niedziela, 26 grudnia 2021


Dzięki ropociągowi „Przyjaźń” poprowadzonemu 60 lat temu z pól naftowych Rosji do Polski i byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, z południową odnogą także do innych tzw. „demoludów”, Białoruś ma dwie duże rafinerie ropy: w Nowopołocku i Mozyrzu. Jak na potrzeby wewnętrzne o jedną za dużo, więc wielka część produkowanych w nich paliw i produktów ropopochodnych sprzedawana jest za granicę. W normalnych warunkach zysk z tego handlu nie może być wielki, bowiem marża rafineryjna (przychody z uzyskanych produktów minus koszty ich wytworzenia) jest z reguły niewysoka. W Polsce wynosi zazwyczaj kilka dolarów na baryłce, zdarza się oczywiście, że jest wyższa, ale przez długi czas może być także ujemna.

Jednak w białoruskim biznesie naftowym przez dwie dekady z okładem, z powodów politycznych i geopolitycznych, warunki były nienormalne, czytaj: nienormalnie korzystne. Dla podtrzymywania reżimu, a w dalszej kolejności z widokiem na faktyczne zawładnięcie lub całkowite zwasalizowanie Białorusi, w kontraktach na dostawy ropy naftowej i gazu ziemnego Rosja udzielała (do niedawna) rafineriom białoruskim oraz importerom gazu dużych i wielkich rabatów cenowych, głównie w postaci niepobierania lub zmniejszenia cła eksportowego egzekwowanego przez rosyjskiego fiskusa od własnych firm wydobywczych. W latach 2000-2008 roczne oszczędności dzięki rosyjskiej pomocy w formie taniej ropy i gazu stanowiły równowartość ok. 15 proc. białoruskiego PKB rocznie.

(...)

Ponieważ Łukaszenka głównie tylko zapowiadał i obiecywał Moskwie pełną satysfakcję, to począwszy od 2008 r. Kreml zaczął przychodzić po rozum do głowy. Subwencje naftowe stawały się stopniowo coraz mniejsze, żeby w 2020 r. zejść w pobliże zera – różnica między cenami rynkowymi ropy a cenami dla Białorusi liczona w ekwiwalencie białoruskiego PKB spadła w zeszłym roku do 1 proc.

Gdy z pierwszej, gazowo-naftowej, poduszki ratunkowej zaczęło ulatywać powietrze, Mińsk sięgnął po inną w postaci pożyczek zagranicznych. Do 2008 r. zadłużenie kraju nie stanowiło problemu, ale od tego czasu rosło, z każdym rokiem coraz bardziej. Obecnie zadłużenie zagraniczne całego sektora publicznego (rządowe, lokalne, zobowiązania tamtejszego odpowiednika ZUS) jest równe połowie PKB i wynosi 30 mld dolarów. Dla gospodarki rynkowej takie obciążenie nie jest ponad siły, ale gdy połowa produktu powstaje w firmach i gospodarstwach państwowych, wobec wielkich napięć finansowych, dalszy wzrost i rozwój staje się niemożliwy. Tym bardziej, że ponad 90 proc. długu publicznego jest denominowane w walutach obcych, głównie w dolarach. Dług jest zagraniczny, więc nie można go trzymać w ryzach, używając  inflacji. Oddawać trzeba dolary, a te trzeba zarobić, a nie bardzo można jak.

(...)

Jedyne małe szczęście w wielkim nieszczęściu Białorusi to niepełne upaństwowienie gospodarki. Własnością państwa są duże firmy z sowieckim rodowodem i tamtejsze PGR-y, czyli państwowe gospodarstwa rolne tam nazwane sowchozami. Małe i średnie firmy to domena sektora prywatnego. Ponieważ Białorusini to lud zdolny, chętny do nauki, a już zwłaszcza pracowity, o czym przekonałem się swego czasu jako wykładowca pewnej uczelni wyższej, to sektor prywatny wytwarza połowę PKB.

Jeśli jednak dyrektor i kierownicy sobie nie radzą, to i najlepsza załoga sowchozowa nie da rady. Dyktatura Łukaszenki odciska się oczywiście na gospodarce i makroekonomii kraju. Tylko w minionej dekadzie Białoruś przeżyła aż trzy poważne załamania: kryzys walutowy w 2011 r. oraz dwie recesje w latach 2015-2016 i w 2020 r. Przez krótki czas począwszy od przełomu 2014/2015 były jakieś nadzieje na zmianę na nieco lepsze. Łukaszenka wymienił ekipę odpowiedzialną za gospodarkę, w tym prezesa banku centralnego. Nowi ludzie u sterów zaczęli prowadzić bardziej odpowiedzialną politykę fiskalną i monetarną. Wprowadzono płynny kurs białoruskiego rubla, celem stało się trzymanie w ryzach długu zagranicznego.

Minęło parę lat i nic z tego nie wyszło. Na początku 2020 r. Łukaszenka dostał od Moskwy po nosie w sprawie cen ropy – Putin pokazał, kto tu rządzi i przez cały I kwartał ropa nie płynęła na Białoruś. Stąd kolejny kryzys, zaraz potem dołożyła się doń pandemia, która według dyktatora miała być wymysłem. W tych bardzo kiepskich dla dyktatora okolicznościach zaczął zbliżać się moment kolejnych wyborów prezydenckich. W obawie przed niechybną przegraną Łukaszenka zaczął siłą eliminować rywali: Wiktara Babarykę – bankiera aresztowanego w połowie czerwca 2020 r., Siarhieja Cichanouskiego – przedsiębiorcę i blogera-opozycjonistę uwięzionego w dwa dni po ogłoszeniu zamiaru kandydowania. Uciec przed Łukaszenką, rezygnując z walki wyborczej, zdołał jego długoletni relatywnie bliski i wpływowy współpracownik Waleryj Cepkała.

W opinii społeczeństwa, a także ekspertów potrafiących wnioskować z postaw obywateli, wybory wygrała w wymuszonym „zastępstwie” żona Siarhieja Swiatłana Cichanouska. Po przeczekaniu masowych demonstracji, które wybuchły po ogłoszeniu jego rzekomego zwycięstwa, Łukaszenka rozpoczął represje. Dziś kraj jest w największym kryzysie społecznym od czasów stalinizmu. Przez więzienia przeszło lub przebywa w nich nadal aż 40 tysięcy osób. W proporcji do liczby ludności, to tak jakby w Polsce było 150 tys. niedawnych i trzymanych nadal w zamknięciu więźniów politycznych.

obserwatorfinansowy.pl

A Grodno żyje plotkami. O kobiecie, która wynajmuje swoje mieszkania za sto dolarów za dobę. Na trzydziestu metrach ma mieszkać dwanaście osób. O czarnoskórych migrantach, którzy spali w śpiworach u stóp Lenina w rozwianym płaszczu. O grupie Syryjczyków, którzy szukali na placu targowym wysokich butów, bo wielu przyjechało w klapkach.

(...)

Mieszkańcy okolicznych wiosek też wolą się nie wychylać. Dla nich migranci są niewidzialni. W Dobrowoli, Cichowoli, czy Świsłocza ludzie grabią liście, strzygą trawniki, wszyscy zajęci swoim podwórkiem. Na ulicę strach teraz wyglądać. Listonosz, leśniczy, sprzedawczynie w sklepach – wszyscy zasłaniają się niewidzeniem.

Tylko pomarszczone staruszki, które widziały już wszystko i niczego się nie boją, mówią wprost. – To nasze soldaty ich przywożą, straszą mi kury, jeszcze trochę i przestaną znosić jajka – opowiada jedna z południowych rubieży Puszczy Białowieskiej.

Inna, z Browska, wypatrzyła mnie na wiejskiej drodze schowana za firanką. Ciekawość nie dawała jej spokoju, dopytuje, czy migrant. Polak, przyjaciel, oddycha z ulgą. Opowiada o ośmiu samochodach, które minionego wieczoru przywiozły ludzi. Wszystkie na mińskich numerach. Wyskoczyli i od razu w las. Potwierdzam jej opowieść u jeszcze dwóch osób, wszyscy to widzieli, bo każdy obcy samochód na tej drodze jest jak ufo. Staruszka nie może się nadziwić, że zdrowe, ładne chłopaki przyszły pod jej dom, a jak im pokazała studnię, to nie potrafili naciągnąć wody. Pokazała im jak, potem rzuciła jeszcze jakieś ciastka na drogę. To jedyna osoba, która przyznaje mi się, że pomogła przybyszom.

oko.press

5$ – czekoladka dla dziecka
10$ – butelka świeżej wody
10$ – użyczenie internetu w telefonie do wysłania jednej wiadomości
20$ – pół litra wrzątku
20$ – cztery kanapki z pasztetem
25$ – doładowanie baterii w telefonie do połowy
30$ – ciepły śpiwór, najpewniej po innych migrantach
30$ – paczka fajek
50$ – pełna bateria
50$ – telefon po karetkę
70$ – dwa kilogramy ziemniaków, jabłka, chleb
100$ – białoruska karta SIM
100$ – telefon po taksówkę
150$ – taksówka do Mińska
400-700$ – zgoda na powrót do stolicy

Oto cennik białoruskich pograniczników. Nie wszystkich, warto podkreślić. Zapisałem tu tylko najdroższe pozycje, o których opowiadały mi napotkanie osoby, zwykle tacy, którzy trafili do obozowisk w wąskim pasie między Polską i Białorusią. Niektórzy wrócili do Mińska, niektórzy są już w obozach dla migrantów w Niemczech. Pozostali wciąż są uwięzieni w strefie śmierci.

oko.press

Oczywistym jest, że niedawno zakończone ćwiczenie Zapad-2021 rozpoczęło się w rosyjskiej przestrzeni politycznej z chwilą zakończenia jego poprzedniej edycji. Nie należy mieć wątpliwości, że Zapad-2021 jest preludium do kolejnej jego edycji, z tą różnicą, że wzmocnione o wnioski z wcześniejszych doświadczeń. Dlatego też można przyjąć, że Zapad trwa nieprzerwanie, choć nie w wymiarze czysto wojskowym.

Zachowując obiektywizm, Zapad jest ćwiczeniem do którego Federacja Rosyjska i Republika Białorusi na mocy traktatów międzynarodowych mają pełne prawo. Siły Zbrojne tych państw muszą zgrywać zdolności operacyjne, co też z drugiej strony czynią m.in. państwa NATO. Obie strony, na mocy Konwencji Wiedeńskiej, maja prawo do udziału w ćwiczeniach określonej liczby żołnierzy, jak również testowania nowych systemów uzbrojenia. Do tego właśnie służą ćwiczenia. Tyle i aż tyle.

Należy w tym miejscu postawić pytanie, w jakich celach Moskwa i Mińsk prowadziły i prowadzą m.in. na granicy białorusko – polskiej, działania hybrydowe? Wiele wskazuje, że podjęte, przed formalnym rozpoczęciem Zapad-2021, działania „przerzutu” migrantów przez granice z Polską, Litwą i Łotwą, zostały zaplanowane jako element działań psychologicznych wspartych zaplanowaną operacją informacyjną. Działania hybrydowe są kontynuowane w dalszym ciągu na granicach, a ich cele zostały przedstawione poniżej.

(...)

Pomimo licznie podnoszonych głosów wydaje się, że zyski finansowe per se wierchuszki zbliżonej do władz, w szczególności Mińska, nie są głównym celem wspomnianych działań poniżej progu wojny, realizowanych przez FR i RB na granicach z Polską, Litwą i Łotwą. Podejście ukierunkowane na zysk finansowy byłoby zbyt małostkowe, nawet jak na potrzebującą środków finansowych Białoruś, ale nie należy wykluczać, że w jakimś zakresie tak się właśnie dzieje. Tylko, że w tym wypadku zarówno Moskwa, jak i Mińsk działałby na swoją niekorzyść, gdyż są świadome, że ruch turystyczny odbywa się poprzez określone prawem międzynarodowym przejścia graniczne. W konsekwencji narażają się na śmieszność ze względu na wdrażanie tak wyrafinowanych niekonwencjonalnych metod wzrostu gospodarczego.

