niedziela, 31 stycznia 2021


Publikację tę z miejsca okrzyknięto nowym „długim telegramem” – odnosząc się do słynnego tekstu George’a F. Kennana – nota bene twórcy i pierwszego dyrektora PPS – z lutego 1946 roku, który stał się podstawą polityki powstrzymywania ZSRR po II wojnie światowej. Ministerstwo spraw zagranicznych ChRL określiło Elementy jako kolejny zbiór antychińskich kłamstw, ujawniający głęboko zakorzenione zimnowojenne myślenie i ideologiczne uprzedzenie Ameryki. To reakcja niezaskakująca, chociaż zimnowojenne nawiązania nie są dla dokumentu kluczowe, a podobieństwa między ChRL i ZSRR uzasadnia się przede wszystkim ze względu na autorytarny charakter obu państw (łączący leninizm z nacjonalizmem), wskazując jednocześnie istotną różnicę: Moskwa poszukiwała dominacji głównie w oparciu o potęgę wojskową, natomiast Pekin, z którego zdolnościami militarnymi również należy się liczyć, próbuje przekształcić system międzynarodowy w sposób znacznie bardziej subtelny i poparty potęgą gospodarczą „o której Sowieci mogli jedynie pomarzyć”. Z kolei chwytliwy i popularny wśród komentatorów, choć nie w pełni adekwatny do charakteru rywalizacji amerykańsko-chińskiej, termin zimna wojna, został przywołany w dokumencie zaledwie dwa razy i w przeszłym kontekście.

Elementy opublikowano w szczególnym czasie: tuż po przegranych przez Donalda Trumpa wyborach prezydenckich. Jest to zatem rodzaj dyplomatycznego testamentu odchodzącej administracji, który oprócz technologiczno-gospodarczego aspektu rywalizacji podkreśla również wymiar aksjologiczny (w tym zakresie jest to bez wątpienia powrót do narastania konfrontacji ideologiczno-politycznej, która według Zbigniewa Brzezińskiego była głównym wyzwaniem w amerykańsko-sowieckiej rywalizacji w okresie zimnej wojny). Jakie zatem są Chiny oglądane okiem strategów z Białego Domu?

Oś narracji dokumentu wyznacza wypowiedź przewodniczącego Xi Jinpinga z 2013 roku, o warunkowym korzystaniu z dobrodziejstw kapitalizmu jako środka do realizacji celu nadrzędnego w polityce wewnętrznej (powszechny dobrobyt) i zagranicznej (dominacja w systemie międzynarodowym). Natomiast ChRL zdefiniowana jest jako „wielka potęga zarządzana przez autorytarny reżim oparty na modelu dwudziestowiecznej marksistowsko-leninowskiej dyktatury”. Stany Zjednoczone przyznają się w Elementach do złudzeń którymi kierowały się od końca lat 70. ubiegłego wieku – że Chiny są komunistyczne głównie z nazwy i że ich mariaż z gospodarką kapitalistyczną w połączeniu „z konstruktywnym zaangażowaniem” w system międzynarodowy, doprowadzi finalnie do demokratyzacji. Teraz już wiemy, że takie oczekiwanie było nie tylko błędne, ale i nieuzasadnione, opierając się na przeświadczeniu, że historia jest procesem teleologicznym a ludzkość zmierza do ostatecznego uporządkowania w oparciu o reguły demokracji liberalnej. Amerykańskie założenia mogą dziwić, tym bardziej że Komunistyczna Partia Chin (KPCh) nigdy nie dała do zrozumienia Zachodowi, że jest zainteresowana przejęciem liberalnego pakietu normatywnego. Deng Xiaoping, którego Stany Zjednoczone „chciały kochać”, postawił tę kwestie jasno już w 1979 roku, formułując tzw. „cztery podstawowe zasady” o nienaruszalności rządów KPCh i doktryny marksistowsko-leninowskiej w procesie modernizacji państwa (40 lat później przypomniał o tym w zdecydowanym tonie Xi Jinping). Wbrew koncepcji „końca historii” Chiny zaprzeczyły logice rozwoju kapitalizmu, decydując się na jedynie częściowe (przejściowe?) zastosowanie mechanizmów rynkowych w gospodarce, podążając w tym zakresie raczej za przykładem leninowskiego NEP-u niż wskazaniami MFW. Tym samym obrały alternatywny model rozwoju – państwowego kapitalizmu.

Wymieniona w raporcie lista przyczyn sukcesu gospodarczego ChRL jest długa. Jako najważniejsze z nich wymienia się m.in. kradzież własności intelektualnej (kosztująca gospodarkę USA nawet 600 mld USD rocznie), przejęcie światowych łańcuchów dostaw, rosnącą potęgę w wielu gałęziach przemysłu i wysokich technologiach, rozwój AI w warunkach państwa autorytarnego (zbieranie danych bez poszanowania prywatności obywateli), wsparcie i kontrolę państwa nad firmami rozwijającymi sieć 5G i technologie inwigilacji obywateli, Pas i Szlak jako narzędzie ekspansji gospodarczej i wciągania państw i ich elit w orbitę polityczną Pekinu, korzystanie z nieskrępowanego dostępu do światowych rynków kapitałowych (ponad 130 chińskich firm na amerykańskiej giełdzie o łącznej wycenie ponad 1 bln USD) i korzystanie z otwartości liberalnych demokracji wraz z realizacją celów politycznych za pomocą narzędzi gospodarczych. Jednak niektóre z powyższych „sprzeczności” między USA i ChRL wynikają raczej z natury globalnego kapitalizmu, niż leninowskiego charakteru chińskiego państwa. Jak wskazują sami autorzy Elementów, od wejścia Chin do WTO, amerykańscy producenci zaczęli w coraz większym stopniu korzystać z niskich kosztów pracy w ChRL, co przełożyło się na spadek cen dla amerykańskich konsumentów i wzrost zysków producentów. Negatywną konsekwencją tych działań był China shock, który dotknął mały i średni sektor wytwórczy w USA (utrata 2,4 mln miejsc pracy) i innych państwach, powodując przejęcie przez Pekin kontroli nad łańcuchami dostaw. Co więcej, raport nie wspomina, że przyjęcie Chin do WTO w 2001 roku bardziej w oparciu o (błędne) przesłanki polityczne niż gospodarcze, zwiększyło jedynie możliwości oddziaływania i rozbudziło ich globalne aspiracje.

Kolejny rozdział dokumentu wskazuje najważniejsze elementy chińskiego postępowania: utrzymanie leninowskiego reżimu (prymatu KPCh w systemie politycznym), wykorzystywanie potęgi gospodarczej kraju do politycznego podporządkowania innych państw, przekształcanie organizacji międzynarodowych od środka zgodnie z celami KPCh, oraz dążenie do stworzenia najpotężniejszej armii na świecie, która w perspektywie krótko- i średnioterminowej będzie wykorzystywana do testowania amerykańskich reakcji na zagrożenia dla bezpieczeństwa sojuszników w regionie Indo-Pacyfiku, zwłaszcza Tajwanu.

Z kolei odnosząc się do intelektualnych źródeł „chińskiego postępowania” wskazuje się na leninowsko-marksistowski charakter reżimu, dając jednocześnie do zrozumienia, że wieloletnim błędem USA było bagatelizowanie tego komponentu. Wydaje się, że wynikało to z projekcji własnych, amerykańskich wyobrażeń odnośnie kształtu państwa, społeczeństwa i porządku międzynarodowego na Chiny lub narzucanie z góry przyjętych założeń na politykę międzynarodową. W tym zakresie Elementy stanowią wezwanie do podjęcia bardziej racjonalnej polityki wobec ChRL, biorącej pod uwagę (leninowski) rodowód systemu politycznego i endemiczne cechy państwa chińskiego (z poczuciem wyższości kulturowej i moralnej, zwłaszcza wobec mniejszych sąsiadów), zgodnie z którymi Pekin wyznacza cele w polityce międzynarodowej.

Nie porzucając cechującego amerykański dyskurs przeświadczenia o wyjątkowości i uniwersalności własnych reguł, Stany Zjednoczone zdają się jednak przyznawać w dokumencie do jałowości używania wartości zachodnich jako (wyłącznego) kryterium służącemu analizowaniu i krytykowaniu KPCh, która owe wartości postrzega jako główne zagrożenie dla swojego przetrwania. Chiny – jak każde imperium – definiują siebie w kategoriach uniwersalistycznych, a zbudowany wokół zachodnich norm gospodarczych i politycznych porządek międzynarodowy postrzegają jako niesprawiedliwy. Odpowiedzią KPCh jest własna koncepcja ładu światowego, określana jako „wspólnota przeznaczenia dla ludzkości” i „nowy rodzaj stosunków międzynarodowych”.

Jednocześnie USA wydają się dostrzegać fakt, że wraz z objęciem władzy przez Xi Jinpinga, Chiny utwierdziły się w przekonaniu o ich momencie dziejowym i znalazły się ponownie – parafrazując historyka Ge Zhaoguanga – w „epoce bez lustra”. ChRL dotykają słabości immanentne dla każdej autokracji, jak trudność w utrzymaniu innowacji i zdolności adaptacji gospodarki w dłuższej perspektywie oraz nieskuteczność w tworzeniu trwałych sojuszy i mobilizacji przyjaciół. Ponadto jako z natury represyjne wobec obywateli państwo autokratyczne, Chiny muszą przekierowywać środki z nakładów wojskowych na utrzymanie porządku społecznego (wydają więcej na bezpieczeństwo wewnętrzne niż na obronę narodową). Natomiast w odniesieniu do słabości endemicznych zalicza się m.in. ogromne różnice dochodowe w społeczeństwie, uzależnienie gospodarki od eksportu, zachodnich półprzewodników i dolara, zadłużenie chińskich firm (fala bankructw), złą sytuację demograficzną (gwałtowne starzenie się społeczeństwa i nierównowaga płci), dewastację środowiska naturalnego i korupcję. Czynnikiem o potencjalnie bardzo negatywnych konsekwencjach jest zakwestionowanie przez Xi Jinpinga reguł przekazywania władzy, które po Deng Xiaopingu zapewniały w miarę stabilne trwanie autorytarnego systemu. Słabością Chin jest ponadto niski poziom zaufania na arenie międzynarodowej, który obniżył się wyraźnie w trakcie pandemii Covid-19.

obserwatormiedzynarodowy.pl

Ponieważ Chiny stały się „patronem” Serbii w walce z pandemią, warto również przyjrzeć się jak współpraca z Pekinem była wykorzystywana w kampanii wyborczej, w większym stopniu służącej promocji osobistej pozycji Aleksandra Vučića, niż rządzonej przez niego partii SNS.  Kalendarz wyborczy z udziałem przedstawicieli Państwa Środka był napięty. Od końca maja serbski prezydent w towarzystwie ambasador ChRL Chen Bo, odbył serię „gospodarskich wizyt” związanych z chińskimi inwestycjami; w kampanię wyborczą z Chinami w tle aktywnie włączyli się również przedstawiciele serbskiego rządu. 30 maja w ramach przedwyborczych inspekcji, serbski przywódca w towarzystwie wicepremier i minister infrastruktury Zorany Mihajlović oraz chińskiej ambasador, odwiedził plac budowy kolei Budapeszt-Belgrad (odcinek Belgrad-Stara Pazova, dł. 34,5 km; koszt 350,1 mln USD). Oprócz podziękowań dla chińskich partnerów i wyrazów uznania dla serbskich i chińskich robotników, prezydent przedstawił również harmonogram prac kolejnych odcinków po stronie serbskiej (ostatni etap Nowy Sad – Subotica może zostać ukończony w 2024 roku).

