku bezpieczeństwa dostaw. Dotyczy to również sektorów często postrzeganych jako strategiczne, takich jak żywność, podstawowe produkty farmaceutyczne, pojazdy silnikowe oraz produkty elektroniczne.

(...)

Chociaż w dyskusjach dotyczących globalnych łańcuchów wartości często mówi się o konflikcie między wydajnością a bezpieczeństwem, badania OECD pokazują, że większa „lokalność” produkcji nie musi wcale prowadzić do osiągnięcia którejkolwiek z tych wartości. „Lokalizacja” produkcji jest kosztowna dla najbardziej rozwiniętych krajów i praktycznie niemożliwa dla krajów mniej rozwiniętych. Zarazem reżimy „zlokalizowane” zapewniają mniejszą ochronę przed szokami.

obserwatorfinansowy.pl

Obecna faza konfliktu turecko-kurdyjskiego rozpoczęła się w 2015 r. wraz z sukcesami syryjskich struktur PKK w wojnie z Państwem Islamskim (efekt m.in. współpracy z USA, której skutkiem było powstanie kurdyjskiego parapaństwa w Syrii), sukcesami Demokratycznej Partii Ludów (HDP) i jej radykalizacją pod wpływem PKK oraz rebelią w południowo-wschodniej Turcji, brutalnie stłumioną przez Ankarę. Uznając aktywność PKK w Syrii za przyczynę problemów, Turcja w latach 2016–2019 przeprowadziła na północy tego kraju dwie operacje zbrojne na wielką skalę, w efekcie czego zajęła i kontroluje obszary bezpośrednio przylegające do jej południowej granicy. Równolegle Ankara przeprowadza regularne naloty i rajdy w północnym Iraku, gdzie w górach Kandil od trzech dekad znajduje się główny bastion PKK (operacje te budzą stały sprzeciw Bagdadu i mieszane reakcje irackich Kurdów). Ostatnia operacja, w wyniku której dokonano odkrycia zwłok jeńców, może jednak doprowadzić do zwiększenia determinacji Turcji, dążącej do wymuszenia na rządzie irackim zgody na przeprowadzenie dużej akcji militarnej analogicznej do wcześniejszych działań w Syrii. W szerszym wymiarze staje się to dla Turcji pretekstem do podjęcia twardej gry z USA, której stawką jest ostateczne zdjęcie amerykańskiego parasola znad związanych z PKK Kurdów w Syrii i Iraku.

W wymiarze wewnętrznym bezpośrednią konsekwencją zbrodni może być delegalizacja prokurdyjskiej HDP. Jej obecność w tureckim krajobrazie politycznym stanowi poważny problem w sferze rządzenia państwem dla Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Po pierwsze HDP popierana jest przez większość ludności na terenach zdominowanych przez Kurdów (w ostatnich wyborach uzyskała ponad 6 mln głosów). Po drugie postuluje ona radykalną decentralizację państwa, zaś w przeszłości tworzyła alternatywne struktury administracyjne. W Turcji, gdzie jedność i niepodzielność państwa, a także jego centralistyczny charakter traktowane są jako aksjomaty, tego typu program (wypływający wprost z ideologii PKK, ale także nieformalnych powiązań z tą partią) skutkuje izolacją polityczną głoszącego go ugrupowania i represjami. Większość ścisłego kierownictwa HDP przebywa więzieniu, zaś wybrane z jej list lokalne władze zastępowane są przez wyznaczonych przez Ankarę komisarzy. W sytuacji piętrzących się problemów wewnętrznych (pogarszająca się sytuacja gospodarcza, ostra polaryzacja społeczna) bardzo prawdopodobna wydaje się zatem delegalizacja HDP (co może poprzeć także opozycja). Sprawę tę podnosili już w przeszłości przedstawiciele rządzącej AKP, zaś w ostatnich tygodniach koalicyjna Partia Ruchu Nacjonalistycznego (MHP) wzmagała naciski na władze. Zapowiedzią ostatecznej rozprawy z HDP są masowe aresztowania jej członków i osób z nią powiązanych – tylko 15 lutego objęły one ponad 700 osób.

osw.waw.pl

W grudniu 2020 r. prezydent Władimir Putin podpisał pakiet ustaw zaostrzających przepisy dotyczące m.in. organizacji pozarządowych, zgromadzeń publicznych i cenzury w mediach. Jest to jeden z elementów wyznaczających nową jakość w polityce wewnętrznej Kremla – rosyjski autorytaryzm de facto porzucił pozorowanie procedur demokratycznych na rzecz zwiększonej kontroli i represji.