Należałoby jednocześnie zakwestionować, że jednym z głównych celów Kremla było wykorzystanie atmosfery wokół ćwiczenia Zapad do promowania Państwa Związkowego jako takiego, a przez to prowadzenia dalszej gry wymierzonej, w taki czy inny sposób, w prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenkę. Umowę stowarzyszeniową można podpisać w „pokojowych” warunkach, niekoniecznie w świetle czołgów – przy założeniu, że decydentami kierują dobre intencje, uznawane przez środowisko międzynarodowe. Zatem bez dwóch zdań Białoruś, z prezydentem Łukaszenką, była tu tylko kwiatkiem do kożucha, należy dodać niewiele znaczącym w kategoriach strategicznych dla prezydenta Władimira Putina. Natomiast znaczącym w kontekście gry o strategiczne cele samego Kremla.

O jakie cele zatem mogło chodzić? O ile w odniesieniu do Łukaszenki, Putin nie zawaha się kiedy tylko uzna, pozbawić go władzy (ilość form jest dowolna – wystarczy sięgnąć do historii przypadków schodzenia ze sceny dygnitarzy byłego ZSRR). A władza na Białorusi jest tak chwiejna jak te 630-640 mln dolarów oferowanych z zająknięciem przez Moskwę. Władza na Białorusi boi się upadku, a co za tym idzie pozbawienia dotychczas uzyskanych profitów i osadzenia w więzieniu. O tyle tym samym Prezydent Putin obawia się o jego własny cel strategiczny, którym jak można założyć jest utrzymanie władzy. Należy jednak zaznaczyć, że Putin na chwilę obecną ma pod pełną kontrolą własne społeczeństwo i nie poświęca jemu zbyt wiele czasu. W tym miejscu należy przypomnieć chociażby skazanego na więzienie opozycjonistę Aleksieja Nawalnego, co skutecznie studzi zapędy kolejnych zapaleńców chcących pozbawić Putina władzy.

defence24.pl

Dla Rosji RFN jest przede wszystkim najważniejszym zachodnim partnerem gospodarczym (drugim po Chinach, jeśli chodzi o obroty handlowe – ok. 42 mld dolarów, tj. ponad 9% w 2020 r.). Stanowisko Berlina jest też postrzegane w Moskwie jako kluczowe w określaniu polityki całej Unii Europejskiej wobec Rosji – jeśli traktować UE jako blok, to jest ona nadal największym partnerem gospodarczym FR – zarówno w sferze handlu (34% obrotów w 2020 r., bez Wielkiej Brytanii), jak i – co szczególnie ważne dla Rosji – zagranicznych inwestycji. Moskwa jest zatem żywotnie zainteresowana utrzymaniem i rozwojem tych relacji.

W sferze politycznej na przestrzeni ostatnich siedmiu lat nastąpiła istotna zmiana w postrzeganiu Niemiec przez rosyjski establishment. Z jednej strony jest ona konsekwencją przesuwania się głównego wektora rosyjskiej polityki ku Azji (głównie Chinom), z drugiej zaś efektem krytycznej oceny niektórych przejawów polityki RFN wobec Rosji i jej sąsiedztwa. Chodzi zwłaszcza o wsparcie polityczne i gospodarcze Berlina dla Kijowa, uderzenie w rosyjskie interesy na Cyprze, poparcie dla sankcji UE przeciwko Rosji po jej agresji na Ukrainę czy udzielenie schronienia i pomocy medycznej rosyjskiemu opozycjoniście Aleksiejowi Nawalnemu oraz ujawnienie dowodów na próbę jego zabójstwa przez rosyjskie służby specjalne. Kreml, jak się wydaje, ostatecznie stracił nadzieję, że Berlin może stać się potencjalnym politycznym i strategicznym partnerem Moskwy w realizacji koncepcji „Wielkiej Europy” (stworzenia wspólnej „przestrzeni” UE i Rosji skierowanej politycznie przeciw USA) i w pełni „uniezależnić się” od polityki Waszyngtonu. W tym kontekście celem rosyjskiej polityki wobec Niemiec nie jest już obecnie wciągnięcie ich do współpracy przy dekonstrukcji Pax Americana i tworzeniu alternatywy dla tej koncepcji, lecz jedynie: (a) wyciąganie maksymalnych korzyści z „nieupolitycznionej” współpracy gospodarczej i dalsze rozwijanie asymetrycznej gospodarczej współzależności między Rosją a Niemcami; (b) wspieranie tych tendencji w Niemczech, które są przeciwne zwiększeniu presji Zachodu wobec Rosji; (c) przeciwdziałanie włączeniu się Berlina do antychińskiej koalicji budowanej przez Waszyngton.

osw.waw.pl

W dniach 17–19 września odbyły się w Rosji wybory parlamentarne, a także regionalne i lokalne w części regionów. Wyłaniano 450 deputowanych do Dumy Państwowej (niższej izby parlamentu) oraz m.in. 9 gubernatorów i skład 39 parlamentów regionalnych. Według oficjalnie ogłoszonych rezultatów po przeliczeniu 100% protokołów partia władzy Jedna Rosja miała rzekomo uzyskać 49,82% poparcia w głosowaniu proporcjonalnym na listy partyjne i prawdopodobnie zwyciężyć w 198 z 225 okręgów jednomandatowych, gdzie do wygranej wystarcza większość względna. Na drugim miejscu znalazła się partia komunistyczna – KPRF (18,93%). Próg wyborczy miała przekroczyć m.in. nowo utworzona partia Nowi Ludzie. Frekwencja sięgnęła 51,68%. Kandydaci Kremla zwyciężyli też oficjalnie w pierwszej turze we wszystkich bezpośrednich wyborach gubernatorskich (9 regionów), a Jedna Rosja zdobędzie najpewniej większość mandatów we wszystkich parlamentach regionalnych (39 regionów).

Wysoki oficjalny wynik jest formalnym sukcesem Jednej Rosji, ale został osiągnięty z trudem, w wyniku licznych manipulacji i fałszerstw w czasie elekcji. Rezultat ten ułatwiło m.in. trzydniowe głosowanie oraz znaczna liczba głosów oddanych poza lokalami wyborczymi. Na największą od kilku lat skalę utrudniano pracę niezależnym obserwatorom. Można wstępnie zakładać, że skala fałszerstw wyniosła ok. 30%. Znaczący sukces odniosła partia komunistyczna – główna beneficjentka głosowania protestacyjnego. W obliczu słabnącego poparcia społecznego dla władz w kolejnych latach należy spodziewać się wzrostu represji wraz z tym, jak Kreml będzie przygotowywał się do wyborów prezydenckich (powinny odbyć się w 2024 r.) i – w dalszej perspektywie – do sukcesji władzy po Władimirze Putinie.

Kreml od 2020 r. dążył do maksymalnego obniżenia poziomu konkurencyjności w tegorocznych wyborach. W obliczu celów strategicznych – utrzymania pełnej kontroli nad państwem i odpowiednio wczesnego przygotowania płynnej sukcesji władzy prezydenckiej – rządzący skupili się na neutralizacji wszelkich potencjalnych zagrożeń. W 2020 r. reżim ostatecznie zrezygnował z pozorów legalizmu i pseudodemokratycznej fasady. Dokonano niekonstytucyjnej nowelizacji ustawy zasadniczej, wprowadzono szereg represyjnych ustaw radykalnie ograniczających wolność słowa, zgromadzeń i de facto kryminalizujących działalność opozycyjną. Zauważalnie wzrosła też skala represji wobec oponentów politycznych. Katalizatorem tych działań były przede wszystkim masowe protesty na Białorusi w 2020 r. oraz pogarszające się od 2018 r. na tle problemów socjalnych nastroje społeczne w samej Rosji. W sierpniu 2021 r. 44% respondentów uznało, że kraj zmierza w niewłaściwym kierunku, a 37% nie popierało działań prezydenta Putina (tu i dalej – dane niezależnego Centrum Lewady). Poparcie dla Jednej Rosji spadło poniżej 30% nawet w sondażach ośrodków kontrolowanych przez państwo, tj. do poziomu najniższego od 2008 r.

W tym kontekście prewencyjne działania Kremla były wymierzone głównie w struktury Aleksieja Nawalnego (zostały one zdelegalizowane jako „ekstremistyczne”), wolne media i Internet. Represje podporządkowane były przede wszystkim walce z projektem „inteligentnego głosowania”, w ramach którego aktywiści Nawalnego zachęcali Rosjan do poparcia w wyborach najsilniejszych kontrkandydatów Kremla. W latach 2020–2021 m.in. znacząco ograniczono aktywnym zwolennikom Nawalnego bierne prawo wyborcze – na mocy działającej wstecz ustawy z czerwca 2021 r. (jako „osobom biorącym udział w działalności organizacji ekstremistycznej”). Pod różnymi pretekstami zablokowano start również innym kandydatom opozycyjnym, a niewielkiej dopuszczonej do udziału w wyborach grupie realnych oponentów Kremla (z list koncesjonowanej opozycji z partii Jabłoko i KPRF) utrudniano agitację. W media uderzono m.in. zaostrzonymi przepisami o „agentach zagranicznych”, a bezprecedensową cenzurę w Internecie uzasadniano np. obroną suwerenności Federacji Rosyjskiej przed ingerencją ze strony Zachodu. Efektem tych działań był m.in. wyraźny wzrost emigracji politycznej.

Kreml próbował też pozyskać przychylność elektoratu poprzez eksploatowanie tematyki socjalnej. Miały temu służyć m.in. jednorazowe świadczenia dla rodzin z dziećmi czy emerytów (ogólna suma transferów przedwyborczych sięgnęła 700 mld rubli, tj. ok. 9,5 mld dolarów), a także odświeżenie wizerunku Jednej Rosji. W kampanii nieobecny był niepopularny Dmitrij Miedwiediew, formalnie lider partii, a wśród „lokomotyw wyborczych” – poza symbolizującymi potęgę mocarstwową ministrami obrony i spraw zagranicznych Siergiejem Szojgu i Siergiejem Ławrowem – znaleźli się m.in. rzeczniczka praw dziecka Anna Kuzniecowa oraz lekarz będący twarzą walki z pandemią Denis Procenko. Swoistą odpowiedzią na rosnącą w społeczeństwie potrzebę zmian było utworzenie w 2020 r. partii Nowi Ludzie (lojalna wobec Kremla, głosząca hasła liberalne, m.in. wsparcie dla drobnej przedsiębiorczości).

Po raz pierwszy w wyborach parlamentarnych zastosowano na masową skalę nieprzejrzyste formy głosowania, przetestowane w 2020 r. przy okazji referendum konstytucyjnego. Elekcja trwała trzy dni, a naruszenia procedur przechowywania głosów prowadziły w części przypadków do jednoznacznych fałszerstw. Pierwszego dnia lokale wyborcze w całej Rosji były oblegane przez tłumy zatrudnionych w sektorze budżetowym, masowo zmuszanych do głosowania w tym dniu przez pracodawców i lokalne władze. Poszerzono możliwości oddawania głosów poza lokalami wyborczymi (w tym w domach) – takie procedury, w niektórych regionach stosowane na skalę masową, w zasadzie uniemożliwiają niezależną obserwację. W siedmiu regionach Rosji, w tym w stolicy – gdzie według niezależnych szacunków poparcie dla Jednej Rosji prawdopodobnie nie przekracza kilkunastu procent – wprowadzono możliwość głosowania online. Wyborcy byli na wszelkie sposoby zachęcani bądź przymuszani do wyboru takiej formy (ogółem zarejestrowało się ok. 2,5 mln osób). Procedura ta jest krytykowana przez niezależnych ekspertów, gdyż nie pozwala na weryfikację przejrzystości i uczciwości procesu wyborczego, w tym ochrony danych osobowych; już po kilku godzinach trwania elekcji odnotowano poważne nieprawidłowości. Novum tegorocznych wyborów był też udział mieszkańców okupowanego ukraińskiego Donbasu, którzy otrzymali obywatelstwo rosyjskie. Spośród nich uprawnionych było ok. 600 tys. osób – byli oni masowo dowożeni na głosowanie do obwodu rostowskiego, mieli również możliwość głosowania online (obie procedury były wysoce nieprzejrzyste). Na liście Jednej Rosji znalazł się Aleksandr Borodaj, jeden z liderów separatystów, przewodniczący Związku Ochotników Donbasu.