(...) Z kolei 9 czerwca wicepremier Mihajlović odbyła inspekcję budowy tunelu Straževica, za którego wykonanie odpowiedzialna jest China Power Construction Corporation (Powerchina). Oprócz minister Mihajlović, w inspekcji udział wzięli burmistrz Belgradu Zoran Radojičić oraz radca polityczny ambasady ChRL Tian Yishu. Dzień później w ramach „dyplomacji kolejowej” Mihajlović spotkała się również z głównym menedżerem China Railway International Company (CRIC) Xu Xiaoyunem (konsorcjum CRIC i CCCC odpowiada za realizację odcinka Belgrad-Stara Pazova); podkreśliła, że połączenie kolejowe Budapeszt-Belgrad jest niezmiernie ważne dla Serbii i Chin, jest osobiście wspierane przez  przywódców obu państw i stanowi symbol przyjaźni między oboma narodami.

W tym samym czasie premier Ana Brnabić (również członkini SNS) odbyła wizytę na budowie chińskiej fabryki w Niszu. Szefowa serbskiego rządu, w towarzystwie ambasador Chen Bo, odwiedziła teren inwestycji, na której powstaje fabryka chińskiego producenta reflektorów samochodowych Xingyu. Projekt o wartości 60 mln USD ma zostać ukończony do lutego 2021 r. i zapewnić pracę dla 1000 osób; produkcja ma być kierowana głównie na eksport do państw UE (m.in. Niemiec, Francji i Słowacji). Zdaniem Chen Bo, fabryka w Niszu świadczy, że Serbia staje się atrakcyjnym miejscem do inwestowania. W marcu br. rząd Serbii, w ramach pomocy państwowej dofinansował projekt sumą 16,4 mln EUR. Fabryka – jak podkreśliła premier – jest budowana przez serbską firmę „Konstruktor”, która stwarza lokalne miejsca pracy. To sytuacja odmienna niż przy okazji dużych inwestycji infrastrukturalnych realizowanych przez chińskie firmy w Serbii, przy których pracują chińscy robotnicy, co budzi zrozumiałe kontrowersje w państwie o stosunkowo wysokim poziomie bezrobocia (ponad 12%). „Konstruktor” odpowiada również za budowę fabryki chińskiego producenta części samochodowych Mint w Loznicy, który miał polecić Serbię koncernowi Xingyu.

(...)

Następnego dnia prezydent Vučić w towarzystwie ambasador Chen Bo odwiedził jeszcze budowę tunelu Laz (obok miasta Čačak) o długości 2850 m (najdłuższy w Serbii), powstającego na odcinku autostrady E763 Preljina-Požega. Serbski przywódca podziękował przy tej okazji „chińskim przyjaciołom za szybkość i jakość prac” i dodał, że chiński partner (CCCC) zobowiązał się ukończyć wszystkie prace budowlane do końca 2021 roku. Ambasador ChRL podkreśliła natomiast, że wieloletnia współpraca CCCC z Serbią jest bardzo owocna; wśród zrealizowanych projektów wymieniła most nad Dunajem w Belgradzie oraz ukończony przez czasem odcinek autostrady E763 Surčin-Obrenovac. 

(...)

Ostatnim akcentem w ramach „gospodarskich wizyt” przed wyborami było otwarcie przez serbskiego prezydenta budowy trasy Lajkovac-Iverak (długość 18,3 km) również w towarzystwie ambasador Chen Bo. Wartość kontraktu realizowanego przez Shandong Hi-Speed Group wynosi 158 mln EUR, prace mają zostać ukończone w 2022 roku; umowa przewiduje również regulację rzeki Kolubara.  W ceremonii udział wzięli chińscy robotnicy budowlani, stojący na tle dwujęzycznego banneru głoszącego „wieczną przyjaźń serbsko-chińską” (w wersji serbskiej) i „chińsko-serbską (w wersji chińskiej). Ambasador Chen Bo stwierdziła, że w ramach Pasa i Szlaku, budowa infrastruktury stała się kluczowym elementem współpracy obu państw i podziękowała serbskiemu rządowi za zaufanie i wsparcie dla chińskich firm. Finansowanie inwestycji, której wykonawcą jest chińska firma, zapewnia serbski rząd przez państwowe przedsiębiorstwo Drogi Serbii (Putevi Srbije). Budowa trasy Lajkovac-Iverak jest kolejnym przykładem kontraktu realizowanego przez chińską firmę, wybraną z pominięciem procedur przetargowych, w oparciu porozumienie o współpracy gospodarczej, technologicznej i infrastrukturalnej, zawartym przez Serbię i Chiny w 2009 roku.

obserwatormiedzynarodowy.pl

Joaquina Carmony nikt nie znał osobiście, ale on sprawiał wrażenie, jakby w lekkoatletyce znał wszystkich i wiedział wszystko, jakby bywał wszędzie, gdzie dzieje się coś ważnego. Relacjonował wielkie i małe mityngi, był jednym z największych popularyzatorów lekkoatletyki w świecie hiszpańskojęzycznym. Jego wpisy były przemyślane, precyzyjne, z dobrze dobranym zdjęciem lub filmem. Jego pracę doceniali sportowcy, dziennikarze, politycy odpowiadający za sport. – Mnóstwo się od niego nauczyłem. Informacje od Joaquina były kluczowe w przygotowaniach do relacjonowania igrzysk – mówi Juan Pablo Varsky, znany argentyński dziennikarz.  

Joaquin pisał dużo. I tym bardziej niepokojąca była cisza, która zapadła na jego koncie. @Jokin4318 przerwał nadawanie 15 marca. Nie dawał znaku życia przez kilkanaście tygodni, mimo pytań i próśb czytelników, mimo apeli sportowców, m.in. czołowego hiszpańskiego maratończyka Ivana Fernandeza. Hiszpania to jeden z krajów najmocniej dotkniętych przez koronawirusa, niemal każdy zna tu kogoś kto stracił w pandemii bliską osobę. Gdy ekspert przepadł bez śladu, oczywisty wydawał się ten najgorszy scenariusz. I trzeba było kilkunastu tygodni niepewności i obaw, zanim się okazało, że w tej historii nic nie jest takie, jakim się wydawało być. I że nawet w roku katastrofy mogą się dziać historie bajkowe: o człowieku, któremu koronawirus dał szansę na nowe życie i happy end. I że to wszystko zdarzyło się właśnie Joaquinowi Carmonie, który w rozmowie ze Sport.pl mówi o sobie: - Ogólnie mówiąc, to nigdy nie miałem w życiu szczęścia.  

Joaquin pisał dużo. I tym bardziej niepokojąca była cisza, która zapadła na jego koncie. @Jokin4318 przerwał nadawanie 15 marca. Nie dawał znaku życia przez kilkanaście tygodni, mimo pytań i próśb czytelników, mimo apeli sportowców, m.in. czołowego hiszpańskiego maratończyka Ivana Fernandeza. Hiszpania to jeden z krajów najmocniej dotkniętych przez koronawirusa, niemal każdy zna tu kogoś kto stracił w pandemii bliską osobę. Gdy ekspert przepadł bez śladu, oczywisty wydawał się ten najgorszy scenariusz. I trzeba było kilkunastu tygodni niepewności i obaw, zanim się okazało, że w tej historii nic nie jest takie, jakim się wydawało być. I że nawet w roku katastrofy mogą się dziać historie bajkowe: o człowieku, któremu koronawirus dał szansę na nowe życie i happy end. I że to wszystko zdarzyło się właśnie Joaquinowi Carmonie, który w rozmowie ze Sport.pl mówi o sobie: - Ogólnie mówiąc, to nigdy nie miałem w życiu szczęścia.  
 
Carmona nie tylko odnalazł się cały i zdrowy, ale dziś ma się dużo lepiej niż przed pandemią. W czerwcu Hiszpanie dowiedzieli się, że @Jokin4318 – chodząca encyklopedia, człowiek który był wszędzie gdzie działo się coś ważnego – to madrycki bezdomny. I że w roku 2020, w wielkiej stolicy europejskiego miasta, można przepaść bez wieści z takich powodów: brak gniazdka, do którego można wpiąć ładowarkę, i brak darmowego wifi.

Odnalazł go wspomniany już Alfredo Varona z dziennika "Sport". Ten, który Carmonę - znając go tylko z Twittera - uważał za wykładowcę akademickiego. A w odnalezieniu Joaquina pomógł właśnie naukowiec. Domingo Olivares, dziś pracownik uniwersytetu w Turynie, poznał Hiszpana w czasie studiów w Madrycie. Trafiali na siebie często w jednej z madryckich bibliotek. Olivares wiedział, że ten człowiek, o którym pracownicy biblioteki mówili, że ktoś widział go nocującego w pobliskim parku, ma jakiś związek z lekkoatletyką i sporą popularność na Twitterze. Gdy kolega z czasów studenckich podesłał mu artykuł „Sportu” o zaginięciu tajemniczego eksperta z Twittera, Olivares odezwał się do Varony, powiedział mu o parku, w którym widywano kiedyś Carmonę.