Ustawy są wyrazem niepokoju rządzących, wywołanego pandemią, kryzysem gospodarczym, niekorzystnymi trendami w nastrojach społecznych, a także zmniejszającym się wpływem propagandy państwowej na obywateli. Władze obawiają się przede wszystkim o przebieg wyborów parlamentarnych zaplanowanych na wrzesień 2021 r. Lęk ten podsyciły masowe protesty na Białorusi, uważanej do niedawna za stabilny reżim autorytarny. Poza instrumentami prawnymi zwalczaniu oponentów ma służyć neosowiecka retoryka „oblężonej twierdzy”, w tym ostrzeżenia o planach obcej ingerencji w wybory. Prawdopodobne jest jednak, że przyjęta strategia okaże się kontrproduktywna i jedynie podsyci narastające niezadowolenie elektoratu.

(...)

Do obowiązujących od 2012 r. ustaw dotyczących „organizacji pozarządowych – agentów zagranicznych” (podmiotów zajmujących się „działalnością polityczną” i „finansowanych z zagranicy”)[1] dodano możliwość odgórnego narzucania takiego statusu dwóm nowym kategoriom podmiotów. Pierwszą z nich są osoby fizyczne. O ile przepisy obowiązujące od 2019 r. pozwalały objąć tym statusem dziennikarzy i blogerów[2], o tyle od 2021 r. jako „agenci” mogą zostać zakwalifikowani ludzie „zajmujący się polityką w interesach obcego państwa lub jego obywateli lub organizacji zagranicznej”. Osoby fizyczne o statusie „agentów” m.in. nie będą mogły być mianowane na urzędy w administracji państwowej i na szczeblu municypalnym (władze planują też de facto odsunąć je od stanowisk obsadzanych w drodze wyborów – zob. dalej). Drugą kategorią podmiotów, które będą mogły być objęte statusem „agenta” są organizacje niezarejestrowane jako osoby prawne. Dotychczas taki mniej sformalizowany rodzaj działalności stanowił jedną z częściej wykorzystywanych furtek pozwalających omijać restrykcyjne przepisy wymierzone w „agentów”.

(...)

Choć wolność zgromadzeń, przede wszystkich pokojowych protestów przeciwko władzy, była w Rosji od dawna coraz bardziej ograniczana, to jednak istniały luki w prawie umożliwiające jeśli nie skuteczną organizację demonstracji, to – niekiedy – skuteczne dochodzenie praw w sądzie. Jedną z takich furtek były indywidualne i zbiorowe pikiety, niewymagające zgody władz. Nowe przepisy likwidują ją poprzez: rozszerzenie definicji „zgromadzenia publicznego”; poszerzenie katalogu drobiazgowych wymagań (w tym finansowych) co do sposobu organizacji zgromadzeń; ułatwienie ich delegalizacji bądź odwoływania przez organy administracji; ograniczenia praw dziennikarzy relacjonujących ich przebieg. Przepisy faktycznie likwidują wolność zgromadzeń w Rosji, a możliwość organizacji wszelkich form publicznego protestu będzie w myśl prawa uzależniona od uprzedniej zgody urzędników i drobiazgowo reglamentowana.

Wprowadzono kolejne obostrzenia dotyczące przekazu informacyjnego, mające utrudnić działalność niezależnych środków masowego przekazu. Przewidziano prawną możliwość blokowania (lub spowalniania pracy) takich serwisów jak Facebook, Twitter czy YouTube, jeśli będą one „dyskryminować” podmioty rosyjskie (w praktyce może to dotyczyć sytuacji, gdy na przykład – w ramach walki z dezinformacją – będą usuwać materiały rozpowszechniane przez kremlowskich propagandystów).