Odnotowywano też inne typy naruszeń: manipulacje spisami wyborców, dorzucanie głosów do urn, w niektórych regionach karuzele wyborcze (wielokrotne głosowanie przez te same osoby), a nawet przekupywanie głosujących. Do sieci wyciekły nagrania, na których instruowano członków komisji wyborczych, jakie wyniki mają się znaleźć w protokołach. W porównaniu z poprzednią elekcją do parlamentu w 2016 r. pogorszyły się również warunki pracy niezależnych obserwatorów – władze posuwały się do wypraszania ich z lokali wyborczych, policja zatrzymywała ich, zdarzały się pobicia. Znacznie ograniczono też możliwość śledzenia w Internecie transmisji wideo z lokali wyborczych – w ostatnich latach był to jeden z niewielu skutecznych mechanizmów wykrywania i nagłaśniania fałszerstw. Obserwatorzy odnotowali przy tym wzrost liczby naruszeń w regionach uważanych dotychczas za stosunkowo transparentne (w tym w Moskwie).

W trakcie wyborów władzom udało się wymusić na firmach Google i Apple usunięcie aplikacji „Nawalny!” z listą „inteligentnego głosowania” z katalogu usług elektronicznych dostępnych dla rosyjskich użytkowników. By zaszantażować firmy, ich lokalnym pracownikom zagrożono sprawami karnymi za „rozpowszechnianie nielegalnych treści” i „ingerowanie w przebieg rosyjskich wyborów”. Informacje dotyczące „inteligentnego głosowania” zaczęły też być – na żądanie władz – blokowane przez serwis YouTube i komunikator Telegram.

osw.waw.pl

sobota, 25 grudnia 2021


Sobota, bardzo późny wieczór, trafiam do grupy 13 Jezydów. Śpią ukryci w krzakach, już poza strefą stanu wyjątkowego. Długo nie chcieli się spotkać. Bali się. Są w drodze do Niemiec i Francji. Zgadzają się na spotkanie dopiero gdy zapada zmrok. W nim czują się pewniej.

„Uważaj tutaj gdzie stąpasz. Oni tu leżą” – mówi osoba, która mnie wprowadza. Dziś jest mocny księżyc, dość jasno, zagajnik jest rzadki więc widać czarne ciała pod drzewami. Na gołej ziemi. Dziś nie padało. Od kilku dni nie pada, więc jest sucho. Szczęście.

Dziś mają znacznie więcej szczęścia. Mieli ze sobą trochę jedzenia w plecakach, ale zabrakło. A zauważył ich w krzakach gospodarz. Polak. Dobry Polak. Pan Anatol. Nie doniósł do pograniczników, jak robi wielu tutaj.

Wysłał od razu kogoś po zakupy, nakarmił, ogrzał ciepłą strawą i herbatą. Kupił im ciepłe rzeczy na podróż. Mężczyźni płakali z radości. I w podzięce. Dosłownie.

Siedzimy w zagajniku oddalonym od kilkaset metrów od najbliższego domu, kilometr od wioski. Wioska jest na wpół wymarła – nikogo na szutrowej ulicy, tylko gdzieniegdzie w domach pali się światło. Mimo tego w tym zagajniku mówimy szeptem. Husajn – 24 latek który mówi po angielsku – prosi, bym też maksymalnie ściemnił ekran smartfona. Tak się boją.

Cztery i pół kilometra dalej straż graniczna szukała imigrantów przeczesując krzaki gigantycznym szperaczem. Jakiś kilometr od wioski słyszałem wojskowe ciężarówki. W drodze do Narewki mijałem oddział wojska, który biegał wzdłuż lasu i szukał kogoś przeczesując teren latarkami. Kwadrans po rozstaniu z Jezydami skontrolował mnie przejeżdżający patrol Straży Granicznej. Tej nocy w ciągu dwóch godzin byłem zatrzymywany i kontrolowany aż cztery razy. Ścigający Jezydów są więc blisko, a niezwykła ostrożność uciekających jest zrozumiała.

(...)

Polacy wypychali tę grupę Jezydów cztery razy. Jednemu z nich – Noasowi – polski pogranicznik zabrał z plecaka telefon, jedzenie i trzy paczki papierosów. Wszystkie, które miał. Smartfon i jedzenie na granicy to sprawa życia i śmierci. Bez komórki wychłodzeni ludzie nie wezwą pomocy.

Dopytuję się czy na pewno to polski, a nie białoruski pogranicznik.

„Tak. Polacy czasem zabierają nam telefony. Białoruscy pogranicznicy nic nam nie zabierali” – potwierdza Husajn.

(...)

Ale ta kradzież to najgorsza rzecz, która ich spotkała. Znowu mają szczęście.

Nikt z nich nie został pobity, nie strzelano im pod nogi, ani w powietrze, by przestraszyć. Nie szczuto ich wilczurami. Nikt z tej grupy też nie choruje, choć mają problemy z nogami – odparzenia, odciski.

Dziś aktywistki opatrzyły im stopy. Kolejny powód, by być szczęśliwym.

Husajn też narzeka tylko na stopy. Właśnie dostał nowe, suche buty. Mimo, że jesteśmy w ciemnej głuszy, że nie wiadomo, co ich tej nocy jeszcze spotka, cieszy się. Ma taki promienny uśmiech, szczery, radosny. Nie schodzi z jego twarzy.

„Jesteś szczęśliwy? – pytam.

„Jestem. Czuję się dobrze i jadę do Francji. Tam o wiele bardziej bezpiecznie niż w Iraku, i życie jest lepsze niż w to obozie dla uchodźców. I tam spotkam też moją rodzinę. Całą, 10 osób – tłumaczy. W Iraku studiował administrację na uniwersytecie w Zachu. We Francji najpierw chciałby odpocząć po tej wędrówce, potem nauczyć języka i może kontynuować studia. Ktoś z osób pomagających grupie umawia się z nim pod wieżą Eiffla.

oko.press

21.10.2021

"Doszedł do nas i upadł. Po pobiciu przez białoruskie służby odnowił się stary uraz kręgosłupa. Kompletnie przemoczonego Razzaka, przebierałyśmy na leżąco. Bardzo cierpiał. Do szpitala odwiozła go karetka wezwana przez Medycy Na Granicy. Musiał być do niej wniesiony na noszach. Reszta syryjskiej grupy została zabrana przez Straż Graniczną. Na miejscu był pełnomocnik, który pojechał za nimi do placówki" - relacjonuje Fundacja Ocalenie.

"Oby ślad nie zaginął po: Ahmadzie, Nedalu, Younesie, Mohammadzie, Younesie i Abdulu Razzaku" - dodaje.

Grupa Granica podkreśla, że migrantom pomagają również mieszkańcy pogranicza: "Jedziemy o świcie do kolejnej 'pinezki' Ma być pięć osób arabskojęzycznych, nie jedli od kilku dni. Na polach szron, wygląda pięknie. Jest mroźnie. Na miejscu po świerkiem stoi sześć osób. Wszystkie okutane w szaliki, kaptury i czapki. Piją herbatę z termosu i jedzą czekoladę. Słońce dopiero zaczyna oświetlać las. 'Merhaba!' - witamy się. 'Dzień dobry' - odpowiada po polsku jedna z okutanych osób. 'A państwo tu pomóc, czy przeszkodzić?'. 'My - pomóc' - uśmiechamy się do siebie nawzajem. Widzimy, że część z nas mocno przez łzy. Zapłakane I. i N. przytulają się do leśnego anioła. 'No, to ja już lecę do pracy. Herbatę ci do końca przeleję do kubka, ale biorę termos, bo przyda mi się na jutrzejszy obchód po lesie' - mówi po polsku do zmarzniętego M. 'Powodzenia!', pani odchodzi w las w stronę wsi. My zostajemy, długo rozmawiamy, częstujemy ciepłą zupą, pomagamy się przebrać w ciepłe ubrania i suche buty".

20.10.2021

Medycy Na Granicy zamieścili w mediach społecznościowych relację z nocnej akcji. "Po północy nasz zespół otrzymał od organizacji pomocowej zgłoszenie o dużej grupie osób potrzebujących pomocy. Poszkodowani przebywali w lasach od wielu dni. Na miejsce udali się Andrzej Dziędziel (kierowca-ratownik), Weronika Bujko-Kiersnowska (lekarka) i Piotr Kołodziejczyk (ratownik medyczny). Zgłoszenie dotyczyło grupy ponad 30 osób przebywających poza strefą stanu wyjątkowego. Na miejsce pojechała też Anna Borkowska (lekarka), która miała zacząć swój dyżur o 8:00, ale przebywała już w naszej bazie. Okazało się, że niemożliwe jest dotarcie do poszkodowanych żadnym pojazdem - musieliśmy zaparkować na końcu drogi i przedrzeć się do grupy nocą przez gęsty las razem z naszym sprzętem oraz pakietami pomocowymi. Nieśliśmy ze sobą około 35 litrów wody oraz kilka termosów z gorącą herbatą. Marsz po grząskim terenie, przez gęsto usiane przewalone drzewa trwał około 40 minut" - czytamy.

Na miejscu medycy zastali grupę ośmiu mężczyzn, sześciu kobiet i 16 dzieci. Najmłodsze z nich miało około roku i było karmione piersią. Cała grupa była wychłodzona, bardzo głodna i spragniona. "Przekazaliśmy żywność, wodę i koce. Jedna z kobiet była w drugim trymestrze ciąży. Jej stan bardzo nas niepokoił - dolegliwości, które zgłaszała, mogły świadczyć o poważnych powikłaniach położniczych. Po nakarmieniu, ogrzaniu i nawodnieniu jej stan się poprawił. Oceniliśmy też medycznie kilkoro dzieci oraz mężczyznę w podeszłym wieku, po amputacji części nogi, który wędrował przez las od wielu dni. Obejrzeliśmy kikut nogi, zaopatrzyliśmy go i przekazaliśmy odpowiednie leki przeciwbólowe" - relacjonuje grupa.

Medycy podali odpowiednie leki kilku innym osobom, które cierpiały z powodu urazów, a także dolegliwości internistycznych i ginekologicznych. "Na miejscu pomagała nam jedna z członkiń grupy, która w swoim kraju pochodzenia pracowała jako pielęgniarka anestezjologiczna. Zostawiliśmy poszkodowanym bardzo duże ilości leków na ich choroby, a także żywność i wodę. Do grupy dotarli również członkowie organizacji pomocowych, którzy wraz z nami świadczyli pomoc humanitarną. Wszyscy nasi pacjenci kategorycznie odmówili przewiezienia do szpitala. Obawiali się bycia oddzielonymi od rodzin. Grupa była nam ogromnie wdzięczna za udzieloną pomoc. Na pożegnanie zostaliśmy wyściskani. Wróciliśmy do bazy po 6:00 rano - cała akcja trwała około sześciu godzin. To była najcięższa z naszych dotychczasowych interwencji. Nigdy, w całym swoim życiu zawodowym, nie widzieliśmy czegoś takiego" - podkreślają Medycy na Granicy.

20.10.2021

Fundacja Ocalenie poinformowała, że 17 osób z grupy uchodźców z Afganistanu, którzy od sierpnia koczują na granicy w miejscowości Usnarz, właśnie przeszło przez druty do Polski. 

"Niedawno dostaliśmy wiadomość z Usnarza: 17 zdesperowanych osób przeszło przez druty. Zostały przez polskich funkcjonariuszy pobite, skute i wrzucone do samochodu. Reszta, która nie zdążyła przejść, nic nie widzi od gazu którym zostali spryskani" - informuje Fundacja. 

Grupa 32 afgańskich uchodźców koczowała na granicy polsko-białoruskiej na wysokości Usnarza Górnego od co najmniej 10 sierpnia. Według ustaleń Amnesty International (raport opublikowany 30 września) do 18 sierpnia obóz uchodźców znajdował się po stronie polskiej, a później mieli oni zostać wypchnięci przez Straż Graniczną na stronę białoruską. Polscy funkcjonariusze temu zaprzeczają.

gazeta.pl

Sławek (imię zmienione), mieszkaniec strefy, początkowo zgadza się na rozmowę pod nazwiskiem. Potem zmienia jednak zdanie w obawie przed polskimi służbami, choć nie robi nic nielegalnego. Wraz z przyjaciółmi, którzy także żyją w strefie, stworzyli nieformalną grupę pomocy ludziom błąkającym się po okolicznych lasach. Zanoszą im jedzenie, leki, ciepłe napoje, śpiwory, folie termiczne, środki higieniczne, rękawiczki. Pokazuje mi takie pakiety przetrwania popakowane w plastikowe torby.

– To jest absolutnie podstawowa pomoc. Na razie zgodna z prawem. Nie słyszałem, żeby ktoś zabraniał mi przekazywać ludziom jedzenie i suche skarpety – mówi.