I Varona odnalazł tam Joaquina wraz z całym dobytkiem – materacem, plecakiem, trzema książkami o bieganiu, telefonem komórkowym i wysłużonym laptopem. Ten laptop naraził go swego czasu na problemy. Policjanci nie chcieli uwierzyć, że bezdomny ma własny komputer, i jeszcze tłumaczy, że potrzebuje go do pracy. Nie dawali się też przekonać, że w środku narodowej kwarantanny ktoś taki jak on naprawdę musi zejść do metra w poszukiwaniu gniazdka do naładowania laptopa czy telefonu. 

– Państwowe regulacje obmyślono dla ludzi mających dach nad głową. Nikt nie brał pod uwagę bezdomnych – opowiada Carmona. 47-latek z baskijskiego Zamudio, który, jak przekonuje, nigdy nie żył na ulicy. On tylko tam spał. W normalnych okolicznościach zawsze znajdował sobie zajęcie. Chodził na imprezy kulturalne, prezentacje książek, zajmował się lekkoatletyką, a gdy miał pracę (np. jako listonosz), to i do kina. W trakcie pandemii to życie kolejny raz wywróciło się do góry nogami. Gdy większość ludzi została zamknięta w mieszkaniach z telewizorami, Internetem, Netfliksami i innymi dobrodziejstwami techniki, on został na zewnątrz. Odcięty od wszystkiego. Po zamknięciu bibliotek, dworców czy kawiarni stracił dostęp do prądu i Internetu. Ostatniego twitta przed pandemiczną przerwą wysłał wieczorem 15 marca z madryckiego dworca Atocha. – Policja kazała mi wyjść, a potem nie miałem gdzie naładować baterii – mówi.  

sport.pl

Weźmy wspomnianego McConnella, który chwilowo cieszy się reputacją „odpowiedzialnego polityka”, bo nie poparł powyborczych gierek Trumpa.

Od 2015 roku McConnell pełnił funkcję lidera większości w Senacie. W czasie kadencji Baracka Obamy wykorzystywał ją głównie do torpedowania każdej inicjatywy Partii Demokratycznej.

Na przykład przez rok blokował kandydaturę Merricka Garlanda do Sądu Najwyższego, nie chciał nawet dopuścić do jego przesłuchania przed Senatem. Był to niespotykany ruch jak na standardy amerykańskiej polityki.

McConnell tłumaczył, że skoro prezydentura Obamy zbliża się do końca, decyzję na temat nominacji powinien podjąć jego następca. Nie miał takich skrupułów, gdy kilka miesięcy temu Trump w pośpiechu, tuż przed końcem swojej kadencji, forsował kandydaturę konserwatystki Amy Coney Barrett.

McConnell jeszcze w 2010 roku, kiedy był liderem mniejszości w Senacie, ogłosił, że jego głównym priorytetem jest uczynienie z Obamy prezydenta jednej kadencji. Sposobem na to była całkowita odmowa współpracy z ówczesnym prezydentem.

Nie chodzi tylko o to, że McConnell kierował się wyraźnie partyjnymi pobudkami. Nie on pierwszy i nie ostatni. McConnella wyróżnia to, że uczynił z partyjniactwa powód do chwały, wielokrotnie szczycąc się tym, że paraliżował możliwości rządzenia Obamy i Partii Demokratycznej.

Michael Grunwald z „Politico” już w 2016 roku pisał, że to właśnie strategia McConnella, żeby traktować prezydenta z Partii Demokratycznej jako wroga publicznego numer jeden, z którym nie chodzi się na żadne kompromisy, i którego traktuje się nie jak człowieka o innych poglądach, ale jak zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych, utorowała drogę do władzy Trumpowi.

(...)

Agresywny styl uprawiania polityki to jedno, ale McConnella łączy z Trumpem jeszcze jedno: radykalne poglądy.

Niezależnie, czy mówimy o absurdalnym systemie opieki zdrowotnej, czy o polityce klimatycznej – McConnell szedł pod rękę z Trumpem. Każdą poważniejszą próbę uporania się z tymi problemami automatycznie etykietował jako „niszczycielskie socjalistyczne fantazje”.

Niestety, jest to cecha charakterystyczna całej Partii Republikańskiej – odmowa uznania, że Stany Zjednoczone zmagają się z serią systemowych zaniedbań. Republikanie próbują zagadać wszystkie te problemy przez ciągłe straszenie socjalizmem, Antifą i wszystkim, co ma kojarzyć się z radykalną lewicowością.

Było to widać nawet w trakcie niedawnej dogrywki wyborczej do Senatu w Georgii, gdzie republikańscy kandydaci próbowali odmalować swoich przeciwników z Partii Demokratycznej jako „marksistowskich ideologów”.

Trudno poważnie traktować ugrupowanie polityczne, dla którego wszystko – od publicznej opieki zdrowotnej, przez antyrasistowską politykę, po regulacje proklimatyczne – jest marksizmem.

oko.press

W połowie grudnia 2020 roku Komisja Europejska ogłosiła długo wyczekiwany pakiet ustaw o rynku cyfrowym (Digital Services Act oraz Digital Market Act) – przekrojową propozycję wprowadzającą ścisłe zasady odpowiedzialności (również finansowej) za wykorzystywanie dominującej pozycji na rynku czy publikowanie nielegalnych treści, standardy przejrzystości dotyczące algorytmów i publikowanych reklam, a także narzędzia koordynacji działań pomiędzy UE a rządami państw członkowskich.

O ile ostateczny kształt regulacji wykuje się w trybie wielomiesięcznych uzgodnień pomiędzy instytucjami unijnymi, to sama zapowiedź spotkała się już z bezprecedensową mobilizacją lobbystów, którzy podejmą próbę, by stępić jej zęby.

Z kolei, wskutek ostatnich wydarzeń na Kapitolu, po drugiej stronie oceanu nowych akolitów zyskuje tocząca się od wielu lat debata o reformie Sekcji 230 – podglebiu dzisiejszego kształtu internetu. Amerykańskie przywiązanie do pierwszej poprawki do Konstytucji, gwarantującej wyjątkowo szeroki zakres wolności ekspresji, nie gwarantuje powodzenia reformie. Ale proponowane przez UE zasady, w tym zwłaszcza wymóg transparentności algorytmów rekomendujących i zakaz monetyzowania treści niezgodnych z prawem, pomogą osiągnąć podobny efekt.

Tymczasem platformy będą nadal symulować samoregulację – na przykład tworząc umiarkowanie skuteczne ciała doradcze i odwoławcze, a jednocześnie uszczelniając własne zasady moderowania treści i banując co bardziej radykalne grupy. Doprowadzi to do powstawania nowych, mniejszych baniek informacyjnych i ognisk radykalizacji – zwiększając koncentrację niepożądanych postaw, ale hamując możliwość ich monitorowania i rozlewanie się do mainstreamu. Pod presją opinii publicznej i polityków, platformy będą stopniowo odsłaniać i jednocześnie modyfikować własne systemy rekomendujące, umożliwiając ograniczony audyt środowiskom naukowym. To styk akademii i ruchów pracowniczych gwarantuje presję na technologicznych gigantów od wewnątrz i od dołu – niedawny skandal po zwolnieniu z Google’a wpływowej badaczki dr Timnit Gebru wyraźnie pokazał, że problemy etyczne nie dotyczą jedynie technologii, a rosnące niezadowolenie ze strategicznych decyzji książąt Doliny Krzemowej (na przykład zbyt bliskie związki z kompleksem militarno-przemysłowym) skłania ich pracowników do masowego dołączania do związków zawodowych.

kulturaliberalna.pl

wtorek, 19 stycznia 2021


Izraelczycy zgodnie podkreślają, że jednym z podstawowych źródeł sukcesu jest ich system opieki zdrowotnej. Od lat regularnie jest on oceniany jako jeden z najlepszych na świecie. Według rankingu agencji Bloomberg, w 2019 roku był trzecim z najbardziej efektywnych (za Hongkongiem i Singapurem). W 2020 roku spadł na miejsce piąte, ale nadal jest to ścisła światowa czołówka.

Izraelski system to mieszanka publicznej i prywatnej ochrony zdrowia. Każdy obywatel musi należeć do jednej z czterech prywatnych kas chorych. Można sobie wybrać do jakiej, choć przepisywać można się tylko raz w roku. Każda z kas ma obowiązek świadczyć wszystkim swoim klientom pewien podstawowy poziom usług określanych przez państwo. W zamian otrzymują z budżetu pieniądze w zależności od liczby klientów, z uwzględnieniem ich wieku i szeregu innych czynników. Generalnie im starszy klient, tym więcej się za niego dostaje, niezależnie od tego, czy jest chory, czy nie. Stymuluje to firmy do dbania o profilaktykę.

Co istotne prawo zakazuje kasom chorych osiągania zysku. Nie są to więc normalne firmy. Mogą jednak oferować swoim klientom dodatkowe, odpłatne, pakiety opieki. Za równowartość kwoty od kilkudziesięciu złotych można uzyskać dodatkowe usługi. Większość Izraelczyków korzysta z tej możliwości. Według badań opinii publicznej zdecydowana większość (rzędu 90 procent) obywateli jest zadowolona z takiego systemu i jakości opieki zdrowotnej.

Dla obecnej sytuacji kluczowe ma być istnienie rozbudowanych systemów informatycznych i baz danych z informacjami na temat pacjentów oraz sieci lokalnych placówek i lekarzy pierwszego kontaktu. Izraelskie kasy chorych już od kilku lat stosują nowoczesne rozwiązania IT, do na przykład prognozowania stanu zdrowia swoich klientów, aby móc zapewnić im zawczasu odpowiednią profilaktykę i zredukować koszty późniejszego leczenia. Teraz, dzięki podobnym rozwiązaniom mają więc łatwo identyfikować osoby do szczepienia w pierwszej kolejności, kontaktować się z nimi i kontrolować cały proces.

gazeta.pl

Adam Chabiński: Pamięta Pan 16 lipca 1963 roku?

prof. Zbigniew Rudkowski: Bardzo dokładnie. To było niezwykle gorące lato. Dosłownie i w przenośni. W dniu, kiedy ustalono, że wszyscy muszą być zaszczepieni, akurat wracałem z żoną i dziećmi z wakacji ze Świeradowa Zdroju. Przeżyłem niesamowite zdziwienie, kiedy na dworcu w Jeleniej Górze nie chciano nam sprzedać biletów. Podróż do Wrocławia mogliśmy kontynuować dopiero po zaszczepieniu się. Przypomnę, że szczepiony musiał być każdy, bez względu na to, czy otrzymał już kiedyś szczepionkę, czy nie. Moja rodzina była w o tyle dobrej sytuacji, że wcześniej wszyscy byliśmy szczepieni. Powtórne szczepienie znieśliśmy bardzo dobrze i jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do Wrocławia, gdzie na dworcu kolejowym sprawdzono nam świeże świadectwa szczepień.