Zaostrzono kary za „oszczerstwo”, tym samym znacząco rozszerzając możliwości karania internautów za krytykę władz (implicite regulacje dotyczą m.in. oskarżeń o korupcję). Kilkukrotnie podniesiono też wysokość grzywien za „zamieszczanie obraźliwych treści w Internecie”. Ustawa ta została propagandowo przedstawiona jako akt „przeciwko chamstwu urzędników” (pogardliwe wypowiedzi urzędników różnych szczebli pod adresem współobywateli wywoływały w ostatnich latach oburzenie społeczne), jednak jej przepisy mają charakter uniwersalny, a definicja „obraźliwego” charakteru wypowiedzi internautów jest bardzo pojemna.

(...)

Rozszerzono możliwość zakazywania operatorom danych ujawniania danych osobowych, w tym majątkowych, funkcjonariuszy publicznych, zakazano też rozgłaszania informacji na temat czynności operacyjno-śledczych. Ustawa wydaje się przede wszystkim reakcją na wycieki informacji kompromitujące rosyjskie służby specjalne w ostatnich latach. Ma ona utrudniać prowadzenie niezależnych śledztw dotyczących łamania prawa przez urzędników i przedstawicieli struktur siłowych, w tym przestępstw korupcyjnych i stosowania przemocy wobec pokojowych demonstrantów. Jej intencją jest też uniemożliwienie zbierania danych o funkcjonariuszach służb specjalnych zaangażowanych w operacje w Rosji i poza jej granicami, których cel stanowi m.in. likwidacja osób uznawanych za niebezpieczne dla reżimu.

osw.waw.pl

Szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow podczas konferencji prasowej po rozmowach z Josepem Borrellem pozwolił sobie na stwierdzenie, że Rosja nie traktuje UE jako wiarygodnego partnera oraz na kilka innych dość uszczypliwych, ale mieszczących się w kanonie dyplomacji (która – dodajmy - polega nie ma mówieniu prawdy, ale na prezentowaniu swojego stanowiska) uwag pod adresem państw Unii.

Równocześnie Rosja, dokładnie w trakcie trwania wizyty, wydaliła trzech dyplomatów z państw UE, którzy jakoby naruszyli zasady, obserwując demonstracje w obronie Aleksieja Nawalnego, co jest oczywiście nieprawdą, gdyż normą w świecie współczesnych stosunków międzynarodowych jest to, że dyplomaci obserwują demonstracje. Ich wydalenie w dniu wizyty Josepa Borrella było rzecz jasna ze strony Rosji wyraźną ostentacją.

(...)

Doradca kolejnych ministrów spraw zagranicznych PiS Przemysław Żurawski vel Grajewski stwierdził, że wizyta szefa unijnej dyplomacji w Moskwie będzie odebrana jako "przyzwolenie na niedemokratyczne działania Rosji". Powyższe jest o tyle dziwne, że Borrell dokładnie na temat demokracji i praw człowieka publicznie się wypowiadał.

Dziennikarka i ekspertka Maria Przełomiec stwierdziła z kolei, że Rosjanie porozmawiali z Borrellem jak "z kompletnie nieprzygotowanym, żałosnym naiwniakiem". Jeszcze dalej idzie portal TVP Info, który piórem skądinąd mającego dużą wiedzę o Rosji Grzegorza Kuczyńskiego, stwierdza, że Rosja "upokorzyła UE" (już nie Borrella, a całą Unię).

Poseł PiS do Parlamentu Europejskiego Kosma Złotowski w licytacji na to, kto powie coś najostrzejszego, licytował jeszcze wyżejm stwierdzając, że Borrell "stracił nie tylko twarz, ale i wiarygodność", a Jacek Saryusz–Wolski apelował, by szefa unijnej dyplomacji "nigdy więcej" nie wysyłać do Moskwy.

Wicedyrektor Polsko – Rosyjskiego Centrum Dialogu i Porozumienia Łukasz Adamski stwierdził, że "Kreml nie tylko upokorzył ewidentnie nieprzygotowanego urzędnika UE, ale i całą wspólnotę", czym – zapewne niechcący – upokorzył Borrella, bo urzędnikiem jest raczej p. Adamski, a nie szef unijnej dyplomacji.

Wszystkich przebił jednak dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Sławomir Dębski, który stwierdził, że wizyta Borrella, podważa wiarygodność szefa... niemieckiej dyplomacji Heiko Massa, bowiem ten popierał pomysł wizyty Borrella w Moskwie (jak wiadomo pisanie źle o Niemcach to zawsze punkt w PiS).