W regionie od wielu tygodni bardzo aktywnie działają polskie organizacje humanitarne, m.in. te zrzeszone w Grupie Granica czy Fundacja Ocalenie. Znajdują w lasach potrzebujących ludzi, dostarczają im jedzenie, ubrania i leki. Jeśli uchodźcy chcą wezwać Straż Graniczną, aktywiści towarzyszą w ich zatrzymaniu i walczą, by polskie służby przyjęły wnioski azylowe. Sławek i jego znajomi mają jednak pewną przewagę. Mieszkają w strefie, mogą więc legalnie dotrzeć w miejsca dla innych niedostępne.

Ani on, ani jego przyjaciele po Straż Graniczną nie dzwonią, jeśli nie życzą sobie tego znalezione osoby. Ma o tej formacji zdecydowanie złe zdanie. W lasach codziennie widzi ludzi w dramatycznym stanie, którzy po kilka lub nawet kilkanaście razy byli już wypychani przez polskich pograniczników na Białoruś, a stamtąd przez białoruskich funkcjonariuszy z powrotem do Polski. Ale powstrzymuje się od oceny innych mieszkańców.

– Nie jestem od tego. Niektórzy żyją od wielu lat samotnie, odizolowani od świata, bez pełnego dostępu do informacji. Trzeba też zrozumieć, że Straż Graniczna zawsze była tu taką dobrą formacją, na którą można liczyć w każdej sytuacji – mówi. Nie chce, by ludzi z Podlasia przedstawiano w zły sposób. – Wiem, że są tacy, którzy pomagają uchodźcom. Inni nie chcą o tym rozmawiać – zaznacza.

Sławkowi łamie się głos, gdy mówi o tym, co on i jego znajomi widzą w lasach. O schorowanych i półprzytomnych ludziach, przerzucanych tam i z powrotem przez granicę. – Większość z nas jest na krawędzi, ale to nie czas, żeby się użalać nad sobą – dodaje szybko. Nie planował angażowania się w działalność humanitarną. Nie pomaga “w poczuciu romantycznego uniesienia”, nie kryje swojego zmęczenia całą sytuacją: – Ale ci ludzie już tu są i trzeba coś z tym zrobić.

Ma za sobą niezliczone rozmowy z osobami chowającymi się w lasach. – Myślę o nich po prostu jako o ludziach, którzy potrzebują pomocy. Popełnili największy błąd życia, że zaufali reżimowi Łukaszenki, poświęcili oszczędności życia i trafili w pułapkę – mówi.

– Oczywiście, że sami zapłacili, by przylecieć do Mińska, na początku zostali zresztą tam bardzo mile przyjęci. Jednak potem, gdy wysiadają z autobusów na granicy, są okradani z całych pieniędzy, które im zostały. W takim stanie są wysyłani do Polski. Nie mają jak wrócić do siebie. Opowiadają, że gdy chcą wrócić do Mińska, taksówkarze żądają od nich 1000 dolarów za kurs. Oni już tych pieniędzy nie mają. Naprawdę znaleźli się w sytuacji bez wyjścia.

onet.pl

niedziela, 12 grudnia 2021


Polska została poddana sterowanej presji migracyjnej, co przy zgraniu tego w czasie z manewrami Zapad-2021 oraz chociażby aktywnością w przestrzeni informacyjnej, nakierowuje nas na uznanie faktu istnienia działań hybrydowych. Przy czym, zarówno na granicach naszego państwa jak i Litwy oraz Łotwy skala działania Białorusi była jak na razie ograniczona, chociaż może to zabrzmieć kontrowersyjnie. Szczególnie, gdy weźmie się pod uwagę reakcję wszystkich wspomnianych powyżej państw. Dotyczy to oczywiście działań prawnych – stany nadzwyczajne, wykorzystanie przepisów o zawracaniu etc., lecz również dyslokacji dodatkowych sił oraz służb, w tym wsparcia ze strony wojska. Nie mówiąc o nowych sposobach zabezpieczenia granic, poprzez większe nasycenie ich systemami obserwacyjnymi, pojazdami, statkami powietrznymi, a także konstruowaniem barier granicznych. Jednak musimy powiedzieć wprost, Białoruś dokonała na razie jedynie testu naszych możliwości stosując mniejsze i średnie grupy nielegalnych imigrantów, koncentrując się przede wszystkim na efektach propagandowych i politycznych oraz obciążających system przyjmowania nielegalnych imigrantów (Litwa i później Łotwa).

Patrząc jednakże z perspektywy polskich reakcji w przestrzeni debaty politycznej i medialnej, Białoruś (we współpracy z Rosją) może niestety w najbliższym czasie spróbować zastosować kolejną formę presji migracyjnej. Chodzić będzie w pierwszej kolejności o wykorzystanie efektu skali. Jak pokazał kazus stworzenia i administrowania sytuacją kryzysową w rejonie Usnarza Górnego, dotychczas strona białoruska przede wszystkim zaakceptowała jego medialność, testując reakcje polityczno-społeczne. Zgromadzone tam służby nie dążą do siłowego wypychania nielegalnych imigrantów w kierunku polskiego terytorium. Jest to zbyt mała grupa. Przy czym musimy już teraz założyć, że strona białoruska może skorzystać z próby przynajmniej przetestowania innych scenariuszy działania, szczególnie, że na własnym terytorium będzie miała rozwinięte siły uczestniczące w manewrach Zapad-2021.

Nie powinniśmy traktować obecnych wydarzeń w kategorii finalnego sprawdzianu względem naszego państwa i systemu jego bezpieczeństwa. Tutaj można zasugerować, że obecnie mamy do czynienia jedynie z sytuacją kryzysową, gdyż przynajmniej na naszej granicy udało się opanować wydarzenia dostępnymi środkami i nie została utracona swoboda działania państwa. Co więcej, w przypadku wdrożenia przepisów o stanie wyjątkowym zwiększy się swoboda operacyjna polskich służb z perspektywy przede wszystkim prób oddziaływania na nie ze strony polskiego terytorium. To ostatnie stanowiło wysoce rozpraszający oraz utrudniający reagowanie element, idealnie wkomponowany w starania strony białoruskiej, tworząc coś w rodzaju tzw. kryzysu medialnego o sile oddziaływania niewspółmiernej do zastosowanych przez Białoruś sił oraz środków względem kreacji presji migracyjnej.

infosecurity24.pl

Pytany, kto i jak to zorganizował przerzut migrantów na granicę Białorusi z państwami UE, Konończuk wskazał na dwa szlaki migracyjne: pierwszy przez Azję Centralną, Rosję i Białoruś, a drugi przez Bliski Wschód, który jest według niego "znacznie bardziej popularny", gdyż "większość migrantów, którzy w ostatnich miesiącach trafili na Litwę, to obywatele Iraku, państw Bliskiego Wschodu i afrykańskich". "Reżim w Mińsku dosyć skutecznie rozwinął w ostatnich miesiącach akcję werbunkową dla migrantów z tych regionów" - stwierdził wiceszef OSW.

Ze śledztw niezależnych dziennikarzy białoruskich i litewskich, jeszcze sprzed kilku tygodni, wynika, że jeden migrant musi zapłacić od kilku do nawet kilkunastu tysięcy dolarów za bilet lotniczy i za obiecywane przez funkcjonariuszy reżimu białoruskiego "załatwienie dostawy" do kraju Unii Europejskiej. 

Analityk zwrócił uwagę, że reżim białoruski "piecze dwie pieczenie na jednym ogniu", gdyż wywołał na razie "mini kryzys migracyjny" na swojej granicy z UE, a z drugiej strony "przedstawiciele reżimu zarabiają na tych kilku tysiącach migrantów, którzy już dostali się na Litwę, Łotwę czy do Polski".

Według niego, po stronie białoruskiej organizują to "z pewnością" funkcjonariusze KGB, a proceder koordynuje Wiktar Łukaszenka, syn prezydenta Białorusi Alaksandra Łukaszenki. "Możemy przypuszczać, że jest to współorganizowane przez służby rosyjskie, które również mają swój interes w destabilizowaniu sytuacji na zachodniej granicy Białorusi" - stwierdził Konończuk. 

Zwrócił też uwagę, że w procederze chodzi o niebagatelne kwoty, bo przy założeniu, że 2 tys. migrantów zapłaciło im po 10 tys. dol., to po przemnożeniu daje to sumę 20 mln dol. Według niego, migrantów można uznać za ofiary oszustwa. "Na jeden taki <<bilet>> za kilkanaście tysięcy dolarów składa się zwykle cała rodzina, a nawet kilka rodzin" - powiedział. 

Powołał się na wciąż aktualizowane informacje od migrantów, którzy już są na Litwie. Okazuje się, że "przeciętnie, statystycznie" są to obywatele Iraku, a wśród nich najczęściej iraccy Kurdowie, ewentualnie Jazydzi, a więc - jak zaznaczył - "pochodzą z kraju bezpiecznego i nie są uchodźcami". "To są raczej migranci ekonomiczni, którzy próbują trafić przez Litwę głównie do Niemiec, bo jest przekonanie, że to najbogatszy kraj unijny, który szeroko otwiera ramiona na migrantów" - zauważył. 

Ekspert zwrócił uwagę, że zwerbowani tak migranci raczej nie wiedzą, że są wykorzystywani do prowadzenia wojny hybrydowej, gdyż obiecuje się im, że wszystko jest zgodne z prawem i zostaną legalnie dostarczeni do kraju unijnego. Potwierdzeniem tego ma być to, że dostają oficjalnie białoruską wizę, a początkowo mieszkają w hotelu w Mińsku. "Ci ludzie są oszukiwani. To są niewinne ofiary, wykorzystywane przez reżim białoruski" - podkreślił.

Wicedyrektor OSW ocenił, że najprawdopodobniej wojna hybrydowa na zachodnich granicach Unii będzie kontynuowana, gdyż mimo stosunkowo niewielkiej skali kryzysu migracyjnego, efekty polityczne wewnątrz UE są znaczne. "Próba wywołania burzliwej dyskusji i sporu wewnątrz państw unijnych, to już sukces reżimu Łukaszenki" - ocenił.

infosecurity24.pl


Aleksander Łukaszenka podkreślił podczas republikańskiej rady pedagogicznej w Mińsku, że "ostatnie wydarzenia na Białorusi" zmusiły go do ponownego spojrzenia na proces edukacji. Prezydent Białorusi zaznaczył, że to w dużej mierze dzięki pracownikom systemu edukacji możliwe jest powstrzymanie nastolatków przed "nielegalnymi działaniami".

- Część naszej młodzieży, po zdobyciu tutaj wykształcenia, stara się wyjechać za granicę. Nie wszyscy, ale trend jest alarmujący. W końcu ci, którzy odchodzą, odrywają się - to najgorsza rzecz - od swoich korzeni - powiedział Łukaszenka.

Podkreślił, że w sąsiednich krajach białoruskim studentom wkłada się do głów nie tyle nową wiedzę, ile ideologię "przeciwników państwa białoruskiego". Według niego studenci uczący się w Polsce i na Litwie, którzy z powodu pandemii COVID-19 zostali odesłani na Białoruś, opowiedzieli się po powrocie do kraju za "zniszczeniem państwa".

- Proszę bardzo, jedźcie, studiujcie, ale już tam pozostańcie. Bo tam nie uczą, im daleko do naszej edukacji, piorą im mózgi i wysyłają ich do nas jako agenturę - powiedział.

Łukaszenka stwierdził, że w ubiegłym roku objawiły się procesy, które mogą prowadzić do "nieodwracalnych konsekwencji" - Im mniej jest tych, którzy zostali wychowani na wartościach z czasów sowieckich, tym bardziej dotkliwie to odczuwamy - zaznaczył.

- W pewnym sensie płacimy za reformy lat 90. W wielu procesach ważną rolę odgrywały siły zewnętrzne. Pomyślcie o programach George’a Sorosa. Zwinęliśmy je tutaj na czas, ale ślad pozostał. Cyfryzacja również odcisnęła swoje piętno - dzieci weszły na oślep do internetu, a tam, wiecie, kto i jak je wychowuje - dodał.

Prezydent Białorusi powiedział, że szkoła nie może być poza polityką, ale może tam być tylko polityka państwowa. - Nie ma polityki bez szkoły. Ale powinna tam być tylko jedna polityka - państwowa. Flaga i hymn państwowy - stwierdził. 

gazeta.pl

Dlaczego Ameryka przegrała wojnę w Afganistanie?