(...)

W lipcu 1963 roku pracował Pan w Klinice Chorób Zakaźnych Wieku Dziecięcego Akademii Medycznej we Wrocławiu…

Klinika, w której pracowałem, była jak na ówczesne czasy bardzo nowoczesna i – rzecz jasna – odpowiadała ówczesnym wymogom sanitarnym. Przebywające w niej dzieci umieszczano w tzw. boksach, które dzięki przeszkleniom pozwalały personelowi medycznemu na stały dozór małych pacjentów. Klinika była wyposażona m.in. w instalację ostrzegawczą, która uniemożliwiała na przykład otwarcie kilku drzwi na raz. Tak więc zespół, jak i obiekt był przygotowany na przyjęcie pacjentów z różnymi ciężkimi zakażeniami – niejednokrotnie śmiertelnymi – powikłaniami krztuśca, odry i zakażeń jelitowych. Oczywiście nikt wtedy o ospie prawdziwej nawet nie myślał. Po prostu nie była w naszym „menu”.

(...)

Przez długi czas całe wrocławskie środowisko medyczne nie miało pojęcia o zawleczeniu ospy prawdziwej do stolicy Dolnego Śląska…

Tak. Dopiero po pewnym czasie wyszło na jaw, że stał za tym wysoki rangą oficer Służby Bezpieczeństwa (SB), który wrócił z Indii i kilka dni później trafił do szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (przy ul. Ołbińskiej we Wrocławiu – przyp. red.) z niepokojącymi objawami. Początkowo skłaniano się ku rozpoznaniu malarii i duru brzusznego. Nawet nie przypuszczano, że to może być ospa i w efekcie tego pacjenta wypisano. Mniej więcej 2 tygodnie później zachorowały kolejne osoby, które miały z nim kontakt: lekarz, pielęgniarka i salowa.

W początkowej fazie epidemii dominowały błędne diagnozy, domysły i dodatkowo skrywał ją nimb tajemnicy. Gdyby nie dr Arendzikowski, nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalej losy „wrocławskiej ospy”.

To prawda. U jednej z pierwszych osób, które zmarły z powodu ospy, błędnie rozpoznano białaczkę o gwałtownym przebiegu. Pamiętam, jakie prowadziliśmy wówczas dyskusje. Padały różne diagnozy, w tym posocznica i choroba krwotoczna nieznanego pochodzenia. Co ciekawe, do pewnego momentu wydarzenia te rzeczywiście były okryte tajemnicą. Przede wszystkim nie mówiono nic o oficerze SB, od którego wszystko się zaczęło. Poza tym przez półtora miesiąca, licząc od końca maja (1963 r. – przyp. red.), w ciągu którego odnotowano łącznie 6 zachorowań, de facto nie podjęto żadnej decyzji w sensie epidemiologicznym. Dopiero bystrość dr. Bogumiła Arendzikowskiego z miejskiej stacji sanitarno-epidemiologicznej nadała biegu sprawie. To on na podstawie analizy łańcucha epidemiologicznego i opisu objawów ospy z podręcznika jako pierwszy stwierdził, że objawy występujące u zakażonych świadczą o ospie prawdziwej. Przypomnijmy, że wydarzenie to miało miejsce dopiero 47 dni po pierwszym zachorowaniu. W efekcie 15 lipca 1963 roku we Wrocławiu ogłoszono alarm epidemiologiczny, który odwołano dopiero 19 września. Jak więc nie liczyć, mieliśmy 65 dni ostrego dyżuru. Reasumując, na początku epidemii nie ustalono żadnego rozpoznania. Jego brak można przypisywać niedostatecznej wiedzy lekarzy, w tym zakaźników.

(...)

Jak były zorganizowane punkty szczepień, skoro w tak krótkim czasie udało się zaszczepić miliony osób w całym województwie? Ile ich było?

Organizacja punktów szczepień leżała w gestii sanepidu. Nie potrafię podać liczby tych punktów – było ich bardzo wiele i to nie tylko w województwie wrocławskim, lecz także opolskim, łódzkim i gdańskim. Zorganizowanie takich miejsc było łatwe i nie wymagało specjalnych warunków, przyrządów i sprzętu. Potrzebna była jedynie pielęgniarka, która dokonywała lekkiego nacięcia naskórka i w miejsce skaryfikacji wprowadzała osłabioną postać żywego wirusa szczepionkowego ospy krowiej.

Jak wyglądał dostęp do badań wirusologicznych? Czy wykonywano je u każdej osoby z podejrzeniem ospy?

Podczas epidemii badań wirusologicznych prawie nie wykonywano. Nie było na to ani środków, ani czasu.

Po przeczytaniu fabularyzowanego reportażu Jerzego Ambroziewicza wydaje się, że na początku epidemii panował chaos…

Faktycznie, po lekturze „Zarazy” można odnieść takie wrażenie, aczkolwiek bardziej wiarygodnymi dla mnie źródłami są „Ospa we Wrocławiu”, autorstwa dr. Michała Sobkowa, oraz „Epitafium dla ospy” napisane przez dr. Jerzego Bogdana Kosa. Obydwie książki powstały na bazie wspomnień lekarzy, którzy brali czyny udział w walce z epidemią. Moim zdaniem relacje z wydarzeń w formie mniej zbeletryzowanej, o których wspomniałem, świadczą o czymś zupełnie przeciwnym. Z mojej perspektywy cała akcja była świetnie zorganizowana, co w pewnym sensie było rehabilitacją za 47 dni opóźnienia w rozpoznaniu ospy prawdziwej.

Przebieg wydarzeń – z mojego punktu widzenia – nie był taki zły. Muszę przyznać, że ochrona ludności była bardzo dobrze zorganizowana. Już po rozpoznaniu Wydział Zdrowia Prezydium Rady Narodowej (PRN) i wojewódzki sanepid działały sprawnie. 16 lipca rozpoczęto przymusowe szczepienia przeciwko ospie, powołano Radę Przeciwepidemiczną dla Dolnego Śląska oraz kilkanaście zespołów: kierowniczy, ds. kontaktów zakaźnych, diagnostyki i konsultacji, kwarantanny, spraw gospodarczych i finansowych, izolatoriów, transportu i łączności, opieki nad rodzinami osób izolowanych, szczepień, szpitali chorych na ospę i dezynfekcji. Trzy dni później rozpoczął działalność Komitet Koordynacyjny pod przewodnictwem PRN miasta Wrocławia. Słowo „ospa” otwierało wszelkie drzwi i sprawiało, że rozmaite działania wykonywano na cito. Dziś może to się wydawać śmieszne, ale w 1963 roku telefonowanie nie było takie proste. Raz, że mało było aparatów, a dwa na połączenie realizowane przez telefonistki trzeba było czekać, natomiast na hasło „ospa” rozmowy były łączone błyskawicznie.

Ale przecież zdarzały się trudne sytuacje…

Trudności organizacyjne występują zawsze tam, gdzie są ludzie, a tym bardziej podczas akcji o tak dużym zasięgu. Podczas tego pamiętnego lata zdarzały się kradzieże, próby ucieczki z izolatoriów i strajki osób izolowanych, które narzekały na złe warunki. Niejednokrotnie za mury szpitali izolacyjnych i izolatoriów obserwacyjnych przemycano również alkohol. Oprócz tego dochodziło do awarii transportu samochodowego czy sieci wodno-kanalizacyjnej. Niekiedy brakowało także sprzętu i bielizny. Z powodu zamknięcia wielu wrocławskich szpitali w pewnym momencie zabrakło miejsc dla pacjentów z zapaleniem wątroby.

W połowie sierpnia ukazał się komunikat Wydziału Zdrowia Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej i Rady Narodowej miasta Wrocławia, w którym z dumą podano liczbę zaszczepionych osób. Można było się zaszczepić nawet na dworcu. Czy nie było problemu z dostawami szczepionek?

Akcja szczepień przebiegała bardzo sprawnie. Od 16 lipca do 10 sierpnia 1963 roku we Wrocławiu przeciwko ospie zaszczepiono 504.000 osób, a w całym województwie 3.727.000 osób, w tym 150.000 dzieci. Nie pamiętam, aby występowały poważniejsze problemy z dostawą szczepionek. Jeśli się pojawiały, to były przejściowe, gdyż w razie konieczności szczepionki sprowadzano na cito nawet zza granicy.

(...)

Szczepiono wtedy wszystkich, bez wyjątku. Czy w środowisku medycznym pojawiały się związane z tym wątpliwości?

Mieliśmy moment refleksji. Ówczesne szczepienia przeprowadzano bez przygotowania. Natomiast gdyby były to szczepienia planowe, to nie szczepiono by dzieci z chorobami alergicznymi, na przykład atopowym zapaleniem skóry. Szczepieniu nie podlegałyby również dzieci z chorobami neurologicznymi i nerek. Obawy o reakcję poszczepienną towarzyszyły nam więc dość często. Przecież w 1963 roku w całej Polsce zaszczepiono około 8.200.000 osób i – niestety – odnotowano 9 zgonów wskutek niepożądanych odczynów poszczepiennych. Niektóre źródła podają nawet 16 przypadków śmierci. Rzeczywistej liczby zgonów z tego powodu już jednak nie poznamy, gdyż ze względów zakaźno-sanitarnych nie przeprowadzano sekcji zwłok po śmierci osób z rozpoznaniem ospy.

mp.pl

Średnia liczba śmierci w latach 2017-2019 w Polsce to ok. 410 tys. (ok. 405 tys. w 2017 r., 414 tys. w 2018 r. i 411 tys. w 2019 r.). W 2020 r. mieliśmy o 68,5 tys. osób zmarłych więcej. Można założyć, że do tego nadmiaru w kilku, a być może nawet ok. 10 tys. przypadków, mogła "przyłożyć" się po prostu demografia (wymiera powojenny wyż demograficzny). Jednak pandemii i wszystkim jej konsekwencjom (zachorowania i powikłania po chorobie, trudniejszy dostęp do opieki medycznej, strach przed wizytami w przychodniach czy szpitalach, załamanie w diagnostyce) swobodnie można przypisywać zapewne ok. 60 tys. dodatkowych śmierci.