Jeśli podsumować powyższe glosy, to wyłania się z nich obraz szefa unijnej dyplomacji (skądinąd byłego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i ministra spraw zagranicznych Hiszpanii) jako człowieka albo niepoważnego, albo cierpiącego na demencję. Unia Europejska to zaś "miękiszony".

Wszyscy komentujący wydają się przy tym w ogóle nie przejmować tym, że nie mają pojęcia o przebiegu rozmów. Przemysław Żurawski vel Grajewski wizytę komentował, nim ta się w ogóle jeszcze zakończyła, co każe zakładać, że jej przebieg w zasadzie nie miał większego znaczenia.

Żaden z komentujących, powtarzając słowa Ławrowa, które padły podczas konferencji prasowej, nie przytacza tego, co mówił z kolei Borrell, który apelował w imieniu UE o zwolnienie Aleksieja Nawalnego oraz domagał się śledztwa w sprawie jego otrucia. Obrazowi rzekomo upokorzonego Borrella nieco by to bowiem przeczyło. Absolutnie żaden z komentujących nie dostrzegł też tego, że szef rosyjskiej dyplomacji kilka razy mówił o unijnych sankcjach wobec Rosji, co też nieco zmienia obraz relacji, które w odbiorze komentatorów związanych z PiS są takie, że UE się do niczego nie nadaje i tylko ustępuje Rosji, a w rzeczywistości są takie, że UE konsekwentnie stosuje wobec Rosji sankcje ekonomiczne.

Retorycznym pytaniem byłoby, czy Ławrow byłby tak nieuprzejmy, jak twierdzą nasi komentatorzy, wobec Borrella, gdyby ten przywiózł do Moskwy jakiekolwiek ustępstwa. Można byłoby oczywiście mieć uwagi do zachowania Borrella podczas konferencji prasowej, ale potępiający Borrella wydają się oczekiwać, że szef unijnej dyplomacji powinien sobie dyplomację darować i powiedzieć Ławrowowi, że uważa go za twarz bandyckiego reżimu, albo w inny sposób wdać się z nim w publiczną połajankę, a tego żaden zachodni dyplomata z zasady nigdy nie zrobi.

(...)

W całej sprawie najzabawniejsze, ale zarazem najbardziej niepokojące jest to, że ton polskich komentarzy jest echem relacji nie np. BBC lub CNN, gdzie w ogóle nie ma mowy o upokorzeniu Borrella, a na pierwszym miejscu akcentuje się jednoznaczne wypowiedzi nie Ławrowa, a Borrella domagającego się uwolnienia Nawalnego, lecz tego, co napisała kremlowska tuba propagandowa, czyli portal Sputnik. Sputnik – inaczej niż media zachodnie – stwierdza, że "Ławrow nie zostawił suchej nitki na relacjach Rosji z UE".

(...)

Polskie komentarze na temat wizyty Borrella nie mają nic wspólnego z przebiegiem samej wizyty. Polska była, wspólnie z Rumunią i państwami bałtyckimi, w ogóle przeciwna temu, by Borrell pojechał do Moskwy. Trudno nie odnieść wrażenia, że ponieważ szef unijnej dyplomacji nie posłuchał polskich uwag, dla wielu w Warszawie jego wizyta była klęską niejako z zasady.

Polska tymczasem widząc, że jest niemal osamotniona (towarzystwo Rumunii i państw bałtyckich tego nie zmienia) zamiast dalej protestować w sytuacji, gdy było już jasne, że protesty na nic się nie zdadzą, powinna była zabiegać o to, by kilka polskich postulatów zostało wpisanych do agendy Borrella, a jeszcze lepiej – sporządzić notatkę, przekazać ją i spowodować, by została przeczytana i wzięta pod uwagę. Notatkę o tym jak wizytę przygotować tak, aby nie doszło w trakcie jej trwania do niepotrzebnych incydentów i by mieć przygotowane reakcje na wszelkie możliwe rosyjskie prowokacje. Tego drugiego nie zrobiliśmy, bo takiej notatki nie umiemy napisać, do agendy nie mamy nic do wpisania, a jak mamy to nikt naszego głosu i tak nie bierze pod uwagę, bo jedyne co mamy do zaproponowania to, by z Rosją w ogóle nie rozmawiać.