Nie zgodzę się ze stwierdzeniem, że Ameryka przegrała. Stany Zjednoczone się wycofały, bo koncentrują się na innych, ważniejszych dla nich problemach globalnych - gospodarce amerykańskiej, konfrontacji z Chinami, itd. Ale Amerykanie mogą wrócić w każdej chwili. Mają takie środki. Tylko z ich punktu widzenia - po co? Żeby tracić kolejne miliony dolarów na utrzymywanie dysfunkcyjnego państwa, które przez dziesięciolecia nie jest w stanie poradzić sobie z korupcją, budową sprawnej prowincjonalnej administracji, itd., i w przez to samo wzmacnia antyrządową partyzantką? Ameryka nie przegrała, ale świadomie zrezygnowała z dalszego sponsorowania Islamskiej Republiki Afganistanu. Prezydent Trump zawsze uważnie liczył pieniądze i mówił jeszcze w latach 80., że jego projektem politycznym na globalną politykę USA jest przejście na samofinansowanie sojuszników Ameryki, dla których i tak amerykański parasol ochronny jest niezbędny. Podkreślał to jeszcze w czasach zimnej wojny.

Czy odejście Amerykanów to zła wiadomość dla Rosji i reżimów w Azji Centralnej? Czy Emirat talibów i ich święty dżihad grozi destabilizacją całego regionu? Jak do tego podchodzi Rosja?

Talibowie najprawdopodobniej nie będą chcieli ekspandować na północ (przynajmniej na początku), ale wśród nich są grupy religijnych dysydentów, którzy uciekli z Azji Centralnej, bo byli tam prześladowani i teraz talibowie wykorzystują ich w walkach - np. kontrolują oni granicę z Tadżykistanem. Bojownicy środkowoazjatyccy w szeregach Talibanu budzą ogromny niepokój władz republik Azji Centralnej. Obawiają się one ofensywy z południa i powrotu swoich radykalnych opozycjonistów w sojuszu z talibami. Korzysta z tego Moskwa umacniając się militarnie, przede wszystkim w Tadżykistanie, organizując wspólne manewry wojskowe i oferując Azji Centralnej rosyjską protekcję militarną.

(...)

Zanim wyrzucili Amerykanów ze swoich terytoriów, Talibowie stracili wszystko. Islamski Emirat Afganistanu upadł zaledwie po kilku latach. Był utopią?

Talibowie (tak ich nazywali przeciwnicy - to przydomek - dosłownie „studenci”, „uczniowie”) wychowali się w pakistańskich obozach dla uchodźców i spora ich część znała Afganistan jedynie z opowieści swoich rodziców, starszyzny plemiennej, wyobrażeń. Mieli wizję jaki ma być Afganistan a nie jaki Afganistan jest naprawdę. Afganistan dobrze znali założyciele ruchu upolitycznieni duchowni muzułmańscy, którzy wcześniej tworzyli część antypostępowego, antylewicowego, wrogiego szczególnie marksizmowi, życia parlamentarnego Afganistanu lat 70. XX w. Gdy w latach 90. XX w. talibowie wkroczyli do Afganistanu zamierzali metodami radykalnymi zbudować “nowy wspaniały świat” religijnej utopii w odpowiedzi na utopię komunistyczną. Kto nie podzielał ich poglądów stawał się naturalnym wrogiem. Zmienili się po klęsce zadanej im w 2001 i 2002 roku przez siły NATO, USA oraz wrogiego im Sojuszu Północnego. Przywódcy talibów zrozumieli wówczas, że muszą mieć inny pomysł na Afganistan by wrócić do światowej gry politycznej oraz do realiów, w których będzie miejsce na dialog i porozumienie z ich niedawnymi wrogami. To jest źródło rewolucyjnych przemian, które obserwujemy dzisiaj.

Kim więc talibowie są dzisiaj?

To inny ruch. Przy tym oni nie używają w ogóle tej nazwy - oni sami o sobie mówią, że mudżahedinami walczącymi o budowę innego Afganistanu, Islamskiego Emiratu Afganistanu. Można pokazać ich ewolucję na przykładzie ich zmiany w podejścia do mediów. Dawni talibowie odrzucili wszelką elektronikę w komunikacji społecznej: zlikwidowali telewizję, zamknęli, kina, zakazali kręcić filmów, zabraniali słuchania i odtwarzania muzyki, itd. Nie stosowali na wojnie zamachów terrorystycznych, a tym bardziej samobójczych. Teraz neo-talibowie jak ich nazywają afganolodzy, sami kręcą filmy reklamowe swojej wojny ze sobą w rolach głównych wraz z podkładem muzycznym. To duża zmiana. Obecnie również nawet nieletni skłaniani są do udziału w zamachach samobójczych. Tego nie było w zarówno w tradycji Afgańczyków w ogóle jak i samych talibów. To przynieśli do Afganistanu arabscy bojownicy z wojny w Iraku. Jednocześnie neo-talibowie domagają się uznania międzynarodowego, negocjują, próbują grać rolę normalnych partnerów w polityce światowej. Założyciele pierwszego Islamskiego Emiratu Afganistanu, ignorowali w dużej mierze istnienie świata zewnętrznego, byli afganocentryczni, podejrzliwie odnosili się nawet do pozostałych inny muzułmanów (włącznie z bojownikami z krajów arabskich) i ich ortodoksji religijnej Współcześni neo-talibowie są zdolni do zawierania najbardziej egzotycznych porozumień a nawet kooptacji do swego ruchu Hazarów - szyitów afgańskich, których w latach 90. XX w. dawni talibowie masakrowali. Dzisiaj formują nawet oddziały złożone z Hazarów.

polskatimes.pl

Kryzys polityczny trwający na Białorusi od sierpnia 2020 r. oraz rosnące niezadowolenie społeczne wobec reżimu stały się największym wyzwaniem dla urzędującej władzy w najnowszej historii. Łukaszenka nie uwzględnił możliwości realizacji scenariusza ustabilizowania sytuacji za pomocą chociażby ograniczonego dialogu ze społeczeństwem. Wybrał represyjne metody stłumienia kryzysu i przyjęcie modelu zarządzania państwem, który przypomina stan wyjątkowy. Instytucje bezpieczeństwa wewnętrznego stały się najważniejszym filarem białoruskiego autorytaryzmu, czyniąc Łukaszenkę w pewnej mierze zakładnikiem ich wizji świata. Stale poszerzane instrumentarium prawne pozwalające na radykalne zaostrzenie represji wobec przeciwników reżimu wzmacnia system państwa policyjnego, w którym wszystkie sfery aktywności nie tylko społecznej, ale i gospodarczej czy oświatowej zostały objęte ścisłym nadzorem ze strony KGB, MSW czy prokuratury. Doprowadziło to do zmarginalizowania roli nomenklatury cywilnej, ułatwiając przedstawicielom resortów siłowych ugruntowanie swojej pozycji w administracji państwowej. Pozycję białoruskich instytucji bezpieczeństwa wzmacniają również dobre relacje z rosyjskim sektorem siłowym, zwłaszcza w sferze koordynowania działań przeciwko Zachodowi.

Autorytarny model władzy na Białorusi przewiduje szerokie kompetencje organów siłowych. Nie podlegają one bieżącej kontroli zewnętrznej innych instytucji państwa, takich jak parlament czy Rada Ministrów, a jedynie Łukaszence, jego administracji i kontrolowanej przez niego Radzie Bezpieczeństwa. Trwające od początków jego prezydentury systemowe włączenie resortów siłowych pod bezpośrednie zwierzchnictwo głowy państwa umacnia ich pozycję instytucjonalną, faktycznie stawiając je w roli nadzorcy pozostałych organów administracji państwowej. Jako filar reżimu organy bezpieczeństwa i ochrony porządku publicznego sprawują kontrolę nad nomenklaturą i elitami biznesowymi, a także obywatelami, opozycją i trzecim sektorem, których działalność jest postrzegana jako antyreżimowa. Zgodnie z obowiązującym ustawodawstwem prezydent mocą dekretu może modyfikować struktury bezpieczeństwa de facto bez konsultacji z innymi organami władzy, jedynie przy formalnej akceptacji przez marionetkowy parlament. Łukaszenka ustala obsadę wszystkich najważniejszych stanowisk kierowniczych, do szefów departamentów włącznie, a w procesie podejmowania decyzji kadrowych uwzględniane są oceny personalne przedstawiane przez szefów resortów i uzupełniane przez Służbę Bezpieczeństwa Prezydenta oraz wywodzącego się z KGB szefa Administracji Prezydenta gen. Ihara Siarhiejenkę.

Charakterystycznym zjawiskiem wpływającym na funkcjonowanie sektora siłowego jest utrzymywanie ciągłości wzorów sowieckich. Po uzyskaniu niepodległości, w odróżnieniu np. od Ukrainy, władze w Mińsku wprowadzały jedynie niewielkie korekty, m.in. powołały Centrum Operacyjno-Analityczne odpowiedzialne za kontrolę Internetu. W tym kontekście znamienne jest zachowanie nazwy głównej służby specjalnej – Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KGB RB), a także pozostawienie nazwy „milicja” w odniesieniu do organów policyjnych. Sowiecką przeszłość mają też MSW, Komitet Kontroli Państwowej, Państwowy Komitet Graniczny czy wywiad wojskowy. Tym samym system bezpieczeństwa Białorusi został zbudowany na bazie systemu państwa totalitarnego, w którym podstawowe segmenty aparatu bezpieczeństwa BSRR (KGB, MSW z wojskami wewnętrznymi) pozostały w niezmienionym stanie.

osw.waw.pl

czwartek, 2 grudnia 2021


W swoim tekście podkreślają, że zagrożenie dla klimatu jest realne, ale straszenie najgorszymi możliwymi wariantami przyszłości jako tymi najbardziej prawdopodobnymi raczej szkodzi niż pomaga sprawie. Teraz pojawia się możliwość, by uporządkować to zagadnienie.

Jak podkreślają autorzy, ponad dekadę temu klimatolodzy musieli dokonać wyboru tego, jak będą przedstawiali możliwe scenariusze związane ze zmianami klimatu. Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu (IPCC) zdecydował się w swoich raportach pokazywać kilka możliwych wersji przyszłych wydarzeń, w zależności od tego, jak rządy reagować będą na zagrożenie. 

Raporty te zwane są Assesment Reports (AR). Obecnie, mówiąc o możliwych zmianach klimatu, posługujemy się piątym wydaniem raportu (AR5) z 2014 roku. Szósta wersja – AR6 – ma zostać wydana w 2022 roku.

AR5 określał cztery możliwe scenariusze tego, co mają się wydarzyć – tłumaczą badacze. Nazwano je RCP (Representative Concentration Pathways). Dwa skrajne z nich określa się jako RCP2.6 i obejmuje utrzymanie wzrostu temperatury poniżej 2 st. Celsjusza względem epoki preindustrialnej – rok po wydaniu raportu Porozumienie Paryski przyjęło ten wariant jako deklarację celu.

Jednak na drugim biegunie jest wariant RCP8.5, który mówi, że temperatura może do końca stulecia wzrosnąć o 5 stopni C. Może do tego dojść, jeśli zużycie paliw kopalnych będzie rosnąć. Scenariusz ten nie uwzględnia żadnych polityk ograniczania zanieczyszczeń.

Jak podkreślają Hausfather i Peters, "RCP8.5 miał przewidywać mało prawdopodobną przyszłość o wysokim ryzyku. Wszedł jednak w życie przez niektórych ekspertów i twórców polityk oraz media jako coś zupełnie innego: jako wynik robienia wszystkiego po staremu". Klimatolodzy dodają, że media dodatkowo wyolbrzymiają wymowę tego przekazu, nie zwracając uwagi na niuanse.

Badacze mówią, że "na szczęście – a jest to fraza, której klimatolodzy używają rzadko – świat wyobrażony w scenariuszu RCP8.5 jest coraz mniej możliwy z każdym rokiem". Wyjaśniają, że aby miał on miejsce, konieczny byłby pięciokrotny wzrost zużycia paliw kopalnych, a to osiągnęło swój szczyt w 2013 roku i chociaż dalsze wzrosty są wciąż niewykluczone, to wiele prognoz mówi o spadkach.