gazeta.pl

niedziela, 17 stycznia 2021


Półnagi mężczyzna z tatuażami, futrzaną czapką z rogami oraz malunkiem na twarzy stylizowanym na amerykańską flagę to już symbol szturmu na Kapitol. Zdecydowanie się wyróżniał i z lubością pozował do zdjęć oraz rozmawiał z dziennikarzami. To 33-letni Jacob Anthony Chansley (w 2015 roku zmienił imię z Jake Angeli) z Arizony. Sam zgłosił się do biura FBI w Phoenix. Jest znany lokalnym mediom, ponieważ pod ponad roku regularnie pojawiał się w swoim stroju, głosząc teorie spiskowe. Piszą o nim "Szaman QAnon". Okazało się, że też od ponad roku mieszka z 56-letnią matką, która bardzo chętnie rozmawiała z dziennikarzami przy okazji pierwszej rozprawy sądowej syna w poniedziałek. Kobieta twierdziła, że jej Jacob to bardzo grzeczny, spokojny i miły człowiek. Nie dodała, że przy okazji jest wyznawcą teorii spiskowych spod znaku QAnon, których integralnym elementem jest przekonanie o konieczności masowych mordów politycznych. Matka ubolewała nad faktem, że od umieszczenia w areszcie jej syn głoduje, ponieważ je tylko jedzenie organiczne, a takiego nie chciano mu dostarczyć. Sąd nakazał "coś z tym zrobić" i dostarczyć mężczyźnie jedzenie adekwatnego do jego "wyznania bądź stanu zdrowia". 33-latek usłyszał na razie dwa zarzuty. Jeszcze przed zgłoszeniem się na policję mówił dziennikarzom, że jest zupełnie spokojny, bo jego zdaniem nie złamał prawa i nie zrobił nic złego. - Po prostu wszedłem sobie przez otwarte drzwi - twierdził.

60-letni Richard Barnett zdobył niesławę, pozując do zdjęć, trzymając nogi na biurku przewodniczącej Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi (demokratka jest w niektórych prawicowych kręgach traktowana jak zło wcielone). Podniósł też kopertę i zapozował do kolejnego ujęcia, zapewniając prokuraturze idealny dowód na "kradzież dokumentów państwowych". Po fakcie twierdził, że szukał łazienki i zauważył, iż drzwi do biura Pelosi są otwarte. - Usiadłem więc za moim biurkiem. Jestem podatnikiem. Jestem patriotą. To nie jej biurko, my jej je wypożyczyliśmy. Ona go nawet nie docenia, więc postanowiłem, że sobie usiądę i to zrobię - powiedział po fakcie dziennikarzowi, na dodatek bez mrugnięcia okiem podając swoje dane. Szybko wyśledzono, że jest zagorzałym zwolennikiem Trumpa, wyznawcą teorii spiskowych, miłośnikiem broni palnej i z dumą nazywa się "białym nacjonalistą". Zatrzymano go w piątek w Bentonville w stanie Arkansas, kiedy wrócił z Waszyngtonu. Pierwszą rozprawę miał we wtorek. Postawiono mu trzy zarzuty. Do piątku pozostanie w areszcie, kiedy sąd na kolejnej rozprawie zdecyduje, czy wypuścić go za kaucją. Nie udzielił żadnego komentarza.

Szybko zatrzymano też mężczyznę, który zasłynął ze zdjęcia, na którym uśmiechnięty wynosi z Kapitolu mównicę Pelosi. To 36-letni Adam Johnson, mieszkający na przedmieściach Tampa Bay na Florydzie. Zatrzymano go w piątek, niedługo po tym, jak wrócił z Waszyngtonu. W poniedziałek sąd wypuścił go z aresztu po postawieniu trzech zarzutów, za kaucją w wysokości 25 tysięcy dolarów i pod warunkiem noszenia lokalizatora GPS. Nie może podróżować poza najbliższą okolicą i poza wyjazdami na rozprawy. Z domu może wychodzić tylko w ciągu dnia. Johnson nie był tak rozmowny jak Chansley. Do przedstawicieli mediów odzywał się jedynie jego prawnik, który zapewnił, iż jego klient "traktuje całą sytuację bardzo poważnie" i współpracuje z prokuraturą. Johnson ma pięciu synów, wszyscy są poniżej 14 roku życia. Jego żona jest lekarką. Mężczyzna nie pracuje, określono go jako stay-at-home dad, czyli tatę opiekującego się dziećmi.

(...)

Kolejny charakterystyczny uczestnik szturmu na Kapitol to drugi człowiek w futrze, czyli 34-letni Aaron Mostofsky. Jak to sam ujął w jednym ze swoich wpisów na Instagramie, poczynionym szóstego stycznia, wyglądał jak "jaskiniowiec". Na Kapitolu do swojego futrzanego odzienia dodał policyjną kamizelkę kuloodporną i tarczę, dodając przy okazji zarzuty o "kradzież mienia państwowego". Tak wyglądając, rozmawiał z dziennikarzem "New York Timesa", twierdząc między innymi, że "wybory sfałszowano". Jest synem prominentnego sędziego w Nowym Jorku. 34-latka zatrzymano w weekend. We wtorek usłyszał łącznie trzy zarzuty. Sąd postanowił zwolnić go za kaucją w wysokości 100 tysięcy dolarów, ale ograniczyć mu możliwość poruszania się do miasta Nowy Jork oraz zabronić udziału we wszelkich wydarzeniach natury politycznej. Prawnik mężczyzny stwierdził, że jego klient "zdaje sobie sprawę, że ta cała sprawa w Waszyngtonie kompletnie wymknęła się spod kontroli". - Jestem przekonany, że materiał dowodowy wykaże, iż mój klient nie był częścią agresywnego tłumu i nie brał udziału w żadnych burdach - mówił obrońca. Jego klient nic nie mówił.

Innym rozpoznawalnym uczestników zajść był 41-letni Doug Jensen z Des Moines w Iowie. Mężczyzna został nagrany, kiedy przewodząc tłumowi, napierał na policjantów, torując innym drogę do wnętrza Kapitolu. Miał na sobie czarną czapkę i bluzę z wielką literą "Q" (od wspomnianych teorii spiskowych QAnon), wzbogaconą symboliką gwieździstego sztandaru i orła. Sam zgłosił się na policję w piątek, niedługo po tym jak wrócił z Waszyngtonu. Zeznał, że celowo szedł na czele tłumu, ponieważ chciał, aby uwieczniono jego bluzę i teorie QAnon zyskały rozgłos. We wtorek usłyszał aż sześć zarzutów, czyli więcej niż standard, ponieważ są bezsprzeczne dowody na to, iż utrudniał policjantom pracę i groził im. 41-latek został w trybie natychmiastowym zwolniony z firmy budowlanej, w której pracował "od kilku lat". Jego starszy brat powiedział dziennikarzom, że w rozmowie z nim Jensen twierdził, iż policjanci wpuścili go na Kapitol, a słynne nagranie z jego udziałem było wyreżyserowane. Dodał, że Jensen "jest pod silnym wpływem pewnych internetowych teorii, takich jak QAnon, które zaciemniły mu osąd rzeczywistości".

gazeta.pl

sobota, 2 stycznia 2021


Ujgurzy z położonego na wschodzie regionu Sinciang tańczą, malują obrazy, grają w koszykówkę i śpiewają piosenki. Gdy dziennikarze brytyjskiego BBC pytają, czy cieszą się z pobytu w placówkach edukacyjnych, mówią, że oczywiście: poznają język i prawo, wyuczają się zawodu, pozbywają skłonności do religijnego ekstremizmu. Sielankę burzy widok drutów kolczastych na murach, krat w oknach i oficjeli przysłuchujących się każdemu słowu.

Wszystko to jednak dla wyższego dobra: do „placówek reedukacyjnych” trafiają muzułmańscy Ujgurzy, terroryści, a nawet jeśli nie terroryści, to przynajmniej potencjalni groźni separatyści – a wychodzą przykładni obywatele Chińskiej Republiki Ludowej.

Takich placówek jest już w Sinciangu co najmniej 380. Jednak w rzeczywistości nie są to żadne placówki reedukacyjne, ale obozy koncentracyjne, choć nie takie, jakie znamy z europejskiej historii, z dymiącymi kominami krematoriów. Ludobójstwo odbywa się tu na pograniczu prawnej definicji tego terminu; z tego, co wiemy, Chińczycy nie głodzą więźniów, nie dokonują masowych egzekucji i systemowo nie mordują ujgurskich elit. Nie łudźmy się jednak: gdy cały proces dobiegnie końca, w Sinciangu nie będzie już Ujgurów.

(...)

Ci, którzy wyszli z obozów i udali się na emigrację, opowiadają o nieustającej indoktrynacji. „Placówki reedukacyjne” zmuszają osadzonych do śpiewania chińskich pieśni i wysłuchiwania przemów politycznych liderów, zakazują natomiast używania ojczystego języka oraz modlitw. 

(...)

Warunki życia także diametralnie różnią się od tego, co władze chcą przedstawiać zagranicznym dziennikarzom. Zdjęcia satelitarne pokazują, że placówki, do których wpuszczano BBC, były poddawane poważnym modyfikacjom tuż przed przyjazdem dziennikarzy: demontowano wieże strażnicze, stawiano boiska do koszykówki i piłki nożnej. Można się tylko domyślać, jakich zmian dokonano wewnątrz.

A to przecież jedynie te obozy, które rzeczywiście zaprezentowano światu.

Według tych, którzy przetrwali swój „kurs reedukacyjny”, w zdecydowanej większości obozów warunki wyglądają zdecydowanie gorzej. Tłok w niewielkich pomieszczeniach, pobicia, wreszcie przymusowa praca są tam na porządku dziennym.

(...)

W regionie metodycznie burzy się meczety, muzułmańskie cmentarze czy kaplice. 

(...)

Proces sinizacji w szczególny sposób dotyka kobiety. Choć Pekin oficjalnie temu zaprzecza, doniesienia z Sinciangu mówią o zmuszaniu Ujgurek do korzystania ze środków antykoncepcyjnych, wymuszonej sterylizacji czy nawet przymusowej aborcji. W rozmowie z Radio Free Asia jeden z doktorów pracujących w regionie wyznał, że w szpitalach niekiedy zabijano noworodki.

krytykapolityczna.pl

Aborcyjny wyrok TK jest ważny w tym wszystkim?