W dyplomacji, jak i w każdej innej działalności człowieka, protestowanie i mówienie "nie, bo nie” jest proste. Wystarczy powiedzieć swoje, nadąć się i wyjść. Dyplomacja zaczyna się z kolei albo wówczas, gdy te nasze protesty odnoszą skutek, a nie są jedynie kwitowane wzruszeniem ramion, albo wówczas, gdy zamiast protestować bez żadnego skutku, umiemy wpływać na rzeczywistość. Polska, jak widać, uprawia coś, ale to coś dyplomacją nie jest.

Dyplomacja jest jak opera. Owszem liczą się stroje i inscenizacja, ale jednak libretto, muzyka i głosy liczą się bardziej. Polska zachowuje się tymczasem jak ubogi krewny, który obejrzawszy stroje i dekoracje na scenie, wydał już opinię na temat spektaklu nim ten miał w ogóle swą premierę. Przy okazji zaś dał do zrozumienia głównemu śpiewakowi na scenie, że ten fałszuje i powinien co najwyżej śpiewać w lokalnej tancbudzie. Zapewne nie przeszkodzi nam to oczekiwać, by Borrell w przyszłości słuchał naszych rad ze szczególną życzliwością.

onet.pl

– W polskiej konstytucji powinien znaleźć się zapis, że wykluczona jest adopcja dziecka przez osobę pozostającą w związku jednopłciowym. Dla bezpieczeństwa dziecka, dla jego prawidłowego wychowania, dla szerzenia dobra dziecka, taki zapis powinien istnieć – ogłasza w kampanii prezydent Andrzej Duda.

Portale informacyjne chwilę później wysyłają do swoich użytkowników pilne "pushe" z tym newsem. Twitter się grzeje. O sprawę od razu jest pytany konkurent Dudy, czyli Rafał Trzaskowski.

Kilka dni wcześniej "Rzeczpospolita" ujawnia, że prezydent ułaskawił pedofila, który przez wiele lat znęcał się nad własną córką. Na Dudę spada fala krytyki. Kandydat PiS broni się, mówiąc o tym, że wniosek poparła matka i prześladowana dziewczyna. Atakuje przy okazji "Fakt", który ujawnił kolejne szczegóły sprawy.

– Co się dzieje? Czy ten koncern, Axel Springer z niemieckim rodowodem, który jest właścicielem gazety "Fakt”, chce wpłynąć na wybory prezydenckie w Polsce? Tak? Niemcy chcą wybierać w Polsce prezydenta? To jest podłość. Nie zgadzam się na to – grzmiał Duda na wiecu w Bolesławcu.

– To była typowa zagrywka w stylu Bielana – tłumaczy były polityk prawicy. I dodaje: – To bardzo proste: jak masz kłopoty, znajdź fikcyjny problem, w którym twój przeciwnik poczuje się niekomfortowo. Mówiąc w skrócie, wywołaj wojnę.

(...)

W kampanii prezydenckiej wymyśloną przez Bielana Albanią były "Niemcy" i "LGBT". Zresztą ten drugi temat pojawił się w kampanii już wcześniej. Sztab Andrzeja Dudy odgrzał go po wejściu do bitwy o prezydenturę Rafała Trzaskowskiego, który szybko zaczął zyskiwać w sondażach.

Orkiestra PiS zaczęła wówczas grać homofobiczną melodię na kilku fortepianach.

Z jednej strony był sam prezydent ("LGBT to neobolszewizm"), z drugiej zagończycy w stylu posła Przemysława Czarnka (to ten od stwierdzenia, że ludzie LGBT "nie są równi ludziom normalnym", obecny minister edukacji), z trzeciej TVP z Jackiem Kurskim na czele.

– Bielan i Kurski mają dwa różne sposoby myślenia i działania. Kurski betonuje elektorat PiS, Bielan sięga po tę "górkę". Czyli Kurski broni, a Bielan atakuje. Nie odwrotnie – słyszymy od związanego z opozycją eksperta od strategii politycznych.

– Bo TVP tylko z pozoru jest ofensywna. Ona atakuje w sensie przekazu, ale jej celem jest obrona wyborców Prawa i Sprawiedliwości przed propagandą anty-PiS. Z kolei zadaniem Adama Bielana jest robienie dziur w murze przeciwnika – dodaje ekspert.