Do tego dokładają się obniżające się koszty energii odnawialnej, co jest kolejnym trendem, który raczej nie zostanie odwrócony. Dołożyć się on może do realizacji bardziej optymistycznych scenariuszy, nawet jeśli kraje nie będą przyjmować coraz bardziej restrykcyjnych polityk klimatycznych – które przecież przyjmują.

Według obecnych szacunków związanych z aktualną sytuacją bardziej prawdopodobny jest wzrost temperatury o trzy stopnie, w miejsce pięciu – wciąż za dużo, ale zdecydowanie mniej.

polsatnews.pl

- Co dzieje się z tymi śmieciami, których nie da się zutylizować?

Jeżeli to kraj, który posiada dobrze przygotowany system gospodarki odpadami, to trafiają one do unieszkodliwienia, czyli w praktyce do spalania albo do składowania. Problem polega na tym, że w skali globalnej tych instalacji do gospodarowania odpadami jest stosunkowo niewiele. Tymczasem korporacje zwęszyły świetny interes w tym, że gdy pakują swoje produkty w jednorazowe śmieci, są w stanie je wysyłać bardzo daleko i za stosunkowo niską cenę, często do państw globalnego Południa, czyli tam, gdzie zazwyczaj nie ma systemu gospodarki odpadami.

Efekt jest taki, że globalne 30 milionów ton opakowań plastikowych nam „ginie” – trafia do środowiska, czyli do gleby, wód albo jest w prymitywny sposób palone. Gdybyśmy zrobili z tego plastiku folię, to moglibyśmy pokrywać nią całą powierzchnię Polski, Niemiec i jeszcze część Luksemburga. Co roku!

- Jak wygląda biznes transportowy śmieci do państw rozwijających się? Nie istnieją regulacje, które w jakiś sposób hamowałyby ten proceder?

Są, ale tutaj działa zwykły mechanizm presji ekonomicznej. Jeżeli odpady zaczynają być bardzo drogie, to zrodzi się pokusa, żeby obchodzić regulacje. W praktyce oznacza to, że tworzy się firmy, które oficjalnie mają pozwolenia i oficjalnie każdy transport trafia do legalnego zakładu zajmującego się przetwarzaniem. W rzeczywistości jest tak, że śmieci one wysyłane w miejsca zupełnie do tego nieprzygotowane. Niedługo Polska zacznie wysyłać swoje odpady na Ukrainę. To sprawi, że ich cena zacznie spadać u nas, bo będzie się to finansowo opłacało, żeby śmieci zawieźć na legalne ukraińskie wyrobiska, które są dużo tańsze niż w Polsce. W dokumentach będzie się wszystko zgadzało. Wpiszemy, że poddaliśmy odpady recyklingowi, choć w rzeczywistości w najlepszym wypadku zostaną one  spalone w piecach cementowniczych.

Jak to wyglądało dotychczas z „utylizowaniem” zachodnich śmieci? Transportowano je np. do firm w Azji Południowo-Wschodniej, które za każdą tonę dostawały 50 dolarów, nieważne, jak śmieci były unieszkodliwiane. Tak funkcjonuje ten biznes w najbardziej prymitywnej formie. Chińczycy zamknęli swoje granice dla zachodnich śmieci, ponieważ ich środowisko jest potwornie zaśmiecone europejskimi i amerykańskimi odpadami. Kiedy został uniemożliwiony eksport do ChRL, to przewoźnicy momentalnie zaczęli szukać innych kierunków, m.in. w Wietnamie i Indonezji. W branży krąży ponury żart, że Indonezja jest wyjątkowo perspektywiczna, bo ma długą linię brzegową – to wiele miejsc do wyrzucenia śmieci. W tych krajach nie ma odpowiedniej infrastruktury, te państwa nigdy nie radziły sobie z odpadami w proekologiczny sposób, a my zaczęliśmy traktować je jak śmietnik.

- Odpad odpadowi nie jest równy, to znaczy mamy wiele rodzajów szkła, papier czy też plastik. Który z tych materiałów jest globalnie największym wyzwaniem?

Zdecydowanie plastik. Z jednej strony przez jego różnorodność, z drugiej strony przez cynizm korporacji, które nieustannie wmawiają nam, jak ważna jest segregacja i recykling. Dla jasności: te korporacje doskonale wiedzą, że na świecie nie istnieje instalacja do recyklingu aż 85% produkowanego plastiku. Nie ma takiej technicznej możliwości. Powinniśmy pilnie dopasować jego produkcję do możliwości recyklingu. Ta odpowiedzialność powinna zostać przerzucona na producentów.

Jednak największą barierą blokującą zmiany są ludzie. Działamy tak, żeby było szybko, wygodnie i przyjemnie. Nie zastanawiamy się nad długoterminowymi skutkami naszych decyzji. Świadoma konsumpcja to najlepszy lek na nasze środowiskowe problemy.

klubjagiellonski.pl

- Czy prawdziwa jest opinia, że pewna przewaga konkurencyjna tych spółek i ich aplikacji wynika z tego, że Chińczycy nie dbają o prywatność? Czy też wynika to z faktu, że mamy gigantyczne ilości danych i brak jakiegoś chińskiego odpowiednika RODO?

To przede wszystkim jest kwestia braku wyboru. Po prostu partia chce mieć wszystko transparentne. Oczywiście, są aplikacje oferujące szyfrowanie na jakimś podstawowym poziomie, ale nie będą w stanie zdobyć szczególnie dużej popularności, gdyż szybko natrafią na szklany sufit. Z kolei te komunikatory, którym partia pomaga się rozwijać, nie mają żadnego szyfrowania, żadnych zabezpieczeń, czego przykładem jest WeChat.

- Czyli wszystko jest przezroczyste dla partii?

Nie tylko dla partii, ale również dla operatorów, dla firm zarządzających. Z jednej strony, jest również wsparce ich rozwoju ze strony partii, która stwarza możliwości handlowania danymi użytkowników, dzięki czemu te aplikacje się finansują. Nie są w stanie finansować się innymi sposobami monetyzacji lub reklamami, gdyż nie przynoszą na tyle dużych zysków, aby móc wyjść na prostą.

Z drugiej strony, partia próbuje wprowadzać quasi-regulacje, które dotyczą kwestii zarządzania danymi. Być może nie w sposób, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie, bo nie mają one na celu ochrony prywatności użytkownika, ale raczej regulują, jakie dane można gromadzić oraz kto może to robić i w jakiej ilości. Mają na celu również zabezpieczać przed kradzieżą danych, jednak znów powodem nie jest ochrona prywatności, ale chęć zabezpieczenia się przed nieograniczonym wykorzystaniem tych danych przez strony nieuprawnione.

Poza tym, jest to również narzędzie, za pomocą którego partia jest w stanie kłaść nacisk na firmy. Partia może powiedzieć: „Zobaczcie, mamy tutaj taki a taki przepis dotyczący ochrony danych, a wy go nie wypełniacie”. To jest taki miecz Damoklesa, który wisi nad każdą z tych spółek, i może na nie spaść. Gdy tylko firma się narazi lub będzie nieposłuszna w stosunku do partii, regulator przyjdzie do niej i poinformuje szefostwo, że łamie przepisy. Nie służy to na pewno ochronie konsumentów czy zachowaniu prywatności, zresztą zgodnie z prawem każdy obywatel Chin i każdy podmiot zarejestrowany w Chinach ma obowiązek dostarczyć każdej możliwej pomocy służbom i udostępnić każde możliwe dane i dokumenty na żądanie służb.

- Czy wiemy, co się dalej dzieje z tymi danymi? Czy one są w jakiś sposób agregowane przez Partię i służą do budowania tego na poły mitycznego systemu zaufania społecznego?

Istnieją takie ambicje, ale brakuje nadal możliwości technicznych. Pekin oczywiście nad tym pracuje i chciałby to osiągnąć, ale obecnie wciąż jest bardzo daleko do zrealizowania takiej orwellowskiej wizji. Owszem, jest kilka milionów ludzi, którzy mają zakaz latania, czy zakaz podróżowania pociągiem pierwszą klasą, ale to nadal jest robione analogowo – policja kogoś złapała, przekazuje informację do departamentu policji w miejscu zamieszkania, ona to wprowadza do baz danych, z których jest to następnie przekazywane do kilku innych baz danych, choćby operatorów kolejowych.

Przy czym nadal to nie jest system zautomatyzowany, budowany w oparciu o big data i zarządzany sztuczną inteligencją. Jest to połączenie dosłownie tekturowych teczek osobowych danego obywatela z jakimiś komputerowymi bazami danych, które się wymieniają ze sobą informacjami. Cały system jest w stadium zalążkowym i trudno powiedzieć, kiedy osiągnie oczekiwaną sprawność. Podobnie wygląda kwestia aplikacji pandemicznych, które regulują na dzień dzisiejszy życie Chińczyków, gdzie nie ma centralnego systemu, a każda prowincja ma swoją aplikację z własną bazą danych.

klubjagiellonski.pl

 Jak przedstawia się obecna sytuacja polityczna Chin w kontekście Internetu i mediów społecznościowych? Gdzie Chiny w tym obszarze były 10 lat temu, a gdzie są dzisiaj?

Generalnie Chiny nadążają za trendami światowymi – w niektórych aspektach je wyprzedzają, w niektórych są trochę z tyłu. Ich rozwój przebiega w nieco odmienny sposób. Dobry przykład stanowią płatności mobilne. Rozwinęły się one w Chinach bardzo wcześnie i poszły ścieżką specjalnych aplikacji, takich jak np. AliPay, ze względu na bardzo niską wydajność chińskiego systemu bankowego. Popularne na Zachodzie płatności kartami płatniczymi czy kredytowymi słabo się tam rozwijały. Chiny nie chciały otworzyć w pełni rynku dla firm takich jak Visa czy Master Card. Zamiast tego rozwijały swój standard.

Cieszył się on jednak niskim zaufaniem społecznym, co spowodowało, że wytworzyła się pustka, w którą weszły płatności mobilne za pomocą specjalnych aplikacji. Podłącza się je albo zasila z konta bankowego i dopiero wtedy płaci. Ten typ płatności moim zdaniem w żadnym innym kraju wysokorozwiniętym się nie przyjmie, ponieważ rozwinięty system bankowy spowodował, że zachodzi coś, co nazywam „usmartfonieniem” systemu bankowego. Proces ten jednak postępuje w ramach systemu bankowego, nie zaś równoległe do niego czy poza nim.

To pokazuje, że są dziedziny, w których chiński sektor technologiczny poszedł kompletnie inną ścieżką. W niektórych jednak obszarach, jak np. aplikacja TikTok, jest to tak naprawdę rozwinięcie pomysłów zachodnich. Generalnie jest tutaj dwukierunkowa wymiana – wzajemne podpatrywanie u siebie idei, koncepcji, sposobów działania itd.

Ze względu na specyfikę systemu politycznego w Chinach powstają także duże konglomeraty, które są w stanie skupiać w sobie wiele różnych aplikacji, zdobywać dzięki swojej pozycji politycznej oraz ekonomicznej status quasi-monopolistyczny. Wspaniałym przykładem jest WeChat – bez niego nie da się żyć w Chinach. WeChat należy do państwowej firmy Tencent, która dzięki temu może zyskać bardzo silną pozycję na tym rynku.

Do tego dochodzi kwestia interfejsu – chińskie interfejsy nie tylko ze względu na inny rodzaj pisma, ale również ze względu na inny kontekst kulturowy tworzy się całkowicie inaczej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. To powoduje również kłopoty dla chińskich aplikacji na Zachodzie i zachodnich aplikacji w Chinach. Nie są one w takim samym stopniu intuicyjne. Wiele chińskich firm tworzy zachodnie wersje swoich aplikacji, po pierwsze z powodu interfejsu – innych gustów i przyzwyczajeń użytkowników, po drugie – ze względów bezpieczeństwa – sposobu, w jaki sposób mogą wykorzystać dane użytkowników.

- Czy na to, że chińska technologia finansowa rozwinęła się w innym kierunku, wpłynęły również inne czynniki? Wydaje się, że jednym z nich może być chiński kierunek przemian gospodarczych i jego bezpośrednie konsekwencje – niska penetracja systemu bankowego lub wolna amerykanka w zakresie małych przedsiębiorstw.