Kompletnie ludzi to dobiło. Rozpowszechnienie złości jest bardzo głębokie, dawno nie widziałem czegoś takiego w badaniach. Najpierw była frustracja związana z wirusem, zamknięciem w domach, potem przyszła złość, że jest druga fala, a przecież miało jej nie być, wreszcie na to wszystko nałożyło się uderzenie w sferę, która wydawała się dotąd Polakom w miarę bezpieczna - czyli w sferę obyczajową. Ona jakoś tam była poukładana, trochę posklejana na plaster, ale to działało. Ta koślawa konstrukcja nazywała się "kompromis aborcyjny" i cokolwiek byśmy o tym nie sądzili - a wiem, że środowiska progresywne dostają piany, jak się używa określenia "kompromis" - to dość dobrze oddaje emocje Polaków. Jakoś było to ułożone, nagle ktoś przyszedł i rozwalił. I to w takim momencie, kiedy ludzie potrzebują odrobinę stabilizacji. To nie jest tylko sprawa aborcji, bo zostały też naruszone takie tematy jak mój stosunek do kościoła, mój stosunek do kwestii reprodukcyjnych. Nie musieliśmy o tym myśleć, stawiać sobie tych wszystkich pytań, nagle przychodzi ktoś i kopniakiem niszczy całą konstrukcję. Mamy wielopoziomowy kryzys polityczny.

I on zatopi PiS?

Nie tak prosto. Kiedy emocje wybuchły na ulicach, od razu słyszałem komentarze: "No, wreszcie mamy ten antypisowski zryw, mamy to!". Ci, którzy tak mówią, nie rozumieją, co tam się tak naprawdę stało, kto wyszedł na ulice, po co wyszedł, co krzyczał i do kogo krzyczał. Wiem, że to niepopularny pogląd, bo oficjalna wersja po liberalnej stronie jest taka, że po pięciu latach Polacy wreszcie zrozumieli, dlaczego PiS jest straszny. Co protestujący krzyczeli? "Jebać PiS". A ja myślę, że oni tak naprawdę krzyczeli: "Jebać klasę polityczną".

Platformę też? I lewicę też?

Wszystkich. Jeśli spojrzymy na notowania różnych polityków - a prowadzimy regularnie takie badania - to jeszcze przed wyrokiem TK wszystkim zjechało. Była już druga fala pandemii i ludzie stracili serce do polityków z różnych opcji. Jedynym, który się jakoś bronił był Szymon Hołownia.

Na to wszystko nakłada się jeszcze jeden element wzmacniający bunt: frustracja kobiet. Wieloletnia.

Frustracja wieloletnia? Czyli?

Przed wybuchem protestów aborcyjnych badaliśmy kobiety w całej Polsce – przy okazji zupełnie innego projektu, to się zbiegło przypadkowo. To były badania jakościowe, rozmowy z precyzyjnie dobranymi grupami, które odzwierciedlają przekrój społeczny. Czego kobiety by chciały? Jak się czują? Jak sytuacja kobiet w Polsce wygląda? Jakie są ich aspiracje, marzenia? Jak im się żyje? Dlaczego dobrze, dlaczego źle? Kobiety ze wsi, z małych miast, z dużych miast. I jest coś, co powraca w tych badaniach jak refren: one są strasznie rozczarowane równouprawnieniem. Szczególnie te z małych miejscowości mówią mniej więcej tak: chciałam wyrównania ról kobiecych i męskich, a skończyło się tak, że oprócz ogarniania życia domowego dostałam jeszcze obowiązki facetów. "Kiedyś kobieta pracowała na jednym etacie w domu, a teraz mam dom, pracę i w zasadzie zasuwam na dwóch etatach". Całe to badanie było dla mnie niesamowitym doświadczeniem, rozmowy prowadziły moderatorki, dziewczyny, a ja miałem wrażenie, jakbym przez szparę w deskach patrzył na kobiece spotkanie jako nieproszony gość, taki męski podglądacz. Bo w świecie tych kobiet faceci prawie nie istnieją. Trzeba faceta mieć, ale nie warto mu stawiać przesadnych wymagań. Sytuacja jak w "Misiu" Barei. "Gdzie ojciec? A, pijany śpi, to dobrze!". Wystarczy, że on się nie szlaja, ale nie ma co liczyć, że przejmie obowiązki domowe, zresztą niech już siedzi na kanapie, bo tylko zepsuje. One mówią o równouprawnieniu tak: "Zamówiłam paczkę w Zalando, ale to nie jest to, co zamawiałam, chyba bym chciała to odesłać".

Odesłać równouprawnienie?

Nie odeślą tej paczki. W życiu. Bo zdecydowanej większości na równouprawnieniu cholernie zależy. Tak samo na własnej pracy zawodowej. "To coś mojego, to mnie buduje" - mówią. Jednocześnie mają poczucie, że ich doba musiała się wydłużyć. Trochę jak w korporacji. Dostajesz awans, niby większe pieniądze, a jednocześnie niewspółmiernie więcej roboty. I one dostały taki korporacyjny awans. Nie do końca są z tego zadowolone, wyobrażały to sobie inaczej: "To nie jest ten model butów, który zamówiłam, cisną te kozaki, ale trzeba je nosić, trzeba wytrzymać".

Dlaczego "trzeba wytrzymać"?

Czują niesamowitą presję. I bardzo dużo o tym mówią. Presję środowiska, które wymusza przyjęcie wszystkich obowiązków: i tych starych, i tych nowych. To wygląda tak: "Kochana, a kiedy za mąż wyjdziesz?". No to ona wyszła za mąż. "Ale dzieci, kochana, przecież dzieci nie macie!?". No, pięknie, więc pojawia się Karina, Brajan, Julia albo Ksawery - w zależności, jaką grupę społeczną badamy. Dzieciak pięknie się chowa. "Ale bez braciszka, bez siostrzyczki? No jakże to tak?". Nieustanne podnoszenie poprzeczki. One się czują ciągle popychane: znajdź chłopa, wydaj na świat dziecko, potem następne dziecko, musisz mieć w domu czysto, musisz mieć ugotowane. "Wiesz, kochana, pracę też musisz mieć, bo jakże to tak siedzieć tylko w domu, ale jak idziesz do pracy, to w domu tym bardziej musisz mieć ogarnięte". To jest opresja, którą one bardzo odczuwają. I same uważają - ze względu na to, jak je wychowano - że muszą to udźwignąć.

I to ma coś wspólnego z ostatnimi protestami?

Ma. Mówiliśmy o presji środowiskowej: "Lata lecą, a gdzie dzieci?". Otóż te kobiety postrzegają inne kobiety ze swojego kręgu towarzysko-rodzinnego niekoniecznie jako źródło wsparcia. To raczej rywalizacja. I to taka na maksa. Kto ma lepszą pracę, nowocześniejszy dom, lepszy samochód, czyje dzieci lepiej się uczą. One żyją w nieustannej licytacji, a przynajmniej tak o tym mówią. I mówią jednocześnie, że bardzo by chciały poczuć taką wspólnotę bab, że "wszystkie baby razem". Sorry za ten język, "wspólnota bab" w ustach faceta może brzmieć protekcjonalnie, ale to są ich określenia, które tu cytuję. Tylko jak one mogą poczuć wspólnotę, jeśli dzieciak tamtej jest zdolniejszy? Albo mój dzieciak jest zdolniejszy, więc tamta za plecami na pewno mnie obgaduje? Nie potrafią sobie poradzić z tymi rywalizacyjnymi schematami. Przychodzi strajk kobiet, wybucha rewolucja i te kobiety dostają ogromny prezent emocjonalny: mogą stworzyć wielki sojusz kobiecy. One w to weszły jak w masło.

Czyli bardziej chodzi o sojusz kobiet, a nie o kwestię aborcji?

O jedno i drugie. Bo wejdź w ich skórę: mają poukładany świat, w którym dom zajmuje jakieś miejsce, mężczyzna - tak samo, mają aspiracje, mają pracę zawodową, nie do końca są szczęśliwe, ale to życie jest jakoś poukładane. Aborcja też jest częścią tego porządku. W Polsce mamy miliony kobiet, które przerwały ciążę. Z badań wynika, że to około 25 procent. Co czwarta! To znaczy, że aborcja jest częścią ich życia. Jak spojrzysz na stratyfikację tych aborcji, to w większym stopniu są to ośrodki wiejskie i małe miasta. Najzamożniejsze kobiety oczywiście też usuwają ciąże, ale statystycznie trochę rzadziej. "Kompromis aborcyjny" - powtórzę - był częścią tego poukładanego, niesatysfakcjonującego, ale jednak w miarę bezpiecznego świata. Przychodzi ktoś i to rozwala. Dlatego zobaczyliśmy tak mocne protesty w małych miejscowościach. Te kobiety się nie zgadzają, żeby burzyć ich świat, a tak to odebrały. I nie ma znaczenia, czy one by z legalnej aborcji kiedykolwiek skorzystały, pewnie z legalnej nie, bo przecież 1200 aborcji rocznie w polskich szpitalach na NFZ to ułamek wszystkich. Chodzi o pewien symbol, a nie o konkretne rozwiązania.

I czego teraz chcą?

Żeby ktoś te klocki pozbierał i powkładał na dawne miejsce. Więc jak słyszą od Dudy: wiecie, rozumiecie, zrobimy taką nową ustawę, może nie wszystko zostanie po staremu, ale będzie dobrze - to dostają piany. Akceptacja dla takiego pomysłu jest niska, ponad 80 procent badanych to odrzuca. Bo na pytanie: "No ale co byście teraz chcieli? Co ma się teraz stać z tą aborcją?", ludzie odpowiadają mniej więcej tak: "My nie wiemy, co się ma stać, ale chcemy, żeby było tak jak było". Czyli chcą wrócić do bezpiecznego poukładanego świata, nawet jeśli nie był do końca satysfakcjonujący. Chałupa jest jaka jest, może ze ścian farba trochę odłazi, trochę uwiera sprężyna w łóżku, ale jak się bardziej pod kątem ułożę, to nie uwiera. To jest ten model. Świat jakoś oswojony, aborcja trochę zakazana, trochę nie, ale w razie czego wiedziałam, jak sobie poradzić. Ktoś tę chałupę rozwalił. Dlatego protesty wybuchły z ogromną siłą.

gazeta.pl

W Cambridge Analytice stery firmy przejął Bannon – ambitny i zaskakująco wyrafinowany wojownik kulturowy. Według Bannona polityka tożsamościowa amerykańskich Demokratów, skupiająca się na tożsamości etnicznej i rasowej wyborców, była mniej efektywna od polityki tożsamościowej Republikanów, którzy podkreślali, że amerykańska tożsamość wykracza poza kolor skóry, poglądy religijne czy płeć. Biały mężczyzna z osiedla baraków mieszkalnych nie uważa się za członka uprzywilejowanej grupy społecznej, chociaż inni mogą go tak postrzegać z uwagi na kolor jego skóry. Ludzki umysł to kalejdoskop rozmaitych przekonań i poglądów. Misją Bannona stało się znalezienie sposobu na dotarcie do niego z odpowiednio dobranym przekazem.