Bielan, który formalnie był rzecznikiem sztabu Dudy, sam czynnie brał udział w rozsiewaniu odpowiedniego przekazu. Chętnie pojawiał się w mediach. Im bliżej wyborów, tym częściej i ostrzej.

17 czerwca, wywiad dla Gazeta.pl: – Pan prezydent porównał do neobolszewizmu określoną, skrajnie lewacką ideologię nazwaną "ideologią LGBT" (…), zgodnie z którą należy pokazywać, np. w miejscach publicznych, swoje genitalia – wypala Bielan

– Ze zdziwieniem słuchałam ostatnio jego wywodów na temat LGBT. On nigdy nie miał takich poglądów – mówiła Onetowi Joanna Kluzik-Rostkowska, kiedyś w PiS, z którego w 2010 r. odeszła m.in. razem z Bielanem.

– On był absolutnie człowiekiem centrum. Misiek Kamiński był zdecydowanie bardziej konserwatywny. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – dodaje.

Bielan razem z Michałem Kamińskim tworzył osławiony duet spin doktorów, który walnie przyczynił się do podwójnej wygranej PiS w 2005 r. M.in. dzięki nim partia stworzyła rząd, a Lech Kaczyński został prezydentem.

Ci, którzy znają obu polityków, są zgodni: to Michał rzucał pomysłami jak z rękawa, Adam umiał je perfekcyjnie wcielić w życie. Obaj byli wtedy europosłami. Razem pracowali, razem uczyli się fachu od najlepszych (m.in. w USA), prywatnie się przyjaźnili.

Bielan był chrzestnym jednej z córek Kamińskiego, z kolei Kamiński został świadkiem na ślubie Bielana. Razem spędzali wakacje.

(...)

– Jest jednym z najlepszych w Polsce specjalistów od kampanii. I choć brzmi to jak komplement, to w moich ustach nim nie jest, bo służy złej sprawie. Ale służy jej dobrze – słyszymy od Michała Kamińskiego.

Więcej o Bielanie mówić nie chce. Od dawna nie rozmawiają. Ich drogi zaczęły się rozchodzić po 2010 r.

Do tamtego momentu ich polityczne kariery szły właściwie równolegle. Obaj w 1997 r. jako dwudziestokilkulatkowie zostali posłami AWS.

W kolejnych wyborach w 2001 r. uzyskali mandaty już z list PiS. Trzy lata później znaleźli się w Europarlamencie, a w 2005 r. razem świętowali wspomnianą już podwójną wiktorię Prawa i Sprawiedliwości.

I była to ich ostatnie wspólne zwycięstwo. W 2007 r. władzę przejęła Platforma Obywatelska. W 2010 r. po katastrofie smoleńskiej przyspieszone wybory prezydenckie wygrał Bronisław Komorowski, pokonując Jarosława Kaczyńskiego.

Prezes PiS, jako kandydat w żałobie po stracie brata, prezentował łagodne oblicze pod hasłem "Polska jest najważniejsza".

Jego emanacją miał być sztab. To Adam Bielan miał wpaść na pomysł, by kampanią kierowała kobieta, Joanna Kluzik-Rostkowska. Rzecznikiem sztabu został umiarkowany poseł PiS Paweł Poncyljusz.

Po wyborach okazało się, że Kaczyński chce zerwać z kampanijnym, przyjaznym wizerunkiem. W siłę zaczęli rosnąć u jego boku jastrzębie: Jacek Kurski i Antoni Macierewicz.

– To był czas, kiedy Antoni Macierewicz opowiadał już o ognistych kulach w kontekście katastrofy smoleńskiej. Nie chcieliśmy w czymś takim uczestniczyć. Adam Bielan całkowicie do tej naszej centrowej grupy pasował – mówi Joanna Kluzik-Rostkowska.