Z jednej strony, partia stworzyła system, izolując od świata zewnętrznego rodzimy rynek i lokalne przedsiębiorstwa, które nie mają problemu z konkurencją zachodnich firm, bo zachodnie aplikacje nie zostały wpuszczone na chiński rynek. Z drugiej strony, pomiędzy tymi firmami trwa wolna konkurencja, przynajmniej na tym poziomie startupowym. Mamy tu coś w rodzaju szklarni, w której są idealne warunki wzrostu, choć wewnątrz tej szklarni panuje prawo dżungli.

- Wydaje się, że jednym z czynników, który przyczynił się do takiego gwałtownego wzrostu spółek technologicznych, było niedopasowanie sektora bankowego do potrzeb Chińczyków. Czy przemiany społeczne, takie jak migracje ze wsi do miast, odegrały tu jakąś znaczącą rolę?

Spójrzmy na problem w ten sposób – mamy migrującego robotnika, który przyjeżdża do miasta i nie ma w mieście meldunku – tzw. hukou. Bez niego nie może otworzyć konta w lokalnym banku. Dostaje pensję, ale jedynie w gotówce. Chiny są mozaiką, w ramach której bardzo trudne jest płynne przejście z jednej prowincji do drugiej.

Inny przykład. Załóżmy, że ma pan kartę prepaidową, którą kupił pan w Pekinie – w jednostce administracyjnej na prawach prowincji i pojedzie pan zaraz za granicę prowincji do Hubei. Kupując doładowanie w Hubei, nie będzie pan mógł doładować karty SIM kupionej w Pekinie. To są zupełnie dwa różne systemy. Pomijam to, że Chiny przez długi czas były podzielone między dwa telekomy – China Mobile i China Unicom. Każda prowincja była przypisana do jednego z tych dwóch operatorów. Ale nawet jeżeli dane dwie prowincje były obsługiwane przez jednego operatora, to miały inne stawki. Wynika to też z tego, że są duże dysproporcje finansowe, różnice w poziomie życia, w płacy minimalnej – ba – różne stawki płacy minimalnej są nawet w tej samej prowincji, a różnicowanie pensji minimalnej zachodzi na poziomie prefektur.

To jest bardzo skomplikowany system, który ma wiele nie tylko sufitów, ale również ścian. Szklanych, przezroczystych dla obcokrajowca ścian, z których istnienia często nie zdajemy sobie sprawy. Stąd powstało bardzo wiele nisz, w których poszczególne biznesy mogą się rozwijać. Mają wystarczająco dużo przestrzeni, by mieć zapewniony jakiś byt.

klubjagiellonski.pl

niedziela, 14 listopada 2021


- Dlaczego ambicje Chin mogą być groźne dla USA? Jak Waszyngton będzie starał się powstrzymywać Pekin?

Stany Zjednoczone próbują zapobiec wzrostowi ChRL przede wszystkim, co oczywiste, ze względu na własne interesy. Pekin wykazał już gotowość do bardzo bezpośredniej interwencji w wewnętrzne sprawy innych krajów. Widzimy więc tylko przedsmak tego, co może nadejść. Chiny zresztą się z tym nie ukrywają. Widać to już teraz w przypadku Australii, widać to było ostatnio w wypadku Tajwanu i kwestii ananasów, w Stanach Zjednoczonych dochodziło do nacisków wywieranych na NBA i Disney’a.

Dzieje się to w czasie, gdy Chiny uważają, że są słabsze od Stanów Zjednoczonych i nie mają tak dominującej pozycji. Możemy więc sobie wyobrazić, jak to będzie, gdy tę pozycję zdobędą. Przyjrzyjmy się temu, jak Chiny wyglądają wewnętrznie (m.in. brak prawa do prywatności, państwo policyjne). To wizja przyszłości, której chcemy uniknąć.

Kluczem dla Stanów Zjednoczonych jest zablokowanie możliwości Chin do zdominowania Azji w pierwszej kolejności, dlatego też, moim zdaniem, Azja naprawdę musi być naszym priorytetem. Nie chodzi o to, że Europa nie jest ważna, ale jest, po pierwsze, o wiele mniejsza od Azji, a po drugie, zagrożenie dla niej jest o wiele mniej bezpośrednie. Jest tak również dlatego, że chińskie wpływy gospodarcze i siła militarna są skupione w Azji. Jedynie Stany Zjednoczone mogą odgrywać istotną i tak potrzebną dziś rolę równoważenia Chin w Azji.

Jeśli Chiny zostaną pozostawione same sobie, to będą miały bardzo łatwą drogę do realizacji strategii „dziel i rządź” w swoim regionie. Jest to podobna dynamika do tej, z powodu której w latach 40. stworzyliśmy NATO, ponieważ bez Stanów Zjednoczonych istniały obawy, że państwa Europy Zachodniej będą zbyt podzielone. Musimy więc odgrywać tę podstawową rolę w koalicji i na niej się skupić.

Administracja prezydenta Bidena w sposób godny pochwały zajęła jasne stanowisko w sprawie wyzwania, jakim są Chiny. Moje obawy co do ich podejścia są takie, że nie koncentrują się w wystarczającym stopniu na Azji i nie zmniejszają naszej aktywności w teatrach działań, co powoduje rozdźwięk między ich retoryką z jednej strony a wymaganymi zasobami i uwagą z drugiej. Nowa administracja ogłosiła, że nie ograniczy sił w Europie i stanowczo podkreśliła relacje transatlantyckie. Nie ograniczy też sił na Bliskim Wschodzie. Nadal będziemy wszędzie.

- Czy USA będą starały się utrzymać hegemonię, czy już pogodziły się z faktem, że zejdą z tronu na rzecz Chin? Będziemy mieli do czynienia ze światem jednobiegunowym, dwubiegunowym czy wielobiegunowym?

Myślę, że będzie to świat przede wszystkim dwubiegunowy z cechami wielobiegunowości. Samuel Huntington mówił kiedyś o jedno-wielobiegunowości, ale obecnie uważam, że znajdujemy się zasadniczo w środowisku dwubiegunowym, w którym dwoma biegunami będą Stany Zjednoczone i Chiny. Istnieją też ważni aktorzy drugorzędni: Indie, Japonia, Rosja, być może Niemcy lub Unia Europejska, w zależności od tego, w jakim kierunku pójdzie Europa. Jednak zasadniczo świat będzie skupiony wokół problemu Chin.

Biorąc pod uwagę naszą perspektywę, sądzę, że jednobiegunowość i prymat Ameryki nad światem już minęły. Nie odzyskamy ich i tak naprawdę nie potrzebujemy liberalnego imperium. To, czego chcemy, to korzystna równowaga sił, szczególnie w Azji, ponieważ tam znajduje się połowa światowego PKB i przyszłość. To prawdziwe zadanie dla nas.

Istnieje błędna ocena tej kwestii przez Rosjan, którzy wyolbrzymiają ilość swobody czy przestrzeni, którą otrzymają w przyszłości. Myślą, że będzie to świat raczej wielobiegunowy, w rzeczywistości Rosjanie będą wciśnięci między te dwie wielkie opozycje. Stawiają bowiem na to, że uda im się nawiązać niezależne relacje z Indiami, Japonią itd. Przytłaczającym, a zarazem najważniejszym, priorytetem Indii i Japonii będzie radzenie sobie z Chinami, co zbliży te kraje do Stanów Zjednoczonych. To już się dzieje. Sprawia to, że pojawia się we mnie nutka optymizmu w myśleniu o Rosji w perspektywie średnio- i długoterminowej, ponieważ wówczas będzie się ona czuła coraz bardziej ograniczona. Obecnie Rosja zwiększa swoje narażenie na presję ze strony Chin, staje się ich młodszym partnerem. Moskwa jest obecnie zastraszana przez Chińczyków, co odbywało się w odwrotnym kierunku w okresie sowieckim.

Uważam, że istnieje również problem z ideą trzeciego bieguna prezydenta Francji, Emmanuela Macrona, czy Josepha Borrella. Prawdopodobnie Europa nie będzie na tyle silna, aby stworzyć odrębny biegun i zostanie wciągnięta w tę międzynarodową burzę.

- Czyli będzie tak, jak w czasach zimnej wojny, gdy każdy kraj musiał twardo opowiedzieć się po którejś ze stron, czy też raczej nowy porządek stworzy przestrzeń do balansowania między dwoma biegunami – Chinami i USA? W ostatnich latach kilka krajów próbowało uprawiać niezależną politykę. Robiła tak m.in. Turcja. Nawet sama Unia Europejska podpisała z Chinami Porozumienie o Inwestycjach (CAI).

Myślę, że będzie rosła presja na dostosowanie się do jednej lub drugiej strony, zwłaszcza w wypadku krajów azjatyckich. Nie sądzę jednak, że będzie to tak samo wyraźne jak w czasach zimnej wojny, ponieważ będziemy prowadzić wymianę handlową i współpracę gospodarczą między blokami.

W istocie wielkie mocarstwa azjatyckie – Japonia, Indie, Australia – są zasadniczo sprzymierzone z Waszyngtonem. Korea Południowa także będzie zmuszona do opowiedzenia się po jednej ze stron, ponieważ leży na linii frontu. Jeśli się znajdujesz na niej i jesteś neutralny, to stajesz się polem bitwy.

Z szerszego punktu widzenia kraje, które są ważne dla równowagi sił, uznają za trudne i niebezpieczne próby pozostawania pośrodku lub tworzenia własnego bieguna. I to jest kluczowy punkt w przypadku sytuacji Europy. Byłoby poważnym jej błędem, gdyby starała się zajmować pozycję neutralną, ponieważ wtedy stanie się polem bitwy konkurencyjnej. Choć, mam nadzieję, mówiąc metaforycznie. Będzie jednak areną, na której zarówno Stany Zjednoczone (wraz z Japonią i Indiami oraz Australią i innymi krajami popierającymi wolny i otwarty Indo-Pacyfik), jak i Chiny będą próbowały konkurować. To nie tylko amerykański szowinizm, obie strony będą próbowały wywierać wpływ. Sądzę więc, że dojdzie do większego jednoczenia się wokół dwóch bloków, ale nie uważam, by było ono tak samo wyraźne jak w czasach zimnej wojny.

klubjagiellonski.pl

Nie trudno się domyślić, że defilady, pikniki, pokazy, minister, błyszczący w słońcu ciężki sprzęt, wypięte piersi generałów i salwy honorowe to tylko fasada. Za nią są stare sypiące się samochody, permanentne niedobory w wyposażeniu i mundurach, użeranie się z zaopatrzeniem o każdy drobiazg i złotówkę, brak strzelnic, brak miejsca na poligonach, a nawet brak amunicji do szkoleń. Na dodatek narastający od lat kryzys szkolnictwa wojskowego, który jest źródłem frustracji jak nic innego, bo choć w wojsku jest dużo ludzi, którym się chce i którzy potrafią, to mogą latami czekać na miejsce na odpowiednim kursie oraz awans. Jednocześnie Warszawa wywiera ogromną presję na przyjmowanie do służby jak największej liczby ludzi. Wszak minister Mariusz Błaszczak ogłosił, że armia ma się zwiększyć dwa razy.

- Efekt tego taki, że dla poprawy wyników podczas kwalifikacji kandydatów do służby w jednostkach zabroniono przeprowadzać dodatkowe testy czy sprawdziany sprawności fizycznej - mówi nam żołnierz. Jak komisja wojskowa dała kategorię A, to nie ma dyskusji. Dla naszego rozmówcy to frustrujące, bo służy w brygadzie, gdzie żołnierze muszą być bardziej sprawni niż w zdecydowanej większości wojska. - Co więcej, z rozmów kwalifikacyjnych wycięto psychologa jednostki, który kiedyś oceniał kandydatów pod kątem ich stabilności. Widocznie w Warszawie wyszli z założenia, że jeśli ten psycholog odrzuca nawet połowę kandydatów, to jest jego wina, a nie marnego narybku. I teraz my, normalni żołnierze, członkowie komisji, musimy wyławiać tych zaburzonych - opisuje żołnierz. - W efekcie widzimy gości, którzy fizycznie mieliby problem z samodzielnym zawiązaniem butów, a oni chcą im broń do ręki dawać. Kurde, my tu miewamy nawet jakichś "sekciarzy" wierzących w końce dziejów, czy statki obcych, którzy przylecą uratować godnych... - dodaje.