Podzieliłem się z Bannonem najciekawszym wnioskiem z badań przeprowadzonych przez CA w Stanach Zjednoczonych: wynikało z nich, że wielu Amerykanów ma poczucie, że muszą ukrywać się ze swoją tożsamością – i nie dotyczyło to wyłącznie homoseksualistów. Pierwsze tego rodzaju głosy odnotowaliśmy w wywiadach z uczestnikami grup fokusowych; wyniki tych badań znalazły następnie potwierdzenie w rezultatach badań ilościowych, przeprowadzonych w formie internetowych paneli badawczych. Uczestniczący w nich heteroseksualni biali mężczyźni, zwłaszcza ci nieco starsi, wychowywali się w czasach, w których ogólnie przyjęty system wartości zapewniał im pewne społeczne przywileje. Mogli na przykład pozwalać sobie na niewybredne komentarze pod adresem kobiet lub osób o innym kolorze skóry, ponieważ rasizm czy mizoginia mieściły się w społecznej normie. Jednak w miarę jak normy obowiązujące w amerykańskim społeczeństwie ewoluowały, zakres przywilejów białych heteroseksualnych mężczyzn stopniowo się kurczył, a wiele zachowań, do których przywykli, zaczęło przysparzać im problemów. „Niewinne flirtowanie” z sekretarką mogło skończyć się dla nich utratą pracy; publiczne wygłaszanie uwag na temat zamieszkujących czarne dzielnice „zbirów” mogło narazić ich na ostracyzm ze strony kolegów i znajomych. Wszystko to sprawiało, że czuli się nieswojo i odnosili wrażenie, że zagrożona jest ich tożsamość „normalnych facetów”.

Mężczyźni nieprzyzwyczajeni do powściągania swoich impulsów, języka czy mowy ciała zaczęli się oburzać, że muszą ponosić – niesprawiedliwie w ich mniemaniu – wysiłek mentalny i emocjonalny w celu zmiany swojego publicznego wizerunku i dopasowania go do obowiązujących norm. Szczególnie interesujące wydało mi się podobieństwo pomiędzy dyskursem, jaki wyłonił się w środowisku oburzonych heteroseksualnych mężczyzn, a dyskursem obecnym w środowiskach homoseksualnych, wzywającym do społecznego wyzwolenia gejów. Białym heteroseksualnym mężczyznom zaczęło ciążyć ukrywanie swojej prawdziwej tożsamości; nie podobało im się, że muszą zmieniać to, kim są, żeby uzyskać społeczną akceptację. Chociaż powody ukrywania własnej tożsamości przez homoseksualistów były diametralnie różne od przyczyn ukrywania tożsamości przez rasistów i mizoginów, heteroseksualni biali mężczyźni uważali się za ofiary opresji i dyskryminacji. I byli gotowi wyjść z ukrycia i wrócić do czasów, gdy Ameryka była wspaniała – rzecz jasna wspaniała z ich punktu widzenia. Zwróć uwagę, przekonywałem Bannona, że przesłanie wiecu sympatyków Tea Party jest w gruncie rzeczy takie samo jak przesłanie gejowskiej parady równości: „Nie depcz mnie! Pozwól mi być tym, kim jestem!”. Rozgoryczeni konserwatyści uważali, że nie mogą już być „prawdziwymi mężczyznami”, ponieważ kobiety nie chcą umawiać się z kimś, kto zachowuje się zgodnie z odwiecznymi wzorcami męskich zachowań. Byli wściekli i sfrustrowani koniecznością ukrywania prawdziwego ja w celu spełniania społecznych oczekiwań. Ich zdaniem feminizm wpędził „prawdziwych mężczyzn” do szafy. Czuli się z tego powodu upokorzeni, a Bannon wiedział, że nie ma na świecie potężniejszej siły niż upokorzony mężczyzna. Zamierzał zbadać nastroje panujące wśród białych heteroseksualnych mężczyzn (i wykorzystać je do własnych celów).

Obiektem jego zainteresowania stało się środowisko inceli, o którym zrobiło się głośno mniej więcej w tym samym czasie, w którym powstała Cambridge Analytica. Incele (czyli – jak już wcześniej pisałem – mężczyźni żyjący w mimowolnym celibacie, nazwa pochodzi od angielskiego określenia involuntary celibate) czuli się ignorowani i dyskryminowani przez społeczeństwo – a zwłaszcza przez jego żeńską część – które przestało cenić przeciętnego mężczyznę. Do powstania społeczności inceli, będącej odgałęzieniem nieformalnego ruchu na rzecz praw mężczyzn, przyczynił się wzrost nierówności ekonomicznych, który pozbawił młodych mężczyzn z pokolenia millenialsów szans na dobrze płatne posady, na jakie mogli liczyć ich ojcowie. Oprócz poczucia deprywacji dochodowej istotną rolę w powstaniu środowiska inceli odegrał także fakt, że wizerunek męskiego ciała przedstawiany w mediach, zarówno tych tradycyjnych, jak i społecznościowych, coraz bardziej zbliżał się do nieosiągalnego dla przeciętnego mężczyzny ideału (jednocześnie w mediach oraz w dyskursie publicznym prawie zupełnie nieobecna była kwestia męskich problemów z ciałem – poświęcano im znacznie mniej uwagi niż analogicznym problemom dotyczącym kobiet). Nie bez znaczenia było również przykładanie coraz większej wagi do wyglądu zewnętrznego przez uczestników rynku matrymonialnego, którym do odrzucenia potencjalnego partnera wystarczył coraz częściej rzut oka na jego zdjęcie. Do tego dochodziła rosnąca niezależność finansowa kobiet, mogących sobie pozwolić na większą selektywność w doborze partnerów. Wszystko to sprawiało, że wielu „przeciętnych mężczyzn”, nieposiadających atrakcyjnej aparycji ani wysokich dochodów, spotykało się z odrzuceniem przy kolejnych próbach nawiązania romantycznych relacji z kobietami.

Niektórzy z tych mężczyzn zaczęli gromadzić się na forach internetowych takich jak 4chan, które stały się kopalnią memów, miejscem spotkań wielbicieli dziwacznej fantastyki i niszowej pornografii, a także przestrzenią, w której młodzi ludzie za pomocą kontrkulturowych środków wyrazu dawali upust swojej frustracji, wywołanej egzystencją w coraz bardziej zatomizowanym społeczeństwie. Na początku drugiej dekady XXI wieku na forach zaczęła wzbierać fala nihilistycznego dyskursu; jego uczestnikami byli głównie samotni młodzi mężczyźni, którzy porzucili nadzieję na zmianę swojej sytuacji życiowej. Do opisywania tej sytuacji wypracowali własny język, obejmujący terminy takie jak „samce beta” (czyli mężczyźni o niskim statusie), „samce alfa” (mężczyźni o wysokim statusie), „vocele” (mężczyźni żyjący w dobrowolnym celibacie), „MGTOW” (men going their own way, mężczyźni wybierający własną drogę, czyli stroniący od kobiet), „incele” (mężczyźni żyjący w mimowolnym celibacie) czy „roboty” (incele cierpiący na zespół Aspergera).

Incelom skupiającym się wokół internetowych forów dyskusyjnych brakowało tożsamości, celu i poczucia własnej wartości; chwytali się wszystkiego, co mogło dać im poczucie przynależności i wspólnoty. Wielu inceli zaliczających samych siebie do grupy „samców beta” przekonywało o potrzebie przełknięcia „czarnej pigułki” – uświadomienia sobie i zaakceptowania pewnych obiektywnych ich zdaniem prawd dotyczących pociągu seksualnego i romantycznego. Na ich forach i w grupach dyskusyjnych pojawiały się treści określane mianem suicide fuel (pożywki dla myśli samobójczych), czyli między innymi wzięte z życia przykłady odrzucenia i ostracyzmu ze strony kobiet, które wzmagały w odbiorcach poczucie beznadziei i przekonanie o własnej brzydocie. Gniewna desperacja inceli nierzadko przeradzała się w skraje formy mizoginii.

Wizja relacji damsko-męskich wyłaniająca się z ideologii „czarnej pigułki” była bezwzględna i ponura – kobiety pociągała w mężczyznach wyłącznie ich powierzchowność, a jedną z cech wpływających na pozycję mężczyzny w hierarchii atrakcyjności seksualnej była jego przynależność rasowa. Incele zamieszczali wykresy i wyniki własnych obserwacji, z których wynikało, że biali mężczyźni są w naturalny sposób uprzywilejowani, ponieważ kobiety wszystkich ras gotowe są związać się z białym partnerem; w najgorszym położeniu byli mężczyźni pochodzenia azjatyckiego. W Ameryce mężczyzna otyły, biedny, stary, niepełnosprawny bądź mający inny niż biały kolor skóry trafiał na listę najmniej pożądanych partnerów. Incele nienależący do rasy białej często posługiwali się akronimem JBW – just be white, czyli „wystarczy być białym” – który wyrażał przekonanie o kolorze skóry jako czynniku osłabiającym ich pozycję społeczną. Zaskakująca jednomyślność inceli w uznawaniu uprzywilejowanej pozycji białych mężczyzn była wyrazem bardziej ogólnego i równie powszechnego w tym środowisku przekonania o przyrodzonej wyższości rasy białej, przynajmniej w kontekście strategii doboru seksualnego.