onet.pl

wtorek, 9 marca 2021


Dla władz ChRL kwestia pochodzenia pandemii COVID-19 ma przede wszystkim wymiar polityczny, dlatego kierownictwo KPCh rozpostarło ścisłą kontrolę nad badaniami dotyczącymi jej źródeł oraz związaną z tym współpracą międzynarodową, w tym odnośnie do tego, jakie dane i kiedy mogą być przekazywane zespołowi WHO. Jednocześnie Chiny kategorycznie odrzucają zarzuty o utrudnianie śledztwa. Po doświadczeniach z SARS z lat 2002–2003 rząd wprowadził nowy system zapobiegania rozprzestrzenianiu się chorób zakaźnych, który miał już nigdy nie dopuścić do wybuchu podobnej epidemii. Również zwrot autorytarny w ChRL pod rządami Xi Jinpinga jest w dużym stopniu usprawiedliwiany właśnie koniecznością zwiększenia sprawności systemu politycznego i zdolności państwa do reagowania w sytuacjach kryzysowych. W tej sytuacji uznanie Chin za źródło kolejnego światowego paraliżu zdrowotnego jest nie do zaakceptowania przez Pekin. Jak dotąd odmówiono WHO m.in.: (1) wglądu do surowych danych z początkowych tygodni pandemii w Wuhan, w tym z listopada 2019 r. – Pekin oficjalnie twierdzi, że do pierwszego zakażenia doszło na początku grudnia i odrzuca oskarżenia o zaniedbania w inicjalnej fazie pandemii; (2) przeprowadzenia wywiadów z pierwszymi chorymi; (3) dostępu do ok. 200 tys. próbek zebranych w mieście w kluczowym dla śledztwa okresie. Za promowaniem przez chińskie media i ekspertów tezy o przywleczeniu koronawirusa z zagranicy na mrożonkach stoi także presja polityczna.

Wstrzemięźliwe wnioski grupy eksperckiej wyrażone w czasie konferencji prasowej, ale też po wyjeździe z ChRL, wpisują się w oczekiwania Pekinu, co wydaje się podyktowane chęcią utrzymania chociaż częściowej kooperacji ze stroną chińską. W szeregu wywiadów prasowych podkreślano, że wyjazd do Wuhan miał charakter wstępny, a śledztwo epidemiczne wymaga jeszcze długich i drobiazgowych badań. Eksperci przyznają jednak również, że uzyskane w ChRL informacje nie pozwalają na odpowiedzi na podstawowe pytania, a zakres działań zespołu na miejscu był wyznaczony przez stronę chińską. Niemniej uznają wyjazd za sukces, ponieważ pozwolił on podtrzymać obustronną współpracę, co daje nadzieję na dalsze badania. Wszystko wskazuje na to, że eksperci WHO poszli na kilka ustępstw: (1) zgodzili się nie wykluczać hipotezy lansowanej przez Pekin o przywleczeniu wirusa z zagranicy na mrożonkach; (2) zredukowali prawdopodobieństwo hipotezy, że doszło do wydostania się patogenu z laboratorium w Wuhańskim Instytucie Wirusologicznym; (3) tylko w pośredni sposób wskazali, że pierwsze infekcje musiały wystąpić wcześniej niż na początku grudnia.

Duże upolitycznienie kwestii pochodzenia SARS-CoV-2 sprawia, że przeprowadzenie w przewidywalnej przyszłości rzetelnego śledztwa w tej sprawie nie będzie możliwe. Badanie źródeł pandemii COVID-19 może w najbardziej sprzyjających warunkach zająć klika lat i przynieść rezultaty tylko przy pełnej współpracy strony chińskiej oraz w przypadku otrzymania swobody działania na terytorium ChRL czy państw graniczących z nią. Źródło wirusa SARS-CoV-1, odpowiedzialnego za wybuch epidemii SARS w 2002 r., udało się poznać dopiero w grudniu 2017 r., kiedy eksperci z Wuhańskiego Instytutu Wirusologicznego przy współpracy z WHO zidentyfikowali w jednej z jaskiń w prowincji Junnan kolonię nietoperzy z rodziny podkowcowatych (Rhinolophidae) jako endemicznych nosicieli patogenu. W związku z obecną sytuacją wewnętrzną w ChRL oraz rosnącymi napięciami między nią a częścią państw zachodnich, z USA na czele, nie można jednak oczekiwać od strony chińskiej transparentności. Pekin aktualnie dysponuje także większymi wpływami na arenie międzynarodowej niż w okresie epidemii SARS. Już 12 lutego br. dyrektor generalny WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus oświadczył, że „wszystkie hipotezy [dotyczące źródeł SARS-CoV-2] są na stole”. Dał w ten sposób do zrozumienia, że będzie dążył do uznania przypuszczenia o przywleczeniu koronawirusa do Wuhan z zagranicy za równoważne z główną hipotezą o jego endemicznym pochodzeniu – z regionu południowych Chin. W reakcji na tę wypowiedź liczni eksperci i politycy zachodni zaczęli podważać zdolność WHO do przeprowadzenia obiektywnego dochodzenia.