Ogromna presja na przyjmowanie jak największej liczby kandydatów do służby, nieważne jak nieoptymalnych, to efekt wizji obecnego kierownictwa MON. Chce ono ponad dwukrotnie zwiększyć rozmiar polskich Sił Zbrojnych. Do 250 tysięcy żołnierzy zawodowych i jeszcze 50 tysięcy żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej. Rzeczywistość jest natomiast taka, że pomimo szeregu podwyżek, zarobki w wojsku nie należą do przesadnie atrakcyjnych. Dodatkowo populacja Polski się starzeje i kurczy. Młodych, chętnych i nadających się na żołnierza jest więc coraz mniej. Tak znaczące powiększenie wojska bez jakichś drastycznych rozwiązań jest więc ogromnym wyzwaniem. Na początku rządów PiS było niecałe 100 tysięcy żołnierzy zawodowych. W 2020 roku MON chwalił się osiągnięciem liczby 110 tysięcy. Ponieważ do tej pory efekty były mierne, utworzono specjalne biuro Programu Zostań Żołnierzem RP, które ma poprawić skuteczność kampanii rekrutacyjnej. - No i poprawili. Ten rok jak nic upływa pod znakiem tego biura i jego szefa, generała Artura Dębczaka. Wierny pretorianin ministra Błaszczaka. Obiecał dodatkowych rekrutów i są dodatkowi rekruci. Tylko nikt nie mówi o tym, jakim kosztem to osiąga - mówi żołnierz.

(...)

Dodatkowo źródłem frustracji jest to, że o rekruta zabiega się każdym możliwym sposobem, ale ci już będący w wojsku często mają pod górkę. Chodzi zwłaszcza o szkolenia i kursy niezbędne do awansów oraz objęcia nowych stanowisk. Już od wielu lat sytuacja się pogarsza przez braki kadrowe, lokalowe i finansowe ośrodków szkolenia oraz szkół podoficerskich. Po prostu jest mało wolnych miejsc na kursach. Wymagania są tak wyśrubowane, że bez idealnej teczki osobowej nie ma co liczyć na zakwalifikowanie. Efekt jest taki, że jednostki są pełne ludzi służących na dwóch stanowiskach. Pierwszym oficjalnym i od lat tym samym, oraz drugim nieoficjalnym, na którym było kogoś potrzeba, ale nie było szansy załatwić mu kursu uprawniającego do jego zajęcia. - I potem się okazuje, że nie ma kto dowodzić w polu wojskiem, bo choć w takiej kompanii w papierach jest pełna obsada, to faktycznie dowódcy drużyn czy sekcji już nawet od lat pełnią obowiązki na przykład w sztabach - opowiada żołnierz. - Jeszcze lepsze jaja są u oficerów. Przeciągi kadrowe (utworzenie WOT i 18. Dywizji, stosunkowo duża skala odejść oficerów starszych w początkowym okresie rządów PiS, co spowodowało "ssanie" w górę - red.) spowodowały, że to co dawniej było marzeniem oficera, czyli dowodzenie kompanią, teraz dostaje byle podporucznik po szkole. Ogólnie mamy armię, gdzie kompaniami zamiast kapitanów dowodzą podporucznicy, plutonami kaprale zamiast podporuczników, a drużynami starsi szeregowi zamiast kaprali - dodaje.

gazeta.pl

poniedziałek, 1 listopada 2021


W najogólniejszym rozumieniu "spontaniczność rozwoju" odnosi się do pojawienia się pewnych właściwości, zjawisk i porządku w wyniku indywidualnych interakcji osób, a nie jako działanie jakichkolwiek centralnych instytucji lub zamierzonych, zaplanowanych działań dużych społeczności.

Idea ta ma długą historię i oczywiście tradycyjnie można byłoby powiedzieć, że „już starożytni Grecy …”, sam jednak wolę odwoływać się do rozwoju tej idei w czasach nowożytnych, od czasów Oświecenia. Dlatego nazywam to tradycją „Mandeville-Hume-Galiani-Smith-Ferguson-Menger-Leoni-Polanyi-Hayek”. Tradycja ta zaczyna się od „Prywatnych wad i korzyści społecznych” Bernarda Mandeville’a (1714), po czym wymienić należy koncepcję „nadrzędnej ręki” (Suprema Mano) Ferdinanda Galianiego (1751) i „niewidzialnej ręki” Adama Smitha (1759, 1776); w tradycję tę wpisują się też David Hume (1740), twierdząc, że „reguły moralne nie są konkluzjami wysnutymi przez nasz rozum” oraz Adam Ferguson (1767): „Każdy krok i każdy ruch społeczności  … są dokonywane z równą nieznajomością przyszłości; a narody tworzą instytucje, które są rzeczywiście wynikiem ludzkiego działania, ale nie realizacją jakiegokolwiek ludzkiego zamysłu”.

Dwóch mniej znanych naukowców zaangażowanych w badania nad ideą spontanicznego porządku to Bruno Leoni i Michael Polanyi. Leoni (1961), rozważając ograniczenia planowanego ładu społecznego, wskazał, że systemy oparte na istnieniu centralnego organu decyzyjnego nie posiadają wiedzy niezbędnej do zarządzania tym systemem. Jako prawnik skupił swoją uwagę na kwestii kształtowania się norm prawnych. Krytykował współczesną mu instytucję prawa jako przykład centralnej kontroli instytucji, której złożoność wykracza poza ludzkie możliwości poznawcze. Zwrócił uwagę, że prawo powinno być nie tyle konstruowane co odkrywane w policentrycznym systemie społecznym.

Michael Polanyi (1940) rozwinął ideę struktur samoorganizujących się. Dokonał rozróżnienia między porządkiem korporacyjnym a porządkiem dynamicznym. Pierwszy był egzogeniczny, co oznaczało, że relacje między jego elementami były determinowane czynnikami zewnętrznymi. W endogenicznych porządkach dynamicznych zachowanie danego elementu zależy od zachowania innych elementów. W konsekwencji prawidłowość danego porządku jest wynikiem procesu, w którym elementy systemu wzajemnie dostosowują swoje zachowanie.

obserwatorfinansowy.pl

W 1987 roku z Chin został wysłany pierwszy e-mail, w którym Chiny triumfalnie ogłosiły, że zza Wielkiego Chińskiego Muru są wstanie dotrzeć do każdego zakątka świata (...). Kilka lat później, w 1994 roku, w Chinach zaczęła na stałe funkcjonować sieć internetowa. Państwo Środka oficjalnie stało się siedemdziesiątym siódmym krajem na świecie podłączonym do sieci. Już rok później usługi internetowe zaczęły być udostępnianie zwykłym obywatelom, a w Pekinie powstała pierwsza firma, zajmująca się dostarczaniem internetu, Infohighway Information & Technology Co. LTD. Internet w Chinach rozrastał się w niewyobrażalnym wręcz tempie (ChinaDaily).

W 1994 roku, tuż po wprowadzeniu w Chinach internetu, korzystała z niego zaledwie garstka osób (w skali populacji wynosząca praktycznie 0%), podczas gdy na początku 2009 roku z sieci korzystało ok. 300 milionów ludzi, a pod koniec 2020 prawie 990 mln. Chińczyków (Statista, 2020). Wprowadzenie sieci oraz udzielenie obywatelom dostępu do niej, w krótkim tempie sprawiło, że zaczęły pojawiać się liczne serwisy internetowe. W tym okresie powstały wielkie firmy działające obecnie w obszarze nowoczesnych technologii i e-commerce, takie jak Alibaba (założona w Hangzhou w 1999 roku) i Tencent (założony w 1998 roku). W 1999 Tencent wydał pierwszą wersję komunikatora internetowego QQ, która do niedawna stanowiła najpopularniejszą platformę komunikacyjną w Chinach, z której na co dzień jeszcze w 2018 roku korzystało prawie 700 milionów ludzi. Obecnie najpopularniejszą platformą komunikacyjną jest WeChat (weixin). W 2020 roku na świecie założonych było ponad miliard dwieście milionów aktywnych kont w tej aplikacji (Statista, 2020). Założona w 1999 roku Alibaba z wykorzystaniem internetu zaczęła tworzyć jeden z największych serwisów e-commerce na świecie, konkurujący dzisiaj z Amazonem portal Aliexpress. W 2000 roku powstał chiński odpowiednik wyszukiwarki Google – Baidu. Jednocześnie władze dostrzegły w globalnej sieci zarówno wielką szansę na budowanie potęgi Chin, jak i wielkie zagrożenie. Niczym nieograniczony dostęp do sieci dla zwykłych ludzi stanowił poważne ryzyko dla utrzymania zastanego porządku politycznego oraz podtrzymania pożądanej przez partię ideologii. Rozpoczęto więc prace nad projektem Złotej Tarczy. Złota Tarcza (jindun gongchéng) to projekt, który miał zapewnić bezpieczeństwo w chińskiej sieci. Za jej wprowadzenie odpowiadało Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Narzędzie ma przede wszystkim służyć zapewnieniu bezpieczeństwa wewnętrznego oraz zewnętrznego kraju, zapobiegać szerzeniu treści szkodliwych, takich jak podjudzanie do popełnienia czynów zabronionych czy nawoływania do podjęcia prób dokonania przewrotu politycznego w państwie czy zmiany ustroju. Najwięcej kontrowersji narasta jednak wokół pod-projektu Złotej Tarczy czyli tzw. Great Firewall of China (Fánghuo Chángchéng). Narzędzie służy do cenzurowania internetu w Chinach. Wykorzystywane jest także do blokowania zagranicznych portali internetowych takich jak Facebook czy YouTube (Stanford University’s Torfox project, 2011).

(...)

Obecnie nie istnieje jeden, połączony, państwowy system oceny obywateli. Funkcjonują natomiast liczne programy pilotażowe jak i w pełni operacyjne systemy na poziomie miast. Dane zbierane na temat obywateli to przede wszystkim imię i nazwisko, numer dowodu, płeć, wykształcenie, kwalifikacje zawodowe, informacje finansowe (historia dokonywanych płatności, historia podatkowa, historia kredytowa etc.), informacje dotyczące karalności oraz ewentualnego wywiązywanie się z orzeczonych wyroków sądowych, przynależność do KPCh, wszelkie naruszenia przepisów bądź zachowania powszechnie uznawane za niewłaściwe, informacje na temat “dobrych uczynków, aktów odwagi i heroizmu”, a także informacje o angażowaniu się w życie społeczności, wolontariatach, działalności na rzecz organizacji charytatywnych oraz informacje o wszystkich nagrodach i wyróżnieniach w tym nagrodach dla “dobrego obywatela”. Oficjalnie zabronione jest zbieranie danych na przykład na temat poglądów politycznych lub przekonań religijnych (Trivium, 2019). Na poziomie miast mogą funkcjonować lokalne systemy nagród i kar oraz czarne i czerwone listy. Najczęściej w celu zachęcenia ludzi do dobrego zachowania, zamiast kar stosowane są jednak nagrody. Należy jednocześnie zaznaczyć, iż punkty znacznie łatwiej stracić niż zdobyć. Jest to spowodowane przede wszystkim tym, że metody ścigania oraz karania “niewłaściwych zachowań” i przestępstw funkcjonują od bardzo dawna i działają bardzo sprawnie. System nagradzania dobrych uczynków nie jest jednak wykształcony i brak jeszcze odpowiednich doświadczeń z tego typu systemem. Dodatkowo pojawiają się także trudności z weryfikacją dobrych zachowań, ponieważ nie jest łatwo przyznawać na bieżąco punkty za każdy akt dobroci czy życzliwości. W związku z tym jak na razie punkty można uzyskać przede wszystkim za pracę na rzecz społeczności, wolontariat, pomoc innym, przekazywanie pieniędzy na cele charytatywne, bliżej niesprecyzowane akty „heroizmu i odwagi” czy krwiodawstwo. Dane na temat obywateli zbierane są przez różne instytucje, na przykład sądy czy policję, następnie trafiają do bazy danych na poziomie prowincji, a następnie do państwowej bazy danych. Informacje mogą być także zbierane w sposób tradycyjny. Przykładowo w mieście Rongcheng zatrudniane są osoby, które każdego dnia rozmawiają z mieszkańcami na temat tego co przydarzyło im się w ostatnim czasie oraz o tym czy istnieją podstawy do przyznania bądź odjęcia punktów innym osobom (Trivium, 2019). Takie rozwiązania są jednak trudne do wprowadzenia na ogólnonarodową skalę, szczególnie w dużych metropoliach. Ponadto dokonywanie oceny w taki sposób obarczone jest ryzykiem wystawiania ocen subiektywnych.

instytutboyma.org