W społeczności inceli krążą liczne memy i żarty, których motywem przewodnim jest bunt przeciw społeczeństwu skazującemu ich na dożywotnią samotność, a także „powstanie samców beta”, którego celem miałoby być wywalczenie powszechnej redystrybucji seksualnej. Za tymi kuriozalnymi żartami kryje się jednak autentyczny gniew wywołany odrzuceniem i wykluczeniem. W przepełnionej poczuciem krzywdy narracji inceli dopatrzyłem się podobieństwa do narracji stosowanej w materiałach propagandowych islamistów – w obu przewijała się naiwno-romantyczna wizja mężczyzn, którzy zrzucają kajdany społecznej opresji i przemieniają się w dzielnych buntowników. Incele czują też perwersyjny podziw dla „zwycięzców” społecznej rywalizacji, takich jak Donald Trump czy Milo Yiannopoulos; pomimo że są oni uosobieniem samca alfa – nastawionego na współzawodnictwo, tłamszącego „samców beta” i obwinianego przez nich za ich niepowodzenia – incele upatrują w Trumpie, Yiannopoulosie i innych „zwycięzcach” liderów, którzy poprowadzą ich do walki o poprawę statusu. Wielu z tych młodych gniewnych chętnie obróciłoby istniejący porządek społeczny w perzynę. Bannon starał się kanalizować ich gniew, wykorzystując do tego portal Breitbart, ale jego ambicje sięgały dalej. Postrzegał środowisko inceli jako bazę potencjalnych rekrutów, którzy mogliby zasilić szeregi jego armii kulturowych wojowników.

Christopher Wylie - Mindfuck

piątek, 1 stycznia 2021


14 września 1979 roku wieczorem afgańskie media podały komunikat, że Przewodniczący Rady Rewolucyjnej Demokratycznej Republiki Afganistanu Mohammad Taraki zmarł po „krótkiej i ciężkiej chorobie”. Rzeczywiście Taraki umarł szybko, bo w ciągu zaledwie piętnastu minut. Jednak przyczyną śmierci nie była choroba ale poduszka, którą go uduszono.

Kiedy przestał dawać oznaki życia, trzej napastnicy zawinęli jego ciało w koc i wywieźli na cmentarz, gdzie je pochowali. Tak zginął jeden z afgańskich komunistycznych przywódców. Mord wywołał zdecydowanie gniewną reakcję sekretarza generalnego KPZR Leonida Breżniewa, który w takich słowach wypowiedział się o zleceniodawcy tego zabójstwa: „Co za kanalia z tego Amina, żeby mordować człowieka, z którym dokonał rewolucji.” Najprawdopodobniej zabicie M. Tarakiego od 1951 roku agenta KGB o kryptonimie „Nur”, spowodowało zmianę u sowieckiego przywódcy, dotychczasowego sceptycznego stosunku do ewentualnej zbrojnej interwencji w Afganistanie. Breżniew uświadomił sobie, że sytuacja wymyka się spod kontroli rządu w Kabulu, a jej ustabilizowanie wymaga pozbycia się obecnego lidera LDPA Hafizullaha Amina. Sowieckiemu przywódcy wydawało się, że zmiana komunistycznego lidera i użycie niewielkiego liczebnie kontyngentu, przywróci w Afganistanie spokój i porządek. Przyszłość pokazała, że był w błędzie.

Komuniści afgańscy zdobyli władzę w wyniku zamachu stanu, dokonanego 27 kwietnia 1978 roku. Co ciekawe, odbyło się to bez jakiejkolwiek pomocy sowieckiej (sowieci byli jednak o nim poinformowani min. przez agenta KGB, afgańskiego oficera Sajeda Galabzoja kryptonim „Mamad”). Szybko okazało się, że fakt ten stał się krokiem milowym w kierunku destabilizacji państwa. W strukturach Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu toczył się zażarty konflikt wewnętrzny pomiędzy dwoma frakcjami „Parczam”(Sztandar) i „Chalk”(Lud). Kadrami Parczamu, które stanowili głównie intelektualiści działający na terenach miejskich, kierował wywodzący się z jednej z najbogatszych rodzin w Kabulu Babrak Karmal będący jednocześnie od połowy lat 50 agentem KGB występującym pod kryptonimem „Marid”. Z kolei członkami frakcji „Chalk" byli na ogół mieszkańcy prowincji, ludzie nieco gorzej wykształceni, a nierzadko analfabeci. Oba odłamy LDPA zgadzały się co do tego, że w Afganistanie konieczne jest rozpoczęcie budowy systemu komunistycznego. Spór dotyczył metod, jakie należało zastosować, by ów cel osiągnąć. 

Intelektualiści z Parczamu zamierzali proces budowy komunistycznego społeczeństwa rozciągnąć w czasie tak, aby wprowadzane zmiany nie doprowadziły do wybuchu masowych protestów. Brali także pod uwagę możliwość rezygnacji z marksistowskich pryncypiów, do czego namawiali ich zresztą sowieci. Zupełnie inny koncept działań mieli chalkowcy, którzy co warto nadmienić, wygrali wewnątrzpartyjną rywalizację. Ich przywódcy Mohammad Taraki i Hafizullah Amin szczególną admiracją darzyli Lenina, Stalina, Mao i Pol Pota. Ta fascynacja przełożyła się również na metody, po jakie zdecydowali się sięgnąć, by wcielić w życie zbrodniczą komunistyczną utopię. Paradoksalnie z dużą dozą krytycyzmu, działaniom tym przyglądali się towarzysze znad północnej granicy. Breżniew i jego otoczenie byli zaniepokojeni radykalizmem posunięć afgańskich komunistów. Budziły one zresztą naturalny sprzeciw w tradycjonalistycznym i głęboko religijnym społeczeństwie Afganistanu. Władze w Kabulu chcąc zdusić w zarodku jakąkolwiek opozycję, rozpętały kampanię masowego terroru. Każdego, kogo uznano za potencjalnego albo rzeczywistego przeciwnika, pozbawiono wolności, torturowano i mordowano. Prym w tych działaniach wiodła afgańska służba bezpieczeństwa KAM (potem AGSA a następnie KHAM). Okazało się, że nawet użyte tak drastyczne środki, nie są w stanie zahamować spontanicznie rozwijającego się antykomunistycznego ruchu oporu. Szeregi partyzantki zaczęły się rozrastać i przechodzili do niej nawet żołnierze armii rządowej. 

Postępujący proces rozkładu aparatu państwowego spowodował, że przywódcy Afganistanu zaczęli coraz natarczywiej domagać się od Moskwy sowieckiej interwencji wojskowej. Presja w tej kwestii rosła wraz z tym, jak zbrojna opozycja rozszerzała swe wpływy w poszczególnych rejonach kraju. Takim dramatycznym wydarzeniem obnażającym słabość komunistycznych władz i zapowiadającym ich rychły upadek było powstanie, jakie wybuchło w Heracie 15 marca 1979 roku. Tego dnia, uzbrojony w kije, noże i dzidy tłum zaatakował instytucje komunistycznego reżimu zabijając jego przedstawicieli, a także członków ich rodzin. Zginęło wtedy także trzech (przebywających w mieście) sowieckich doradców. Taki los stał się min. udziałem majora Nikołaja Bizjukowa, doradcy wojskowego przy 17 afgańskiej dywizji piechoty. Informacje o tych wydarzeniach szybko dotarły na Kreml. Ówczesny premier ZSRR A. Gromyko był wściekły, bowiem afgańscy sojusznicy starali się podczas rozmów ukryć prawdę o skali antyrządowego powstania. 

Sytuację w kraju dodatkowo komplikował fakt coraz bardziej ostrego konfliktu, jaki narastał pomiędzy dwoma przywódcami LDPA Hafizullahem Aminem a Mohammadem Tarakim. Zwycięsko z tego starcia wyszedł H. Amin, nakazując zabójstwo swego rywala. Leonid Breżniew uznał wtedy, że zakpił on sobie z sowieckiego kierownictwa, które przestrzegało go przed tego typu posunięciami. Przywódcy ZSRR, wspierający rządy LDPA i nie mający wpływu na politykę prowadzoną przez tę partię w Afganistanie, doszli do przekonania, że postępująca destabilizacja w tym kraju wymaga podjęcia bardziej zdecydowanych działań. 

Wybór opcji w istocie był niewielki. Albo kontynuacja dotychczasowej polityki, polegającej na udzielaniu pomocy politycznej, gospodarczej i militarnej znajdującej się przy władzy ekipie, przy jednoczesnym pogodzeniu się z faktem jej prawdopodobnego upadku i zwycięstwa islamistów. Albo obalenie obecnego niesterowalnego, radykalnego, komunistycznego przywódcy i zastąpienie go w drodze zamachu stanu czy zbrojnej interwencji uległym, ale i bardziej umiarkowanym. Sowieci obawiali się, że powstała w odpowiedzi na ideologiczne zacietrzewienie ich sojuszników zbrojna opozycja, na fali sukcesu islamskiej rewolucji w Iranie, przejmie władzę w Afganistanie i będzie oddziaływać na sowieckie republiki środkowoazjatyckie, co mogłoby zapoczątkować tendencje dezintegracyjne w ZSRR. Im bardziej kurczyły się terytoria, nad którymi rząd w Kabulu zachowywał kontrolę, tym w łonie sowieckiego kierownictwa rosła w siłę frakcja zwolenników militarnej interwencji w Afganistanie. Początkowo należeli do niej szefowie KGB Władimir Kriuczkow i Jurij Andropow. Potem dołączył do nich jeszcze minister obrony narodowej ZSRR Dymitr Ustinow. Do przeciwników wkroczenia wojsk ZSRR do Afganistanu należał szef sztabu generalnego generał Nikołaj Ogarkow. Optował on zdecydowanie za użyciem rozwiązań o charakterze politycznym wskazując, że armia sowiecka potratowana zostanie przez Afgańczyków jako siła okupacyjna i wroga, co wplącze ZSRR w wewnątrzafgański konflikt. Te argumenty nie trafiły do przekonania początkowo wahającym się dygnitarzom Andriejowi Gromyce i Leonidowi Breżniewowi. Ten ostatni, 6 grudnia 1979 roku na posiedzeniu Biura Politycznego KPZR zaakceptował wniosek szefa KGB i ministra obrony narodowej o przerzucenie do Afganistanu 500-osobowego oddziału specjalnego GRU. Dwa dni później, podczas spotkania u Leonida Breżniewa podjęto decyzję o przygotowaniu dwóch alternatywnych koncepcji działań w Afganistanie. W ramach pierwszej, miano dokonać przewrotu i obalić rząd H. Amina przy pomocy KGB. W drugim przypadku miało się to odbyć w wyniku interwencji zbrojnej armii sowieckiej. 12 grudnia, po konsultacjach z funkcjonariuszami placówki kabulskiej KGB stało się jasne, że przeprowadzenie zamachu stanu siłami tylko służb specjalnych, nie będzie możliwe. W grę wchodził zatem już tylko wariant inwazji.

superhistoria.pl