osw.waw.pl

Już nie tylko same Chiny fortyfikują oraz wzmacniają kontrolowane wyspy w spornych rejonach Azji Południowej i Wschodniej. Według Asia Maritime Transparency Initiative wojsko wietnamskie inwestuje w przygotowania obronne w rejonie Wysp Spratly. Według analityków wszystkie wietnamskie instalacje wojskowe w rejonie Wysp Spratly, Zachodniej Rafy i Wyspy Sin Cowe ulegają szybkim przeobrażeniom. Oczywiście nie można ukrywać, że tego rodzaju inwestycje obronne są skierowane wobec rosnącej presji polityczno-wojskowej. Strona wietnamska chce je tym samym przygotować do zagrożenia płynące z możliwości przeprowadzenia na nie wrogich desantów, ale też prób nałożenia blokady. Co więcej, sugeruje się również wzmacnianie zdolności odstraszania poprzez zapewnienie sobie na wspomnianych wyspach również elementów ofensywnych, pozwalających razić wrogie cele.

W tym kontekście mowa jest przede wszystkim o możliwym ulokowaniu w spornym obszarze systemów artylerii rakietowej wyposażonych w izraelskie pociski EXTRA (EXTended Range Artillery). Wietnam, obok Azerbejdżanu i oczywiście samego Izraela ma być odbiorcą produktu oferowanego przez koncern IMI (Israeli Military Industries). Rakiety mają pozwalać na rażenie celów oddalonych o 130-150 km, za pomocą 120-125 kg głowicy bojowej. Przypomnieć należy, że Wietnamczycy trenować mieli również szybką dyslokację w sporne rejony wysp rosyjskich kompleksów K-300P Bastion-P, potrafiących razić cele nawodne na dystansie do 300 km. Rakietowe inwestycje Wietnamu mają pozwolić na blokowanie swobody operacyjnej strony chińskiej, zarówno jeśli chodzi o komponenty lądowe rozlokowane na wyspach kontrolowanych przez Pekin, ale też działania okrętów należących do Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej.

Zauważono także, że Wietnamczycy zwiększyli liczbę stanowisk mogących służyć jako miejsca dyslokacji systemów obrony przeciwlotniczej. Sugeruje się, że na wyposażeniu strony wietnamskiej mają być w tym przypadku przede wszystkim starsze kompleksy S-125 Peczora-2TM (SA-3 Goa), które miały podlegać procesom modernizacyjnym prowadzonym w ostatnich latach. Pytaniem otwartym pozostaje nasycenie tamtejszych placówek oraz obiektów wojskowych bezzałogowymi statkami powietrznymi. Wietnamskie siły zbrojne miały dotychczas eksperymentować z BSP pochodzenia izraelskiego, białoruskiego, ale również próbując rozwijać własne konstrukcje w oparciu o kooperację ze wspomnianymi Białorusinami. 

Zgodnie z analizą dostępnych zdjęć satelitarnych, analitycy pracujący dla Asia Maritime Transparency Initiative zauważają, iż Wietnam rozpoczął szereg nowych prac infrastrukturalnych. Dotyczą one instalacji systemów obrony wybrzeża, a także schronów i bunkrów oraz tuneli podziemnych. Dodatkowo można zaobserwować rozwój budynków administracyjnych, zwiększających zapewne możliwości przyjęcia na wysepki większego kontyngentu żołnierzy wietnamskich. Sygnalizuje się także budowę wież, zapewne związanych z potrzebami coraz wydajniejszych narzędzi komunikacyjnych i wywiadu sygnałowego SIGINT. Wietnamskie wojsko dokonuje również prac nad zwiększeniem kamuflażu zbudowanych obiektów, poprzez rekultywację roślinności. Modernizacje i ulepszenia są odnotowywane nie tylko w przypadku wysp, ale też obiektów lokowanych na sztucznych platformach umocowanych na rafach (podobne platformy są w wykorzystaniu Chińczyków).

defence24.pl